Góry Laosu 2023 #16

Dziś się żegnamy. Z Bangkokiem , Tajlandią , Azją. Po śniadaniu dzielimy się tym razem na trzy grupy. Kasia i Zbyszek wracają do Pałacu, Basia zostaje w hotelu a pozostali schodzą z utartych szlaków i
zagłębiają się w labirynt uliczek Chińskiej Dzielnicy.

Tak wyglądały Chiny trzydzieści lat temu. Wąskie uliczki pełne ludzi, między nimi przemykają skutery z towarem,gwar, upał.

Krążąc bez celu jakimś cudem nagle znajdujemy się przed kawiarnią „Amazonia” gdzie wczoraj nabieraliśmy sił przed promem.To przeznaczenie, wchodzimy i gościmy sie dobrą chwilę, zwłaszcza, że mają wi-fi. Promem podpływamy dwie czy trzy stacje, wysiadamy.

Gdzieś tu powinien być targ kwiatowy. I rzeczywiście jest . Spore hale wypełnione worami turków i storczyków. Kiedy w Polsce za każdy kwiatek storczyka na gałązce należy zapłacić sporo kasy to 20-litrowy wór pełen kwiatów robi wrażenie.A takich worów tu jest setki, jeśli nie tysiące. Dookoła marketu usadowiły się panie, które na bieżąco tworzą kompozycje kwiatowe na różne okazje, czy to ślubu czy pogrzebu.


Małe bukieciki turków lubią mieć w samochodach kierowcy, dziewczyny sprzedają je na skrzyżowaniach , w czasie oczekiwania na zmianę świateł.

Nie nauczeni wczorajszym doświadczeniem chcemy dojść na piechotę do kultowej Khao San Road. Idzie się nieźle, bo ludzi mało w tej okolicy, chodniki szerokie ale – tak jak wczoraj – drogi nie ubywa. Zdesperowani łapiemy tuk – tuka. Okazuje się , że jeszcze przed nami całkiem spory kawał drogi.


Na Khao San jemy lunch, pijemy Changa i gapimy się na ludzi. Jest miło. Wracamy taksówką do hotelu. To kawałek drogi, ale w Bangkoku niezależnie od odległości płacimy zawsze tyle samo.Z targowaniem czy bez targowania to zawsze200 batów , czyli mniej więcej 20 zł.


Samolot mamy o 6 rano , zamawiam taxi na 3. Normalnie na lotnisko jedzie się godzinę , ale o tej porze jesteśmy po trzech kwadransach. Bezproblemowa tym razem odprawa i lecimy. Lot do Stambułu
wyjątkowo się dłuży ale w Warszawie jesteśmy o czasie. Zaczyna padać śnieg, przed Wrocławiem łapie nas zamieć.Po północy wszyscy rozwiezieni, można się wykąpać i spać . Koniec wakacji !

Góry Laosu 2023 #15

Nie mam szczególnych oczekiwań co do śniadań w Azji, ale to co podają w tym hotelu urąga przyzwoitości.Dwa zimne jajka sadzone, ledwo podmażone, dwie wilgotne kromki chleba tostowgo, dwa mikroplasterki śliskiej szynki ,malutka parówka i kawa z torebki 3w1. Długo się to opisuje , ale je dużo szybciej.Dziś dzielimy się na dwie grupy – ci , co nie widzieli idą zwiedzać Pałac Królewski, pozostali czyli m.in.ja podążamy za Dorotą.
Na razie jednak zaczynamy naszą przygodę od wizyty w Świątyni Złotego Buddy, którą widać z naszego tarasu. Piękna, błyszcząca statua robi wrażenie.

Przed wejściem buty należy zostawić i przechodząc potrącić dzwonkiprzy drzwiach , oznajmując, że właśnie spełniamy swój obowiązek.

Na górze świątyni panuje miły chłód , mimo że na dole jest już prawie 30 st.C. Idziemy główną ulicą dzielnicy, pełną chińskich napisów i reklam. Chińczycy przybyli tu ponad 200 lat temu i stopniowo poszerzali swoje wpływy.Przed wejściem na przystań udaje nam się znaleźć przytulną kawiarenkę, dużym plusem jest sprawnie działająca klimatyzacja.
Dobra kawa i czysta toaleta to kolejne jej zalety.Kupujemy bilety na prom, za chwilę energicznie podpływa. Szybko wskakujemy na pokład, od razu ruszamy dalej, na przeciwny brzeg rzeki Chao Phraya.
Zaczynamy naszą wędrówkę od Wat Arun , czyli Świątyni Świtu.

Buddyjska świątynia zachwyca konstrukcją i misternymi, kolorowymi zdobieniami. Turystów jest sporo, między nimi kręci się poprzebierana w stylizowane stroje młodzież płci obojga.

Nie mamy pojęcia , co oni tu robią , kręcą się między nimi fotografowie, dają się też fotografować turystom, co dziwne – całkiem za free. Lans? PR?


W tym miejscu się rozstajemy – Kasia , Zbyszk i Toni udają się na przeciwny brzeg do Pałacu Królewskiego, my zaś – Dorota , Basia i ja ruszamy na poszzukiwanie pewnego , bardzo ponoć atrakcyjnego domu towarowego, gdzie miałyby być pożądane przez moją Żonę ubrania bardzo znanej ale i drogiej firmy w przystępnych cenach. Dorota zlokalizowała mall na mapie, okazuje się że jest bardzo blisko przystani.
Proponuję taxi, ale Dorota w tajnym głosowaniu zarządza spacer. Bangkok nie jest miastem szczególnie przychylnym pieszym, chodniki ( o ile są ) są wąskie i nierówne, wszechobecny smog obezwładnia, upał odbiera siły. Co chwila sprawdzamy trasę na mapie, do celu wcale się nie przybliżamy. Po godzinie mordęgi udaje mi się przekonać panie do skorzystania z kolejki MRT.Za parę groszy zdecydowanie przybliżamy się do celu.


Ale wg. planu musimy zmienić trasę i przesiąść się. Nie jest to łatwe, błądzimy, pytani miejscowi z wielką pewnością siebie wskazują przeciwstawne kierunki. Kiedy wydaje nam się , że jesteśmy tylko jedną stację od celu kupujemy bilety.
Z błędu wyprowadza nas pracownik stacji, miły człowiek idzie z nami do biura i pomaga wycofać bilety. Tracimy pół godziny , ale było warto.5 złotych piechotą nie chodzi. Szczegółowo poinstruowani nabywamy kolejną pulę biletów i tym razem docieramy szczęśliwie do malla.To moloch o kilku piętrach, przejście parteru zajmuje niedużo czasu tylko dlatego, że nie ma tam w ogóle odzieży.
Na pierwszym piętrze otwierają się jakieś możliwości, ale bez happy endu.Drugie piętro jest pełne ciuchów, ale drogich . Nie takich szukamy. Zrezygnowani udajemy się na kolejne.
Sił mi ubywa, nie ma żadnych ławek czy krzesełek, przysiadam na murku i dziewczyny z rezygnacją w oczach penetrują piętro. Nic. Trzeba wracać. Dorota ma wyrzuty sumienia , że ciągnęła nas przez pół Bangkoku na darmo.
Nie skarżymy się, ale też byśmy woleli, aby nasze poświęcenie nie okazało sie daremne. Przy wyjściu zaglądamy z resztką nadziei do ostatniego sklepiku. Sukces !
Pasują i marka , i rozmiar i fason.Powstał nawet dylemat – podobają jej się dwie bluzy , którą wybrać? Radzę , aby wzięła dwie i potargowała się tak , aby zapłacić cenę jak za jedną. Prawie się udało, moja Żona jest szczęśliwa. A jak Dorota jest szczęśliwa to i wnuki będą szczęśliwe.
Takie interesy warto opić, siadamy w kawiarni Swensen’s , pijemy kawę i jemy boskie lody.

Nikt nie oponuje, kiedy łapię taksówkę. Za dziesięć minut jesteśmy w hotelu. Pozostała część grupy jest już w na miejscu.
Nie bardzo mają się czym pochwalić, Muzeum Narodowe obejrzeli z zewnątrz, do Pałacu nie zdążyli. Jutro poprawka.Na kolację schodzimy pod hotel , na ulicy zamawiamy wyżerkę. Państwo właściciele są szczęśliwi my najedzeni. Można się udać nasz taras i zakończyć wieczór przy szklance whiskacza. To chyba cytat z Himilsbacha, że alkohol wprowadza do naszego życia element baśniowy. Teraz go właśnie potrzebujemy.

Góry Laosu 2023 #14

Samolot mamy po południu więc jest czas na pożegnanie gościnnego Laosu.Wystawiamy bagaże do recepcji,umawiamy się na 13 i rozchodzimy się po mieście.Większość już jest koło południa, tylko Toni nie może się rozstać z miastem. Usiąść w knajpce, gapić się na Mekong z wysokiej skarpy przy piwku – bardzo mu odpowiada klimat miasta. Zresztą nam też, atmosfera jest wyjątkowo chilloutowa.Cieszę się , że moje odczucia potwierdzają inni.Umówiony kierowca przyjechał wcześniej, czekamy na Antoniego. Gdy dociera kilka minut przed wyznaczoną godziną pakujemy się do vana i po kilkunastu minutach jesteśmy na lotnisku.
Z ciekawością czekamy , kogo tym razem dotknie ręka sprawiedliwości w postaci Urzędnika Celnego.Padło na Toniego.Na Markecie w Luang zakupił dwie proce. Ładne, drewniane, akurat na prezent dla wnuków.
Pani urzędniczka je zakwestionowała.Robi się większe zgromadzenie, bo usiłujemy się dowiedzieć , czemu rekwirują zabawki.Pani coś wyjaśnia w języku , którego nie rozmumiemy, bez skutku. Wreszcie starszy rangą strażnik przez tłumacza w telefonie wyświetla wersję angielską. Powtarza się słowo „weapon” , co oznacza broń. No tak , mamy w swoim gronie terrorystę. Basia już podpadła na innej granicy , przewożąc atrapy granatów, teraz to. Na nic dyskusje. Przepis to przepis , nikt w Urzędzie nie będzie umierał za proce Antoniego. Ma chłop trochę pecha, na którejś z poprzednich granic też mu coś zarekwirowano. Mówię, że jak tak dalej pójdzie to będzie podróżował z pustym plecakiem. Czekamy na samolot całkiem długo , na tyle długo , że kontrola dopatrzyła sie powerbanka w walizce Doroty. Wzywają ją przez megafon do biura, wrzuca go do plecaka i po krzyku. Ale nerwy były.
Samolot leci krótko , po godzince lądujemy w Bangkoku. Żegnamy Macieja, wraca szybciej do domu. My rozglądamy się za podwózką , taksówka powinna tu gdzieś czekać.Ale tutaj jest miejsce , gdzie zbierają wszystkie informacje o zarezerwowanym transporcie. Widzę swoje nazwisko na kartce, przedstawiam się .

Pani robi mi fotkę w celu identyfikacji i dzwoni po kierowcę. Jedziemy przez wielkie miasto, jest noc a ruch jak w samo południe.Ekipa wygląda na dość przygnębioną. Pięciopasmowe autostrady,estakady i bezkolizyjne skrzyżowania, światła wielkiego miasta, korki… Ze strachem patrzą jak gdzieś tam w dole mignie czasem neon hotelu.Na szczęście to nie nasz. Jeszcze nie. Klimat jak z „Łowców androidów” , tylko na szczęście deszcz nie pada.Prawie godzina mija , zanim dotrzemy do naszego hotelu. To duże miasto ,a hotel znajduje się po przeciwnej stronie, w Chińskiej Dzielnicy.Dla odmiany okolica w nocy kojarzy się z krwawymi filmami akcji , żeby nie powiedzieć horrorami. Szybko wskakujemy do lobby.
Hotel odwzorowany jest na domy chińskie, w związku z czym i próg jest odpowiednio wysoki , aby złe duchy nie mogły go przekroczyć.Stąd wskakiwanie.Wystrój jest ciekawy, stylowy.

Pokoje nie za duże, tak się składa, że nasi single dostali największe.Ale różnica jest niewielka, więc nie robimy rabanu.Wychodzimy jeszcze na zwiady , ale w okolicy ciemno, wszystko pozamykane. Wracamy na nasz taras.Na swoim piętrze mamy taras z widokiem namiasto.Miło się na nim biesiaduje, zwłaszcza, że jesteśmy chyba jedynymi gośćmi w hotelu.

Góry Laosu 2023 #13

Na śniadanie udajemy się do kultowego lokalu pn.Indigo. Szybka obsługa, dobra kawa, smaczne jedzenie – nic więcej nie potrzeba.Basia zamawia pizzę na wynos, ciekawe jak smakuje pizza po laotańsku.
Ostani dzień w Laosie spędzamy na zwiedzaniu miasteczka. Na pierwszy ogień idzie wzgórze Phousi.Wstęp płatny,ale niedużo. Wchodzimy po schodach całkiem wysoko.

Udaje mi się dotrzeć na szczyt bez wielominutowych postojów. Stąd widok na miasto jest spektakularny , machamy foty póki turystów jest nie za dużo.Grupa schodzi do miasta , ja wracam do hotelu inną drogą. Wracając do miasta należy zwiedzić Pałac Królewski czy którąś z dużych światyń w pobliżu , można też udać się na shopping, co też panie uczyniły. Po drodze w dół ( kolana się buntują) spotykam Kasię i Zbyszka. Są dopiero na początku drogi na szczyt.W hotelu spotykam Macieja, dostał tyle zleceń od kochanej rodzinki , że musi kupić walizkę , aby spakować wszystkie upominki. A przyjechał tylko z plecaczkiem. Jeszcze tylko masaż i zbieramy się do powrotu.

Góry Laosu 2023 #12

Na Market wrócili Toni i Maciej , obok pamiątek i rękodzieła można tu także dobrze i tanio zjeść, więc skorzystali z oferty i do hotelu wrócili późno w nocy.Teraz idziemy na śniadanie, w naszym guesthousie go nie podają , ale kilkaset metrów od niego jest miła, trochę hipsterska knajpka z bagietkami i ciastem francuskim. Knajpka może i miła , ale obsługa nas nie zauważa, zresztą nawet nie wiadomo , kto do
niej należy, jacyć ludzie wchodzą i wychodzą .Kilkakrotnie podnosimy z nadzieją głowy okazuje się ,że jednak to nie jest właściwa osoba. Wreszcie z krzesełka obok podnosi się dziewczyna i zbiera zamówienia.
Jestem ciekawy , jak bedzie wyglądać realizacja, bo dziewczę nic nie zapisuje tylko beznamiętnie słucha naszych wyborów. Nie trwa długo , kiedy zaczyna schodzić kawa,potem kolejne części zamówienia.
No , szacun, wszystko pasuje.Tylko ten czas oczekiwania na przyjęcie zamówienia… Jakoś udaje nam się zebrać i koło południa łapię tuk-tuka , aby udać się do wodospadu Kuang Si.

Pojazd dowozi nas do miejsca, gdzie przesiadamy się tuka-tuka międzymiastowego. Przejazd dziurawymi drogami zajmuje nam godzinę. Dojeżdżamy na parking, stąd kilka kilometrów dowożą turystów elektryczne busy. Do wodospadu prowadzą dwie drogi,można wykonać też pętlę – wejść z jednej strony, wyjść z drugiej.

Droga przez zadbany las, a właściwie park jest bardzo przyjemna. Słońce nie parzy , drzewa dają miły cień.Przy wodospadzie niezbyt dużo ludzi. Jak na jeden z piękniejszych wodospadów w Azji to naprawdę dziwne, ale oczywiście mi to nie przeszkadza. Woda ma zadziwiający kolor, szmaragdowy, turkusowy, mleczny . Trudno określić, ale na pewno różni się od brązowych wód Mekongu.

Cykamy foty, nie ma chętnych nak kąpiel.Zresztą od naszego poprzedniego pobytu ilość tablic ograniczających kąpiele wzrosła kilkakrotnie. W drodze do naszego tuk-tuka przysiadamy w knajpce i testujemy nowe piwo.

Dotychczas królował BeerLao, może teraz czas na LuangPrabang ? Trzeba się śpieszyć z testowaniem , za chwilę przyjdzie czas na Singha i Chang w Tajlandii. Kierowca macha donas,ale i tak łatwo znajdujemy nasz pojazd , bo ma rejestrację 2-4-6 .Wracamy do hotelu, szofer daje gazu , nie daje się nikomu wyprzedzić. Ale z tyłu bus miga światłami , trzeba ustąpić drogi.
Tym bardziej , że okazuje się , że migał ostrzegawczo – złapaliśmy gumę. Z niewielką naszą pomocą kierowca zmienia koło.

Nie jest łatwo , bo stoimy na zjeździe, trzeba podłożyć coś pod koła. Niezawodny Zbyszek znosi spore kamienie. Kiedy ruszamy pozostaje po nich tylko trochę zmiażdżonych grudek. To było zeschnięte bawole guano,gdyby samochód ruszył na pewno nie stawiłoby oporu. Zbyszek starannie
wyciera ręce w spodnie.
W hotelu zmawiamy się na obserwację zachodu słońca nad Mekongiem.Jemy kolację nad rzeką. Jest koło piątej ,popływamy z godzinkę, zachód słońca jest koło szóstej.Bardzo miła ta przejażdżka.
Płyniemy powolutku, silnika prawie nie słychać, gadać też się nie chce.Leniwy nurt Mekongu hipnotyzuje.

Raz po raz sielankę przerywają hałasy dochodzące z luksusowych stateczków , pełnych imprezujących Chińczyków.Wracamy przez Night Market, kupujemy jakieś drobiazgi i upominki.Nie można też zapomnieć o naszych ukochanych naleśniczkach z bananem i kokosowych ciasteczkach. Tym bardziej , że odkrywamy Food Street , uliczkę pełną jedzenia, do wyboru i koloru.Po drodze do hotelu zachodzimy na masaż , nogi są bardzo wdzięczne.

Góry Laosu 2023 #11

Dziś dzień relaksu. Ranek chłodny , podobno później ma być lepiej , ale tymczasem na śniadanie udajemy się w polarach.Sporo czasu spędzamy na naszym drewnianym deptaku. Do restauracji mamy prawie 1000 kroków,co oznacza , że jeśli zechcesz po śniadaniu skorzystać z własnej toalety to pulę kroków na dzień masz już wyczerpaną.Po śniadaniu każdy zajmuje się swoimi przyjemnościami, to dzień relaksu. Toni znika z książką,Dorota zajmuje leżak i liczy na sesję foto , pozostali eksplorują okolicę , ja zaś udaję się masaż. Udaje mi się namówić masażystkę na krótką sesję zdjęciową , zdjęcia wychodzą całkiem profesjonalne.


Szkoda , że sesja taka krótka , no ale inni klienci czekają.Dzisiaj sobota i najazd Chińczyków. Zajmują wszystkie jeszcze wolne domki , nie sposób też zrobić zdjęcia w plenerza , aby nie uchwycić jakiegoś skośnookiego bohatera drugiego planu. Umawiam się z manadżerem na jutrzejszą podwózkę na dworzec kolejowy. Po śniadaniu rozliczamy się i czekamy na busa na recepcji. Wczoraj urzędnik informował , że na stacji powinniśmy być na godzinę przed odjazdem pociągu.W Laosie jest tylko jedna linia kolejowa, może dlatego podwyższają jej rangę i stąd takie ceregiele, jak na lotniskach.Jesteśmy kilkadziesiąt minut przed odjazdem , stoimy w kolejce do odprawy. Walizki i torby jadą przez skaner, wszystkich nas zatrzymują do dokładniejszej kontroli.Rekwirują scyzoryki, noże, nożyki, zapalniczki, lakiery czy dezodoranty w aerozolu.Na nic protesty.W samolotach bagaże lecą w lukach , więc scyzoryka i tak nie dałoby się użyć , ale tutaj masz walizkę przy sobie. Może to jest przyczyna tak restrykcyjnych przepisów.


Szkoda scyzoryka, szkoda ulubionego noża Doroty, szkoda pamiątkowego nożyka Zbyszka.Zapalniczki Kasi nie szkoda, bo ma drugą , której nie zlokalizowali.Trochę trwają te procedury, ale dzięki temu mamy mniej czasu na oczekiwanie pociągu.Siedzenia są numerowane, chyba lubią porządek bo zajmujemy miejsca koło siebie. Wszystkie są zajęte, a najlepsze jest to , że dwa wagony za nami są całkiem puste.Dzięki temu obsługa ma mniej pracy – przy sprawdzaniu biletów czy rozwożeniu jedzenia.Kolej została zbudowana przez Chińczyków w latach 2016-2021. Laotańska część trasy liczy ponad 400 kilometrów , z czego 198 km to tunele i galerie a 62 km mosty i wiadukty.Pociąg jedzie ze stałą prędkośca 160 km/godz., po trzech kwadransach jesteśmy w Luang Prabang. Poprzednim razem na pokonanie tego odcinka drogami zszedł nam prawie cały dzień.


Uprzejmie odstępuję Toniemu miejsce przy oknie , ale nie korzysta z niego zbyt wiele, bo spora część trasy wiedzie przez tunele. Nowowybudowany dworzez kolejowy w Luang Prabang robi wrażenie. Na peronie kłębi się tłum chcący dostać się do Vientiane .

Łapiemy tuk-tuki i dojeżdżamy do guesthousu. Jest jeszcze wcześnie, pokoje nie są gotowe, idziemy do pobliskiej knajpy na piwo.Hotelik jest strategicznie umiejscowiony – w centrum miasta , ale na bocznej uliczce.Basi pokój jest zajęty, na jedną noc dostaje apartament na piętrze. Nie ma potrzeby rozkładania walizek, bo nie ma szaf , pozstaje wygrzebywanie potrzebnych ciuchów na bieżąco z walizek. Ruszamy na pierwsze rozpoznanie. Wzdłuż rzeki Nam Khan , mijając ładne rezydencje i restauracje na skarpie dochodzimy do miejsca , gdzie rzeka wpada do olbrzyma – Mekongu. Fascynujący jest widok, gdy zielona woda Nam Khan miesza się z żółtą Mekongu.Wracamy wzdłuż Mekongu, po tej stronie rzeki cumują łodzie turystyczne. Łodzie rybaków stoją po przeciwnej stronie .


Przez rzekę co chwila przemieszczają się promy, statecznie płyną spore stateczki turystyczne, od najprostszych do bardzo luksusowych. Jak słychać z dobiegającej , głośnej muzyki- zajęte przede wszystkim przez Chińczyków.

Siadamy w jednej z knajpek, oczywiście z widokiem i z prostego menu wybieramy piwko i coś do zjedzenia. Potrawy zjeżdżaja powoli, słabo rzozgarnięty kelner myli zamówienia. jesteśmy głodni , więc dla świętego spokoju bierzemy to , co przynosi. Ale Kasia sie uparła- mają być noodle , a nie ryż.Wszyscy już zjedli , kiedy kelner przynosi jej po raz trzeci tą samą ryżową konstrukcję. Tego już jest za wiele. Kasia wyrzuca z siebię barwną kwestię , po której szczęki nam opadają a której wygłoszenie publiczne wymagałoby wypikania, od początku do końca kwestii. Wyrywa kelnerowi talerz i z wściekła miną zabiera się do jedzenia. Zyskuje +5 do szacunku w grupie, tym bardziej , że nikt nie jest w stanie nawet w części powtórzyć jej wystąpienia. Do hotelu wracamy przez miasto, główna ulica jest już zamknięta dla pojazdów, rozkładają się kramy na Nocny Market.Handlarze potrzebują jeszcze z godzinę , aby ustawić swoje przybytki. Pracują całe rodziny – od maluchów po staruszki , potrzebna każda para rąk. Być może wrócimy tu później , Night Market to duża atrakcja miasta.

Góry Laosu 2023 #10

Noc nad potokiem miała oczyścić zmysły i przywrócić radość obcowania z naturą a tymczasem szum wody spowodował konieczność kilkukrotnego odwiedzenia łazienki w nocy. Wschód słońca nad dżunglą też nie był spektakularny bo moja Małżonka przysłoniła prawie całkowicie szybościanę grubą zasłoną. Do tego jest dość zimno, komórka pokazuje poniżej 10 st.C.Nad ranem nakładam polar i skarpety, ale i tak jest rześko.
Po śniadaniu grupa wycieczkowa zbiera się w recepcji.Tak się składa , że nie mogę brać udziału w imprezie,muszę skoczyć do Oudomxai na stację kolejową kupić bilety do Luang Prabang.Jakaś niemiecka para chce partycypować w kosztach busa, nie ma problemu.Pojawia się on gdzie indziej – przed samym wyjazdem menadżer resortu informuje mnie, że do zakupu biletów konieczne będą paszporty. O czymś takim nie słyszałem – nie wyjeżdżamy za granicę a w końcu to tylko pociąg. No ale dobrze , że powiedział to przed wyjazdem, choć moi koledzy już pojechali w góry. Pozostaje mi poczekać na popołudniowy kurs busa, mamnadzieję ,że do tego czasu powrócą z wyprawy i zbierzemy paszporty.Niemiecka para nie kryje rozczarowania.


Tymczasem zostaję na basenie. Udaję plażing , choć nie jest za gorąco a woda w basenie ma temperaturę górskiego potoku. Raz po raz przyjeżdżają grupy Chińczyków, część z nich będzie tu mieszkać, część bierze tylko udział w aktywnościach. Poubierani jak to Chińczycy – balowe suknie i adidasy, parasolki z falbankami i lakierki na obcasach, pełny outdoorowy ekwipunek , łącznie z rakami, albo nieśmiertelne kurteczki a la Mao.
Raczej młodzi ludzie, wycieczki staruszków chyba nie docierają za granicę, choć do ojczyzny mają tylko kilka godzin szybka koleją.Zbudowaną nota bene przez chiński rząd. Chińczycy sporo inwestują w laotańską infrastrukturę – kolej, drogi, zapory na Mekongu ( dzięki którym energia jest ważnym składnikiem eksportu). Na pewno wiąże się to z uzależnieniem ekonomicznym Laosu, no ale coś za coś.Byle się to tak nie skończyło jak w Kambodży, przekształcanej w Las Vegas. Pół biedy, gdyby te inwestycje wiązały się z zatrudnianiem miejscowej siły roboczej, laotańskich dostawców czy handlowców , ale Chińczycy opierają sie tylko na swoich.Stąd każda budowa to bannery i informacje po chińsku, chińscy robotnicy , chińskie materiały i chińskie sklepy z chińskimi towarami.
Leżę na leżaku, słucham muzyki i spod zmrużonych powiek widzę , że jestem obfotografowywany jak element krajobrazu.Czuję się jak gwiazda filmowa,mam nadzieję , że te setki moich fotek nie zostaną umieszczone na portalach dla dorosłych.Jeszcze masaż stóp , na wsi był tańszy, ale ten daje większą satysfakcję.


Ekipa zjawia się po południu, zadowolona i usatysfakcjonowana programem i obsługą.

Decydujemy, że pojedziemy razem do miasteczka , przy okazji biletów załatwimy lunch. Pakujemy się do busa , pełnego francuskich ornitologów i po pół godzinie jesteśmy na stacji kolejowej. Uzgadniamy z kierowcą ,że zadzwonimy, jak będziemy planować podróż powrotną . Maciej zakupił lokalną kartę i czasem z niej korzystamy.


Zakup biletów idzie gładko , kupujemy bilety ( ok.30 zł) na pojutrze rano, możemy iść na miasto.A raczej podjechać tuk-tukiem , bo to kawałek.Dość długo szukamy jakiegoś lokalu , pora jest stosunkowo
wczesna, większa część lokali jest jeszcze nieczynna. Trafiamy wreszcie , to chyba najbrudniejsza knajpa w mieście. Ale jedzenie smaczne, zimne piwo też poprawia ogólną opinię. Cena jest przystępna , wracamy do hotelu.


Pracownik punktu informacji turystycznej pomaga nam zlokalizować miejsce odbioru i zadzwonić do hotelu, czekamy na busa dobre pół godziny, zabijając czas obserwacją lokalesów.Na wieczór przygotowałem zabawę, quiz geograficzno- podóżniczy, przy piwku czy laowhiskaczu w restauracji umysł zawodników jest ostry jak brzytwa. Wyniki są mniej więcej podobne, zawodnicy wszystkich trzech drużyn otrzymują nagrody – oryginalne, stare monety laotańskie. Teraz używają tylko banknotów, o niskiej wartości , stąd każdy sklepikarz ma pod ręką gruby ich pakiet , obwiązany gumką.Ale takich nie rozdaję.

Góry Laosu 2023 #9

Wczesnym popołudniem docieramy do naszego resortu. O ile poprzednie miejscówki oferowały jakość „basic” to tu jest na poziomie „premium”. Na ponad 600 hektarowym (!) terenie, wydzielonym z Parku Narodowego rozciąga się luksusowy resort Nam Kat Yorla Pa.Pierwotnie mieliśmy spędzić tu jedną noc, ale zerknąwszy na stronę www oceniłem, że liczba możliwych aktywności jest tak duża, że należy posostać tu dłużej i zostaniemy tu 3 noce.Po załatwieniu formalności w recepcji zostajemy rozwiezieni do domków głęboko w lesie.Te domki to bliźniaki, poza nami na razie nikogo nie ma. Są najtańsze w ofercie, droższe mająbardziej luksusowe wnętrza i prywatne baseny. Ale nasz spełnia wszystkie nasze oczekiwania.Jedna ścian , ta od strony strumienia , jest cała szklana .

Wyobrażam sobie, że budzę się rano słysząc szemrzącą wodę i obserwując naturę w jej dziewiczej formie. Zostawiamy bagaże i zbieramy się w restauracji.To kilkusetmetrowa wędrówka na drewnianych podestach , kilka metrów nad ziemią.Dzięki temu nie zadeptujemy dżungli a i idzie się łatwiej.

Mijamy gabinety SPA, siłownię na świeżym powietrzu, basen i wreszcie dochodzimy do restauracji. Ceny są wyższe niż na wsiach, ale i tak nie mamy wyboru, w okolicy nic nie znajdziemy.


Teren jest wzorowo utrzymany, jest wilgotno i w miarę ciepło więc rośliny rosną aż miło.A dodatkowo i tak co rano chłopaki podlewają je z węża.Przy dobrym jedzonku i odrobinie trunku rozważamy opcje na nastęny dzień. Możemy wybrać spośród kilkunastu propozycji, wcale nie byłbym zdziwiony , gdyby każdy wybrał inną , ale nie – idziemy grupą. Wycieczka obejmuje zjazdy na linie tzw. tyrolką, wędrówki po
szczytach drzew ( canopy walking) czy spacery po różnych wariantach mostów nad przepaściami.Dzień zapowiada się trudny , więc nie siedzimy zbyt długo.

Góry Laosu 2023 #8

Szykujemy się wycieczkę do wodospadu.Do wioski Ban Hat Sao dojeżdżamy vanem, dalej idziemy pieszo. Ładna okolica, dość płaski, wokół łąki, pola ryżowe, lasy, jest ciepło , ale nie upalnie.
Wszyscy zdrowi i pełni optymizmu, właśnie mija trzecia część naszej wycieczki. Po godzinie sympatycznego marszu trasa zaczyna wieść pod górę.

Najpierw delikatnie , za chwilę już prawie pionowo.
Na szczęście jest sucho, po glinie w deszczu za daleko byśmy nie uszli.Ze szczytu musimy jeszcze zejść po prowizorycznych schodkach i wreszcie dochodzimy do wodospadu. Tutaj ja gram główną rolę.
Na ostatnim kamieniu noga ślizga się na kamieniu i jak długi upadam do potoku. Błyskawiczna pomoc Naczelnej Lekarki ratuje mi życie, choć do oczyszczenia jest tylko kolano i dłoń.Pod wodospadem jest grupa ludzi, kilka wycieczek,dodają rannemu animuszu unosząc kciuk do góry.Noga trochę boli , co staram się nieco wyeksponować. A wodospad jak to w Azji – trochę wody leci z trzech metrów i już jest atrakcja turystyczna .Przy której niewinni ludzie robią sobie krzywdę.


Kolejny dzień zapowiadany jest jako nie jeden a 100 wodospadów. Skoro jednak z jednym nie dałem rady to stu na pewno nie pokonam i rezygnuję z wycieczki. Spaceruję po miasteczku, piję najlepszą od kilkunastu dni kawę, szukam jakiejś miejscówki na kolację. Rozglądam się za jakimś alkoholem , ale w sklepikach nic nie ma. Wreszcie spotykam się ze zrozumieniem , pani z zaplecza przynosi opróżnione PETy i z beczki sprawnie rozlewa do nich bimber. Grupa wraca z wycieczki tradycyjnie około 16, są pełni wrażeń i dumni z osiągnięć. Dziękują za pożyczenie kijków, bez nich trudno byłoby się wspinać w dżungli.

Co ciekawe, te 100 wodospadów odkryto dopiero niedawno. Jak w tych czasach satelitów i pełnej obserwacji takie niemałe przecież obiekty mogły się uchować? No ale też dzięki temu w góry nie prowadzą schody ruchome , a trzeba się dostać np.po prowizorycznych drabinach.

Kolację jemy w hotelu , lepszego lokalu nie udało mi się znaleźć. Ale jedzenie jest smaczne , pożegnalny samogon z colą poprawia humory i dodaje sił. Jutro koniec kolejnego etapu podróży, jedziemy do Oudomxay.Jemy lunch w lokalnej knajpce, pełnej miejscowych. Nasz Sanepid dostałby na samym progu zawału,a drugiego w chwili przekroczenia progu toalet.

Góry Laosu 2023 #7

Kilkadziesiąt metrów od guesthousu znajduje się mini-przystań , skąd po śniadaniu wyruszamy w dół rzeki.Jest szeroka i spokojna, myśli łagodnieją , umysł odpoczywa. Intensywna zieleń na brzegach wyostrza zmysły. Mijamy wioski , do jednej z nich przybijamy. Zabieram resztę gadżetów z Polski , mam nadzieję , że uda się je komuś sprezentować.Nasz malutki przewodnik Joy prowadzi nas przez wioskę ,dochodzimy do szkoły. Uzgadnia z nauczycielem , że możemy wręczyć dzieciakom upominki.Ołówki, długopisy, naklejki, zeszyty – wszystkie znajdują nowych właścicieli. Dzieciaki wydają się zadowolone, ale też i zawstydzone. Mam nadzieję , że okażą trochę radości, kiedy znikniemy na łodzi.Ja jestem zadowolony, że nie zabrakło prezentu dla żadnego z dzieciaków. Cud!


Po południu docieramy do Muang Ngoy, gdzie spędzimy noc w ładnym resorcie.Osada jest typowo turystyczna, biura oferują bardzo szeroki zakres tripów po okolicy, spływy łodziami, wędrówki po siedliskach mniejszości etnicznych. My mamy swój plan, najpierw masaż . Pierwszy raz ,a powinniśmy masaże zaliczać już dzisiątkami. 20-30 zł. za godzinne oklepywanie to jest zachęcająca kwota, niezależnie
od jakości zabiegu. Joy zaprasza jeszcze do spaceru po wiosce, ale odkładamy go na jutro.Teraz się bawimy. Kiedyś któryś z przewodników stawał z nami w szranki, usiłując dotrzymać kroku w spożyciu, ale źle się to dla niego skończyło. Joy zaś rozkręca się z minuty na minutę, z niepokojem myślę o poranku.

Ale nie jest źle. To znaczy – nie jest bardzo źle.Joy przyznaje sie porannych słabości , ale dotrzymał kroku , mimo swoich mizernych gabarytów.Po śniadaniu robimy sobie obchód. Osada rozwija się , jest duża szkoła, buduje się internat i przychodnia.
Drogi co prawda nadal wymagają zainwestowania, ale po kolei. Nasza łódka już czeka, sternik umiejętnie lawiruje między innymi łodziami.

Silnik nie pracuje zbyt płynnie, zaczyna wydawać coraz głośniejsze odgłosy wreszcie w połowie drogi zaczyna się z niego unosić dym . Sternik szybko zamyka zasilanie , ale nie zapobiega to stopieniu kabli. Przybijamy na wiośle do brzegu, sternik dzwoni po pomoc.Po półgodzinie oczekiwania przypływa łódź ratunkowa, przesiadamy się. Kiedy nas odwiezie do Nong Khiau wróci po uszkodzoną.Nasze miejscówki to domki na wysokim brzegu rzeki.

Niestety przystań znajduje się za mostem , może z dwa kilometry od hotelu. Gdy przybijamy miejscowi rzucają się do pomocy przy wynoszeniu naszych walizek na drogę. Szacunek wzbudza starsza pani, tak na oko 80, niosąca największe toboły.Na ulicy czeka już bus, którym podjedziemy do hotelu.Meldujemy się , wypijamy po piwku i czas ruszyć na miasto i coś zjeść. Trafiamy do zachęcającej indyjskiej knajpki, jedzenie wygląda nieźle.Siadamy, wybieramy, czekamy. Czekamy.Czekamy. Ciągle czekamy. Wreszcie kelnerka przynosi jedno danie, nie wiadomo jak się nazywa i kto to zamawiał.Po chwili donosi napoje. Potem znowu jakąś potrawę. Identyfikujemy ją , ale miała być z ryżem , a nie tylko z warzywami. I tak to minęły dwie godziny. Nawet gdybyśmy mieli pozostać miesiąc w tej mieścinie to tu nie wrócimy.