Góry Laosu 2023 #6

Dziś czeka nas poważne wyzwanie – prawie cały dzień w busie. Sai jest z nami ostatni dzień, ale żegnamy się dopiero po przybyciu do celu , czyli miasteczka Muang Khua. Tu przekazuje nas kolejnemu przewodnikowi o imieniu Joy. Myślę ,że z pożegnalnego tipa jest zadowolony, obyło się bez pożegnalnych łez.Guesthouse jest porządny i czysty, z tarasu rozciąga się piękny widok na rzekę Nam Ou.Po spacerze po niezbyt interesującym mieście udajemy się kolację.
Siedzimy trochę w restauracji opodal, ale zmęczenie daje o sobie znać. Około północy budzi mnie telefon. Nie dzwonił ostatnio wcale, bo wyłączyłem dane mobilne , ale to odezwał się WhatsApp.


To Maciej, który prosi o przekazanie mu lokalizacji hotelu na Googlach.W tle słychać głośne rozmowy, śmiechy a nawet mlaskanie. Przychodzi mi do głowy, że dla Macieja „integracja” nie jest pustym słowem. Chyba nie bardzo udaje mi się przekazać mu lokalizację hotelu, bo dzwoni jeszcze dwa razy.Po pół godzinie jeszcze raz . Prosi o podanie nazwy naszego przybytku. Gdy na głos dzieli się tą informacją z lokalnymi znajomkami słychać salwę śmiechu. Nie wiem o co chodzi, ale zamykamy na tym konwersację. Rano okazuje się ,że po rozejściu się Maciej postanowił zaopatrzyć się w zapas piwa i wybrał się na miasto i się zgubił.Nie było to trudne , bo w środku nocy, gdy pali się tylko kilka lamp na ulicach otoczenie wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Dobrze, że trafił na imprezującą młodzież.
Skłonił ich do spaceru po mieście w celu odszukania naszej miejscówki , ale bez rezultatu. Dopiero słysząc nazwę hotelu stwierdzili , że znajdują się kilkadziesiąt kroków od niego.

Góry Laosu 2023 #5

Wcześnie wstaję, bez sensu jest się przewracać z boku na bok na twardym materacu. Dookoła jeszcze cisza, , osada śpi. A tu niespodzianka – zza domu wyłania się piękna pani z trójką małych chłopaków.
Przysiada na schodach , pali skręta.Ma długie , czarne włosy, piękną figurę i jest ubrana z dyskretną elegancją . Aż się wierzyć nie chce, jak nie pasuje to tej okolicy. Obdarzam ją powitalnym uśmiechem , ze zbioru tych przymilnych, zachęcając do odwzajemnienia. Zasób romantycznych minek wkrótce się wyczerpuje. Pani wstaje , patrzy na mnie jak na chorego psychicznie , wyjmuje kiepa z ust i spluwa z głośnym gulgotem. Odchodzi , a mnie na pociechę charkanie dochodzące z różnych części domu pozwala przyjąć tezę ,że zamach na moje buty to nie było nic osobistego. Dwóch chłopców podążyło za nią,zostaje jeden bystrzak,około siedmioletni , nazywamy go Spiderman, bo wczoraj był w koszulce z tą postacią. Dzisiaj powinien nazywać się Chelsea.

Siedzę na krześle, trawiąc swoją porażkę, młody siedzi naprzeciwko. Popatruje uważnie- kolana rozsunął, ręce położył na udach, wzrok wbił w horyzont.Rozciągam się wygodnie, ręce kładę na brzuch, młody koryguje na bieżąco. Nawet minę ma podobnie ponurą, usta w podkowę, wzrok nieobecny, czoło zmarszczone. No, kopia idealna. Chwilę tak siedzimy , wreszcie się znudził i pobiegł do kumpli pochwalić się nową pozycją na „Złego, Białego Starca”.
Po śniadaniu ruszamy na wodę. Jeden z kajaków jest uszkodzony, dno przetarło się na kamieniach, musimy zmienić konfiguracje załóg.

Dziś nurt jest bardziej przyjazny , nie ma powodu do stresu.
Wczesnym popołudniem docieramy do mety, którą jest jakieś bezludzie. Chłopaki wciągają łódki na wysoką skarpę. Na drodze jest bardzo gorąco, brak asfaltu powoduje , że każdy przejeżdżający pojazd wznieca tumany żółtego pyłu. Pobocze drogi , jak okiem sięgnąć , jest nim pokryte.Dociera bus, ładujemy łódki na dach i wracamy do Luang Namtha po trzech dniach górskich peregrynacji.
Walizki czekają w kanciapie, pokoje wysprzątane czekają na zmęczonych gości.

Góry Laosu 2023 #4

Wstaję wcześnie, obolały po marszu. Szwajcarzy już wychodzą w góry.Nawet bym może ich polubił, gdyby nie zazdrość, że mimo wieku radzą sobie dużo lepiej ode mnie. Ale nie jestem całkiem złym człowiekiem. Kiedy machają na pożegnanie również im odmachuję. Trzeba zachować klasę , nawet jeśli nie potrzebuje się kredytu.
Po śniadaniu odwiedzamy szkołę, dyrektor właśnie ćwiczy z dzieciakami na wuefie, nazywając każdy ruch angielskimi liczebnikami. Takie 2 w 1. Dzieci są w różnym wieku, duża część ich to kilkulatki, których rodzice pracują na polu i szkoła jest jednocześnie przedszkolem.Cieszy ten entuzjazm z jakim podchodzą do tej nauki-zabawy.Zostawiamy sporo drobiazgów nauczycielowi, z nadzieją ,że się podzieli z wychowankami.


Sai zaprasza jeszce na pokaz młócenia ziarna w kamiennej beczce i wzięcie udziału w strzelaniu z kuszy. Strzelanie z kuszy do celu to męska sprawa. Kobiet zaś sprawa to praca przy ryżu.
Mniej odpowiedzialna.
Dziś mamy w planach spływ kajakami , nie marsz. Okazuje się , że mamy do dyspozycji kajaki i czteroosobowy ponton.Po śniadaniu zajmujemy miejsca w łódkach, mnie przypada w udziale ponton.
Bardzo pieczołowicie przewodnicy pakują nasze plecaki w nieprzemakalne worki, ładują żywność na lunch i ruszamy.Wiosłowanie pozwala rozruszać kości i zapomnieć o spaniu na drewnianych, twardych legowiskach.


Po godzinie zatrzymujemy się w wiosce plemienia Khmu.Nie ma tu nic specjalnego do oglądania, jedynym momentem wartym uwagi było bliskie spotkanie Toniego z jedynym kawałkiem blachy w wiosce, zwisającym z dachu. Przecięta skóra głowie mocno krwawi, Sai szybko dezynfekuje okolicę rany. Przez chwilę jeszcze krew wypływa spod bandaża ,ale kolejny okład załatwia sprawę.Toniemu bardzo odpowiada rola centralnego obiektu zainteresowania, więc gdy tylko zauważa jego spadek wydaje z siebie dramatyczne , choć słabowite dźwięki. Jednak ta metoda nie działa zbyt długo, kariery w szołbiznesie nie zrobi.


Maciej czuje się na szczęście dobrze, więcej niż jeden cierpiący na grupę bardzo rozrzedziłby współczucie pozostałych.Płyniemy dalej. Jest trochę bystrzy po drodze, czasem trzeba naprawdę mocno popracować wiosłami, aby nie ugrzęznąć na mieliźnie.Siedząc z tyłu pontonu mam dobry przegląd pracy poszczególnych wioślarzy ; cwaniacy i obiboki są motywowani żołnierskimi słowami.


Na nocleg zatrzymujemy się w kolejnej wiosce – Houay Leuat, w rodzinnym homestay. Tym razem będziemy spać na materacach w jednym , wspólnym pomieszczeniu. Układamy je obok siebie, ledwie się mieszczą. Wbrew zapewnieniom w tej wiosce nie ma sklepu, Sai pożycza skuter i przywozi zaopatrzenie na wieczór z sąsiedniej osady.Dzień był męczący, niedługo po kolacji idziemy spać.

Góry Laosu 2023 #3

Walizki zostawiamy w hotelu, wyruszamy tylko z plecakami. Pierwszym etapem wyprawy są zakupy w lokalnym centrum handlowym.

Sądząc po sposobie przechowywania mięsa najlepszym wyjściem będzie chwilowe przejście na wegetarianizm. Nawet kostki ściętej krwi nie pobudzają apetytu.

Kiedy docieramy do ozdobnej bramy do lasu od razu zaczyna się wspinaczka. Podejście nie jest dramatycznie wymagające , ale te 3-4 godziny marszu dają się odczuć , mimo częstych postojów. Kto ma kijki trekingowe ten ma łatwiej.
O dziwo – Maciej pomyka z przodu, nadaje tempo, wygląda na to , że uruchomił zapasy środków przeciwbólowych ze swojej tajnej apteczki. Ja tradycyjnie zabezpieczam tyły, za mną już tylko idzie przewodnik z kijem.


Staram się nie tracić dystansu do czołówki , trasa nie sprawia większego kłopotu , ale każdy idzie swoim tempem. Kij w rękach przewodnika też spełnia swoje zadanie.
Jest przyjemnie gorąco, ścieżka wije się w gęstym lesie więc słońce nie pali bezpośrednio na ciało.Jesteśmy zresztą w górach , około 1000 m npm i to też ma znaczenie.


Wczesnym popołudniem robimy dłuższą przerwę na lunch. Dołączamy do czwórki dość leciwych Szwajcarów i ich przewodników. Przygotowania już trwają, chłopaki nie noszą zastawy obiadowej ze sobą , wszystko można znaleźć na miejscu.Talerzami są liście palmy, kubki to kawałki bambusa, podobnie jak misa do zupy i łyżki. Chwila spaceru po dżungli i chłopak przynosi pęki ziół i przypraw.

Grilowanie kawałków kurczaka ( przyniesionego z dołu) chwilę trwa, w międzyczasie woda podgrzewana w grubych rurach bambusa się gotuje, po połączeniu wychodzi świetna zupa. Ale woda nadal się grzeje, bo przecież po obiedzie miło jest się napić kawy 🙂

Próba rozmów ze Szwajcarami jest niezbyt udana, okazuje się , że nie są zainteresowani naszymi dokonaniami podróżniczymi a tylko oferowaniem kredytów hipotecznych nominowanych w rodzimej walucie. Odmawiamy,żegnamy się chłodno i ruszamy na trasę . Lepiej iść z przodu bo te łamagi na pewno będą blokować ścieżkę i będziemy się snuć za nimi do końca dnia.


Drogi nie ubywa tak szybko jak przed posiłkiem, w brzuchu ciężko i co gorsza po kilkunastu minutach doganiają nas Szwajcarzy.Wyprzedzają nas szybkim krokiem , dobrzy są , wytrenowani.


No, ale gdybym był Szwajcarem też bym był wytrenowany. Albo Laotańczykiem.Bo mojemu opiekunowi wspinaczka też nie sprawia przoblemu. Ale jest miły, niesie mój plecak więc teraz już naprawdę nie mam na co zwalić opóźniania marszu.Trasa jest coraz bardziej wymagająca, kolejna przeprawa przez rzekę po leżącym w poprzek drzewie podnosi ciśnienie. Chłopaki pomagają ,bo z równowagą u mnie kiepsko, udaje się nie spaść . Zza drzewa przyglądają nam się Szwajcarzy, czekając czy ktoś skąpie się w potoku. Wasze niedoczekanie , wy banksterskie hieny.


Idziemy jeszcze z godzinkę czy dwie, jestem zadowolony ze swojej formy, choć jest jeszcze nad czym popracować.
Jest późne popołudnie , kiedy docieramy do wioski Nalan, miejsca naszego jednonocnego pobytu. Kwaterujemy się w homestayach , tak prostych jak wszystkie tu domostwa.W wiejskim sklepiku robimy zakupy,mają wszystko co trzeba do regeneracji sił po wysiłku.Piwo co prawda jest ciepłe, bo w wiosce nie ma prądu , ale to nie przeszkadza , podobnie jak ciepły bimberek z plastikowych butelek.
Po wieczornym posiłku przewodnik zaprasza na występy. Siadamy na krzesełkach ustawionych w krąg, miejscowa młodzież w strojach ludowych tańczy w rytm muzyki z odtwarzacza. Po kilku kawałkach proszą widzów do uczestnictwa, włączamy się , mniej lub bardziej chętnie.Rytmiczny taniec przychodzi mi z łatwością. Odnoszę wrażenie , że swoimi kocimi ruchami wzbudzam nawet pewien podziw wśród miejscowych.
Mimo to staram się nie okazywać wyższości nad mniej uzdolnionymi tanecznie białasami.Koniec tańca jest trudny do zaakceptowania przez moją partnerkę , długo trzyma mnie za rękę. Miło jest , jak człowieka docenią , choć zgadzam się z nią , że pewne nowe, wprowadzone właśnie przeze mnie elementy choreografii są godne zapamiętania i wykorzystania w przyszłości.Tańce kończą się oklaskami, kłaniam się dyskretnie.

Góry Laosu 2023 #2

Po tradycyjnym dwujajecznym śniadaniu ruszamy po przygodę . W planach na dzisiaj jest rowerowa wyprawa do wioski zamieszkałej przez plemię Aka. To kilkanaście kilometrów, niby nic , ale łatwo nie jest.
Rowery są w różnym stanie , mój nie ma hamulców, a Zbyszek musi pedałować na jednym , najniższym biegu , bo zębatki nie chcą współpracować. Jest to o tyle problem , że trasa wiedzie raz w górę , raz w dół i bywa niebezpiecznie. Dziewczyny jadą szybciej , my wleczemy się tyłu. Po drodze mijamy zebrane do skrzyń półkule surowej gumy ( lateksu). Jest zbierana do pojemników na drzewach kauczukowca brazylijskiego , podobnie jak u nas żywica.


Wreszcie dojeżdżamy do rozwidlenia, rowery zostawiamy pod opieką kierowcy, sami ruszamy na piechotę do wioski. Mijamy wioskę plemienia Khmu , ale naszym celem jest Aka.Odwiedzaliśmy już jakieś wioski, ale ta wydaje się najsmutniejsza. Kobiety uwijają się dookoła obejścia, faceci siedzą na progach domów i palą papierosy, dzieciaki niemrawo kręcą sie pomiędzy nimi … Być może w czasie zbiorów ryżu
mieszkańcy dają z siebie więcej , ale na razie tylko wodzą za nami oczami, czekając na datek. Uwagę zwraca spora ilość odzieży , porozwieszana przy domach.

Zastanawiam się , jaki w tym cel i dochodzę do wniosku, że ma to związek z częstym praniem – ciuchów nie ma za wiele, więc trzeba je prać na okrągło i gdzieś suszyć. Wiszą długo , bo przy tej wilgotności ubrania nie schną szybo. Także często pada deszcz, więc jak tylko trochę przeschną to zaraz z powrotem są wilgotne. Kolejną , kto wie czy nie najważniejszą przyczyną , jest fakt, że w domach nie ma szaf. Żadnych- na garnki, ubrania czy inne przedmioty, które leżą czy wiszą poza chatą. Faktem jest ,że przy tym klimacie przechowywanie ubrań w szafach błyskiwicznie spowodowałoby ich pleśnienie. Ciekawostką jest też fakt , że plemię Khmu , którzy zamieszkują wioskę oddaloną o kilkaset metrów ma zupełnie odmienne zwyczaje , tradycje czy wiarę. Dobrze oddaje to przykład bliźniaków – u jednych urodzenie bliźniaków to błogosławieństwo, u innych – przekleństwo i jedno z bliźniąt należy jak najszybciej oddać do adopcji.I co dziwne – te tradycje odwracają się co pewien czas.


Wracając do busa zwracamy uwagę na masy śmieci zalegających pobocze drogi. Śmieci było dużo również w wiosce. Mieszkańcom w ogóle to nie przeszkadza, a zamiast siedzieć bezczynnie mogliby je zebrać w kupkę i choćby spalić co jakiś czas, jeśli na śmieciarkę nie ma co liczyć.


Odmawiamy ze Zbyszkiem powrotu na naszych gruchotach, na rowerze jedzie tylko Dorota.
Czekamy na nią w jadłodajni w miasteczku, zaczyna padać deszczyk, który po chwili przeradza się w ulewę. Mam nadzieję , że rowerzyści przycupnęli gdzieś pod drzewem , bo jazda po mokrym asfalcie w tych warunkach to spore ryzyko.
Zamawiamy jakieś jedzenie . Wygląda apetycznie, odgadujemy recepturę zup, zaciekawienie budzą równe sześciany substancji , konsystencją podobnej do tofu,ale koloru buraczkowego.
Trochę bez smaku, w sumie skubiemy po trochu do chwili, kiedy kelnerka informuje , że jest to ścięta bawola krew.


Nagle podnosi nam się ciśnienie.Koło nas wybucha transformator i iskry strzelają dookoła naszego busa. Kierowca wyskakuje z restauracji , aby przestawić samochód.
W samą porę , bo pożar rozpalił się pełną gębą.Koło nas siedzi kilku mundurowych, należałoby się spodziewać właściwej dla służb reakcji , ale nawet nie odłożyli sztućców.
Mamy szczęście , bo przybywa Ta Która Gasi Pożary, czyli moja Żona i ogień przygasa. Zmoknięta , ale zadowolona szybko uwija się z posiłkiem i wracamy do hotelu. Nie wszyscy co prawda, bo w programie dnia jest jeszcze odwiedzenie paru świątyń ( watów) oraz lokalnego muzeum i panie korzystają z oferty.


Wieczorem zbieramy się przy stole, nazajutrz rozpoczynamy trzydniową wyprawę w góry i trzeba omówić sytuację. Wg. opisu trasa nie należy do łatwych spacerków,będzie wymagać sporych podejść.
Pod znakiem zapytania stoi udział Macieja, któremu dokucza rwa kulszowa i cierpi przy chodzeniu. Martwimy się o niego, pada nawet propozycja, aby oddać go na te trzy dni do jakiejś rodziny , mającej doświadczenie w opiece nad niepełnosprawnym , ale zaraz upada. Pobieżny rachunek ekonomiczny jednoznacznie wskazuje , że koszt utrzymania Macieja ( biorąc pod uwagę jego niepohamowany apetyt i możliwości w zakresie pochłaniania beerlao) skróciłby nasze wakacje o połowę. Sam zainteresowany rozumie zagrożenie i w celu minimalizacji kosztów odważnie deklaruje udział w wyprawie. Mamy tylko marzenie , aby nie padało , bo i bez deszczu trasa podobno daje w kość.Na wieczornym podsumowaniu dnia przy butelce lao whiskey Basia dzieli się z nami ciekawostką , usłyszaną po drodze. Otóż jadąc busem zauważyła stoliki ustawione przy drodze.Białe krzesełka, czarne sukno na stołach, wyglądało to jak klub brydżowy czy pokerowy bo wszyscy rżnęli w karty. Przewodnik wyjaśnił, że to pogrzeb. Uczestnicy grają w karty na pieniądze a wygrane oddają rodzinie zmarłego.

Góry Laosu 2023 #1

Kilka lat temu w Laosie przeżylem ciężkie chwile.Wspinaczka uzmysłowiła mi moja beznadziejną kondycję i ogólnie tragiczny stan organizmu.To był sygnał alarmowy, którego nie zlekceważyłem i wziąłem się za siebie.
Teraz nastąpił ten czas , kiedy trzeba się zmierzyć z efektami ciężkiej pracy na siłowni.
Jedziemy w góry Laosu w siódemkę, wszyscy uprzedzeni o konieczności pracy nad tężyzną fizyczną, ale i wszyscy młodsi ode mnie.
Na lotnisko dojeżdżamy w dzień przed odlotem, nocujemy w hotelu i rano meldujemy się w samolocie. Po krótkiej przerwie na olbrzymim lotnisku w Stambule ruszamy do Bangkoku a dalej do Chiang Rai.
Samolot ma spore spóźnienie więc obawiam się ,że umówiony (i zapłacony) samochód do hotelu nie będzie już na nas czekał ,ale był.
Van powoduje pewna konsternację. Elegancki wystrój, barek z kryształowymi kieliszkami, skórzane siedzenia… między siedzeniami stoi coś w rodzaju katafalku a podejrzenia potwierdzają czarne zasłonki ze złotymi obramowaniami.Tak, bez wątpienia jedziemy karawanem.
Ale jedzie się wygodnie, miejsca jest dużo, decyduję się zapytać kierowcę o możliwość skorzystania z jego usług nazajutrz. Dzwoni do szefa, uzgadniamy cenę i jeden kłopot z glowy.


Hotel jest usytuowany w centrum miasta, blisko do Wieży Zegarowej i Nocnego Bazaru. Po kilkunastu minutach spotykamy się w hotelowym lobby i wyruszamy na podbòj Chiang Rai. Jest jeszcze wcześnie ,dzielnica sprawia wrażenie wymarłej, ożywi się pewnie wieczorem. Kręcimy się po okolicy, nic specjalnego. Gdy zapada zmrok chcemy dotrzeć do Nocnego Marketu. Nie jest to łatwe w gąszczu uliczek. Mam wrażenie, że rozrósł się od ostatniej mojej bytności,ale nadal jest pełen gwaru, dobrego jedzenia i muzyki na żywo. Pan muzyk jest mile zaskoczony entuzjazmem, z jakim odbieramy jego popisy. Po chwili do naszych oklasków dołączają kolejni bywalcy.
Do hotelu wracamy nie bez trudności,okolica po zmroku jest nie do poznania.Błądzimy wśród migających reklam salonów masażu czy sklepików z marihuaną. Jest już legalna w Tajlandii, biznesmeni zwietrzyli niszę
na rynku i w co drugim budynku można ją nabyć albo zutylizować na miejscu.


Jeszcze chwilę siedzimy razem , snując plany. Wreszcie dołącza do nas Maciej i jesteśmy w komplecie.
Jak zwykle czuję trochę niepokój , czy umówiony kierowca nas nie zawiedzie , ale niepotrzebnie . Po porządnym śniadaniu pakujemy się do karawanu i po dwóch godzinach jesteśmy na przejściu granicznym.
Opuszczamy Tajlandię, ładujemy się do busa, który przewozi turystów przez most na Mekongu do laotańskiego posterunku granicznego.Nie udała się aplikacja o wizy przez net, musimy wnioski wypełnić ręcznie , dołączając zdjęcie.Trochę to trwa, w Laosie obsługa szanuje swój czas pracy i wszystko trwa znacznie dłużej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ale na przejściu jesteśmy sami , nikt z
kolejki nie chrząka znacząco w obcym języku. Wszystko przebiega pomyślnie, gdy kończymy procedury na granicę przybywa cała grupa młodych Hiszpanów.
Przy wyjściu z budynku czeka już na nas Sai (Xai) , który przez kilka dni będzie naszym przewodnikiem. Lokujemy się do busa i zaczynamy laotańską przygodę.Jedziemy w kierunku Luang Namtha , na wschód.
Po drodze zatrzymujemy się w wiosce specjalizującej się od wieków w farbiarstwie.Wioskę zamieszkują przedstawiciele jednej z wielu mniejszości etnicznych (Khmu), wyznają taoizm i pochodzą z Chin.


To nasz pierwszy kontakt z życiem laotańskiej wsi. Wygląda to słabo. Jeśli ktoś narzeka na warunki życia w Polsce i brak perspektyw powinien odwiedzić te miejsca. Kolejna godzina w busie i dojeżdżamy do Vieng Phuoka. To kolejna wioska tkaczy i farbiarzy. Powinniśmy się tu zatrzymać na nocleg, ale guesthouse nie budzi zaufania a i okolica jest bezludna.Jest jeszcze wcześnie , więc decydujemy się
kontynuować jazdę do Luang Namtha.
I jest to dobra decyzja.Nasz guesthouse mieści się w centrum miasta , naprzeciwko bazaru.Pokoje są niezłe, ciche i czyste.Idziemy na miasto rozeznać okolicę. Zaglądamy do sklepików , ceny miały być niskie a są … bardzo niskie . Na bazarze można zjeść porządny posiłek za kilka złotych, do tego wypić Beerlao za 3-4 zł.Albo na deser zjeść pół pieczonej kaczki za 6 zł.Na wieczór inwestujemy 7 zł w lokalną whiskey 0,7 l za 7 zł. Kasia jest wniebowzięta cenami papierosów … dla każdego coś miłego.

Sri Lanka 2022 #22 Kolombo

Poprzedniego wieczora udało mi się zabukować busa, w południe ruszamy. Ekspresówką droga szybko mija , po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu. Nasz hotel miał być w centrum , ale dookoła nie widać specjalnie ruchu.
Oczywiście trzypasmowa ulica przed hotelem jest cały czas wypełniona pojazdami, ale nie wygląda , aby było coś interesującego w zasięgu wzroku. Wygląda na to , że obsługa hotelu nie należy do najbardziej rozgarniętych.
Jesteśmy sami a check-in trwa wieki.Pokoje są nie za duże , łazienki przyzwoite.Czysto.Wjeżdżamy do restauracji coś zjeść. Przez szybę można by patrzeć na kąpiących się w basenie ludzi, ale akurat nikt z niego nie korzystał.Warto wykorzystać szansę popatrzenia na morze, bo budowany wieżowiec naprzeciwko na pewno zasłoni widok. Po obiedzie umawiamy się na spacer, nie za długi, bo się już ściemnia.

Dorota chce wymienić parę dolców i dokupić trochę upominków. Wygląda na to , że na recepcji stanowi to prawdziwe wyzwanie. Dwoje recepcjonistów pracuje w pocie czoła , przeliczając 10 dolarów na rupie. Ale i tak transakcję musiał parafować wezwany menadżer. Dobrze , że nie była konieczna interwencja kierownika, ale na wszelki wypadek czuwał w pobliżu.
Idziemy naszą ulicą spory kawałek , teoretycznie wzdłuż plaży ale przejść do niej nie sposób.Wszystko szczelnie zabudowane. Wreszcie trafiamy na jakiś zaułek , dochodzimy do nadmorskiego bulwaru. Oczywiście to żart, wzdłuż plaży ciągną się tory kolejowe, obok ulica. O plaży można pomarzyć. Dostaliśmy w ucho tym marszem brudnymi ulicami, wracamy do hotelu nie rozglądając się zbytnio na boki.

Ostatni dzień jest długi , mamy samolot o 3 w nocy. Szybka kalkulacja- 2 godziny do Negombo na lotnisko, 2 godziny przed odprawą – trzeba wyjechać z hotelu o 11 w nocy. Na szczęście mamy wykupioną dobę do rana. Idę do recepcji , aby zamówić busa na wieczór. Koleś krótko odpowiada , że oni nie mają transportu ani nie pośredniczą w jego zamówieniu. Ten hotel naprawdę ma dużo do poprawy w zakresie obsługi gości.
Koło hotelu stacjonuje co prawda grupka tuk-tuków , ale nimi nie dojedziemy na lotnisko, bo tam prowadzi ekspresówka , na którą tuk-tuki nie wjeżdżają.Może w takim razie kolej?

Wychodzimy przed hotel , chwilę czekamy na autobus, dowozi nas do Dworca Centralnego. Jest Biuro Obsługi Ruchu Turystycznego, pan zaprasza. Krótka rozmowa – pociągi i autobusy tak późno w nocy nie jeżdżą. Kłopot.Mamy co prawda namiary na kolesia,który nas przywiózł z Unawatuny, ale czy można na niego liczyć? Wracam i pytam urzędnika, czy ma jakieś namiary na wiarygodny transport.
Podzwonił, znalazł. Cena wysoka.Manodź, koleś z porannego tripu jest tańszy.Ale z kolei Biuro daje większe gwarancje wiarygodności- jakiś dokument, pokwitowanie, numer telefonu… decydujemy się na niego.
Mamy teraz cały dzień na bezstresowe zwiedzanie miasta. Nie jest ono rozplanowane z myślą o pieszych. Chodniki są wąskie i pozajmowane przez stragany. Smog dusi w gardle a żar płynie z nieba.
Dziewczyny wypatrują w przewodnikach pobliskie atrakcje , ale nie ma ich za dużo, do tego skutecznie się pochowały wśród wieżowców.

Kasia upatrzyła sobie na planie jakiś uroczy zakątek , jeziorko w cieniu drzew i do niego zmierzamy. Niestety, idziemy różnymi tempami, za chwilę całkiem się pogubimy w tłumie. I rzeczywiście. Dziewczyny pognały przodem, jakby gdzieś szykowała się wyprzedaż. My ze Zbyszkiem idziemy dostojnie , cykając fotki. Jakoś udaje się nawiązać kontakt , ale już wiadomo , że wspólne chodzenie to nie jest pomysł na dziś. Kasia i Zbyszek udają się na poszukiwanie jeziora,pozostali biorą tuk-tuka i jadą do Lotos Tower.

Kierowca skasował nas słono i zostawił pod wieżą. Niestety nieczynną. Ale płatną . 20 USD/osobę. Humory mamy zwarzone, nie odzywamy się do siebie, usiłujemy znaleźć drogę do hotelu.
Musimy gdzieś usiąść, napić się kawy i czegoś zimnego bo siły nas już opuściły jakiś czas temu. Na szczęście w momencie ostatecznej desperacji Ania wypatrzyła nazwę „Cafe” i idzie sprawdzić.
W dużym supermarkecie jest wszystko , czego potrzebujemy – picie, jedzenie , klimatyzacja a nawet toaleta. Spędzamy tu dobrą chwilę, mamy dosyć Kolombo i tego całego spaceru. Z obawą podchodzę do tuk-tuka stojącego przed marketem. Nikt nie lubi być skubany, nawet na takie nieznaczące kwoty. Podajemy nazwę hotelu, kierowca wyszukuje na mapie na smartfonie i podaje kwotę .
Nie wiedziałem , że także tuk-tuki rozliczają się w systemie Ubera. Jeszcze się upewniam , czy kwota oznacza odpłatność od osoby czy od wszystkich. Niby od wszystkich , ale i tak nie jestem do końca pewny.

Ale dojeżdżamy szczęśliwie , jeszcze tylko herbaciane zakupy w salonie po drugiej stronie ulicy i koniec wycieczki. Na podwózkę jesteśmy umówieni na 23.30 , ale już po 23 jesteśmy w lobby w komplecie.
Nie ma co , lekki stresik jest. Na ulicy ruch praktycznie ustał, gdyby nie dojechał to koniec z nami. Ale jest , bardzo punktualnie. Już w samochodzie podaje mi telefon. Pan z biura dzwoni i upewnia się , że wszystko jest ok. Nie chcę zapeszać , ale nie mam zastrzeżeń.Po drodze dwa razy zatrzymuje nas patrol policji , funkcjonariusz o surowym spojrzeniu sprawdza dokumenty, oddaje bez słowa. Na lotnisku wymieniamy resztki rupii na twardą walutę , samolot odlatuje do Kataru punktualnie i o czasie przylatuje.

Tym razem odlatujemy z nieznanego nam terminala, po drodze mijamy prawdziwy ogród botaniczny pod dachem. Pięknie. Do Warszawy dolatujemy w całkiem dobrej formie, niełatwo jest znaleźć samochód na parkingu, wszystkie są przysypane śniegiem.
Nasza Biała Strzała dowozi nas szczęśliwie do domu i to koniec opowieści.

Sri Lanka 2022 #21 Koggala

Nasz przygoda w Sri Lance powoli dobiega końca. Na dzisiejsze popołudnie planujemy odwiedziny u rybaków. Ich stanowiska na wbitych w morze palach to powszechnie znany obrazek.
Wesoły autobus wiezie nas nad jezioro Koggala , gdzie powinniśmy ich znaleźć . Stanowiska są , wbite w morski basen pale są puste. Po chwili z chatki wyłania się kilku osobników, którzy zachęcają do zajęcia miejsc. Dorota oczywiście rusza pierwsza, ja się wzbraniam , wskazując na parametry osobnicze, ale goście nie daje za wygraną. Są pewni , że patyki wytrzymają moją wagę. Pokazują ,jak się wdrapać, podają kijek udający wędkę. Nie czuję się zbyt pewnie, ale nie jest źle. Trzymam się. Jeszcze tyko czekamy na Anię; Kasia i Zbyszek odmawiają. Cykają nam foty.

Sesja się kończy , pojawia się delikatna kwestia płatności. Oczywiście należało stawkę uzgodnić przed skorzystaniem z oferty , no ale tego nie zrobiliśmy i są kwasy.Ekipa chce jeszcze się przejść na strugą stroną szosy, do jeziora, ja chcę wracać do hotelu więc rozdzielamy się. Po drodze mój tuk-tukowiec zatrzymuje się w sklepie z alkoholem. Przybytki oferujące alkohol są w Sri Lance rzadkie i ukryte w nieoczekiwanych miejscach.Tym razem idziemy na pięterko obskurnym korytarzem. Sklepiki to okratowane pomieszczenia, gdzie towar podaje sprzedawca a płaci się nie wiadomo ile, bo cen na widoku też nie ma.
Ale nie ma lipy – za 0,7 l araku płacę wszędzie tyle samo, 3100 rupii. Zawsze problemem było przedarcie się przez tłumek lokalnych wielbicieli mocniejszych trunków , ale nie tym razem.
Szef salonu wpuścił mnie do środka , wybór alkoholi jest duży, nie chcę jednak eksperymentować na koniec, udaje mi się w półmroku wypatrzeć karton z ulubionym napojem.Ma tylko 33 % , więc jest powszechnie akceptowany w grupie. Do hotelu dojeżdżamy razem , okazuje się , że na odwiedzenie parku wokół jeziora jest już zbyt późno i wrócili autobusem.

Jeszcze tylko pożegnalna kolacja w przyjemnym lokalu o nazwie Daffodil, co brzmi jak nazwa leku na hemoroidy a oznacza po prostu – Żonkil. Jutro ruszamy do Kolombo.

Sri Lanka 2022 #20 Unawatuna

Kolejny dzień na plaży. Kasia od rana nurkuje, Zbyszek nie lubi się smażyć , spaceruje wzdłuż morza.W swoim otoczeniu mam kilka osób , które lubią chodzić. Mam wrażenie , że dzięki chodzeniu , czasem całkiem szybkim , czują się lepiej. Ich życie jest pełniejsze, widzą więcej niż inni , nie marnują czasu na głupie siedzenie czy polegiwanie. Wartość poznawczą mierzą ilością przebytych kilometrów. Czasem ta zależność się sprawdza, ale częściej – nie.Z drugiej strony leżenie bykiem na plaży czy przy basenie też jest bez sensu . Najlepiej jest wyważyć jedno i drugie i żyć tak komuś w duszy gra.
Więc nie idę ze Zbyszkiem , nie leżę plackiem jak Dorota tylko idę potaplać się w oceanie.Wczoraj ustaliliśmy , że po południu podjedziemy do pobliskiego Galle. Zdaję sobie sprawę, że nasze uzgodnienia oparte są bardzo kruchych podstawach ,ale skoro to była moja inicjatywa to nie mogę jej bojkotować. Jemy lunch u pani gospodyni i wracamy do hotelu.
Nie jest już tak gorąco, chwila relaksu po klimą w pokoju i możemy ruszać. Kasia niezbyt jest zachwycona nurkami , Sri Lanka nie słynie ze spektakularnych raf , musi jej wystarczyć sam dreszczyk emocji przy zanurzaniu się.
Przystanek autobusowy jest niedaleko hotelu, dobrze , że po naszej stronie ruchliwej szosy. Ciągle mamy problemy z ruchem lewostronnym. Sporo ludzi oczekuje na transport, ale wszyscy się pakują do pojazdu.
Pan sprzedający bilety bardzo sprawnie wyłuskuje nowo przybyłych i kasuje jakieś małe kwoty. Muzyka głośno gra, kierowca daje gazu, gapimy się na kolorowe obrazki, którymi obwieszony jest pojazd.
Mieszają się elementy różnych religii, tematy filmowe z Bollywood czy Gwiezdnych Wojen, kolorowe landszafciki czy po prostu ogłoszenie czy cenniki. Egzotycznie.

Do Galle nie jest daleko , kilkanaście minut jazdy i jesteśmy na dworcu autobusowym pod Fortem.Autobusy są wszędzie , to największy dworzec w kraju, ciężko zlokalizować miejsce i pojazd , którym będziemy wracać, tym bardziej, że większość nie ma tabliczek . Ale na razie się tym nie bardzo martwimy.
Fort wygląda imponująco, przechodzimy obok placyku , na którym toczy się mecz krykieta.

To najpopularniejszy sport w tych rejonach – w Sri Lance, Indiach, Pakistanie. Telewizja non – stop nadaje transmisje czy powtórki z meczów, nawet takie mecze jak ten, na prowizorycznym boisku, mają swoich gorąco reagujących widzów.
Galle to średniej wielkości miasto, czwarte pod względem wielkości w Sri Lance, mające ok. 100 tys.mieszkańców.Składa się z dwóch części – starszej , czyli Fortu i nowszej , w głębi lądu.
Nas interesuje fort, zajmujący powierzchnię ok.30 ha. Przy pięciu głównych ulicach mieści się ok. 400 domów.Są otoczone murem a mieszczą sklepiki z pamiątkami , jubilerów, a przede wszystkim lokale i hotele.

Idziemy główną uliczką w kierunku latarni morskiej.

W Bastionie Holenderskiej Flagi spotykamy Darshana z rodziną. Miłe i niespodziewane spotkanie. Spacerujemy uliczkami fortu, podziwiamy bastiony z armatami i odrestaurowaną latarnię morską .

Przy wyjściu , już o zmroku zauważamy ładnie oświetloną Wieżę Zegarową.

W tych ciemnościach zlokalizowanie autobusu u Unawatuny nie miało szans powodzenia,dogadujemy się z tuk-tukowcami.Jazda odkrytym pojazdem w tym wieczornym smogu nie należy do najprzyjemniejszych i najzdrowszych, ale to tylko kilka chwil i jesteśmy pod hotelem.
Idziemy coś zjeść, Kasia wypatrzyła knajpkę , gdzie podają roti . Roti to dość grube , smażone placki z różnymi nadzieniami. Zawijane są podobnie jak nasze naleśniki, ale są dużo grubsze i przez to trudniejsze w obsłudze. Lokalik wygląda na , hmm, niewykończony , ale cieszy się powodzeniem. Nie ma co wybrzydzać, za parę złotych nie kładziemy się głodni spać.

Sri Lanka 2022 #19 Unawatuna

Pojechali, cisza , spokój , śpię do 9, potem pół godziny pływania w basenie, śniadanie z mnóstwem wspaniałej herbaty. Przyjeżdżają , pełni podniecenia – słonie , lamparty, bawoły … cieszę się ich szczęściem, choć nie okazuję tego w widoczny sposób.
Po śniadaniu pakujemy się i Darshan odwozi nas do Unawatuny, gdzie czeka nas kilka dni lenistwa przed powrotem do domu.
Jedziemy drogą ekspresową, jest prawie pusta, bo płatna. Mamy samochód zatankowany, to ważna rzecz , bo przy ekspresówce nie ma stacji benzynowych. W ogóle w Sri Lance są kłopoty z paliwem.
Kierowcy otrzymują indywidualne kody QR i na ich podstawie mogą zatankować raz na miesiąc parę litrów paliwa. Obsługa turystów zagranicznych dostaje większy przydział, zdaje się , że 200 litrów.
Przydział przydziałem , ale często paliwa po prostu nie ma , a jak dojedzie tworzą się gigantyczne kolejki. Starzy ludzie pamiętają takie z Polski lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Zwracają uwagę znaki drogowe.

Nazwy są opisane w trzech językach – syngaleskim, tamilskim i angielskim. Syngalezów jest ok.80 % populacji, Tamilów ok.10% .W wyznaniach mieszanka jest dużo większa.
Na przykład u Darshana on jest buddystą a jego żona – chrześcijanką. Na szczęście w odróżnieniu od Indii nikt nie ma z tym problemu.Póki co…
Po dwóch godzinach dojeżdżamy do hotelu.Jest schowany w głębi miejscowości, trudno trafić . Robi miłe wrażenie. Żegnamy się z Darshanem , to koniec naszej wspólnej przygody.
Kwaterujemy się w domkach , Ania musi jeszcze chwilę poczekać , kończą sprzątać.

Cabany mamy koło siebie, to wygodne , kiedy musimy się porozumieć w sprawie wspólnych działań.
Jemy kolację w hotelu, bardzo smaczna ale i tak będziemy zaglądać do knajpek na mieście.
Rano trochę dziwnie się czujemy bez deszczu.

Po śniadaniu koło basenu idziemy na plażę. Rodacy spotkani w hotelu udzielają krótkich porad , na głównej ulicy skręcamy w prawo. Wzdłuż ulicy ciągną się małe biznesy – sklepy z pamiątkami, knajpki, spożywczaki. Sporo zamkniętych, nie wiadomo , czy pora zbyt wczesna czy nie podniosły się po pandemii.
W którymś momencie w otwartych na przestrzał drzwiach dużej restauracji widzimy morze. Zanurzam stopy w ciepłej wodzie Oceanu Indyjskiego. Kolejny akwen zaliczony.

Obok restauracji widać oznaczenia centrum nurkowego. Kasia i Dorota przyjechały tu z myślą o nurkowaniu. Dorota ma jeszcze trochę kataru, ale Kasia chyba się skusi. Idzie negocjować z divemasterem , umawiają się na następny dzień. W sumie podoba nam się to miejsce, są leżaki i bar. Dzisiaj tu zostaniemy , a jutro…kto wie? Piasek na plaży to szczątki koralowca, trochę kłuje w stopy, no i jest bardzo gorący więc nie ma co się ociągać z marszem do morza. Ocean jest cieplutki , ale za daleko nie można podejść ,bo po kilku metrach tracę grunt. Silne fale powodują , że cały czas trzeba walczyć o życie.Niezbyt to komfortowe , ale mimo to co jakiś czas trzeba się zanurzyć w wodzie, bo pod palącym słońcu nawet moja Żona za długo nie wytrzymuje. Zawsze jeszcze można schować się w cieniu w barze i pod bambusowym daszkiem wypić schłodzonego Liona.
Szefowa dogląda interesu, za leżaki się nie płaci , ale wypada coś zamówić. Może sok z mango, może piwko, sandwicza ? I tak dzień schodzi na nieróbstwie. Po obiedzie (zupa lassi, smażone krewetki) zbieramy się do hotelu. Teraz większość sklepików jest już otwarta, później się otwierają ,ale czynne są długo w nocy.