Wstaję , jak zwykle, najprędzej , o 6 rano jest już jasno a nie lubię się wylegiwać w łóżku. Przez godzinę czy dwie wyłaniają się kolejni Podróżnicy. Noc minęła spokojnie , choć nad ranem przemknął mały deszczyk. Na rejs jesteśmy umówieni na 10 , co bardziej nerwowi ponaglają do wyjścia. Śniadanie jemy na końcu plaży , co ma dziś swoje uzasadnienie – stąd będziemy startować na wycieczkę. Angkor Beer smakuje wyśmienicie , po chwili pojawiają się kolejne zamówienia – jajka na bekonie , musli ze świeżymi owocami ( hitem jest mango , ale i arbuz niewiele mu ustępuje ) i jogurtem, pankejki polane miodem … Jakoś nie ma chętnych na azjatyckie menu.
Kończymy o czasie i rozglądamy się za naszym kapitanem . Zamiast niego woła nas sternik , aby już wskakiwać na łódź. Menadżer , z którym wczoraj ubijaliśmy interes zjawia się za chwilę, kasuje pieniądze i znika.
Odpływamy.Godzinkę płyniemy na pierwszą wyspę , to Krew Kota , czyli po khmersku – Koh Ta Krev.Wyspa nie jest bezludna, stoi kilka bungalowów, jest jakiś hostel , kilka domków mieszkańców. Dziewczyny rzucają się na rozłożone w cieniu hamaki , chłopaki udają się do knajpki , odświeżyć gardło. Kiedy wracamy wszyscy już są w wodzie. Przypływa coraz więcej łódek , robi się tłoczno.Nie ma co siedzieć w tłumie, rzucamy hasło do odwrotu.
Kolejna wyspa to podobno raj dla snurkujących , rafy i mnóstwo ryb. Kilka osób wskakuje z rurkami do wody, nie jestem przekonany , ale schodzę. Cofam się , kiedy do nogi przykleja mi się torebka foliowa. Pogadujemy sobie na łodzi, Halinka częstuje batonikami energetycznymi. Basia się certoli : “Nie wypada” . Wypalam : “Bo musisz odwinąć papierek , wtedy wypadnie ! ” Po chwili żałuję ,że ją przekonałem , bo to był ostatni wafelek.
Pływacy wdrapują się na łódź , jeden widział rybę, ooo, taką wielką, inny kawałek rafy, ale mojego worka nikt nie widział. Wracamy do domu. Asia się gorączkuje , że miały być trzy wyspy, a zaliczyliśmy tylko dwie. Nikt nie podejmuje tematu, niektórzy nawet uśmiechają się pobłażliwie. Prawdę mówiąc , to postawiliśmy nogę tylko na jednej a takich , które można obejrzeć z daleka jest w zasięgu wzroku kilka , więc w sumie to tour mógłby się nazywać “7 wysp” , kwestia fantazji.
Do kolacji siedzimy na plaży , korzystając ze słońca. Wracając zahaczamy o sklepik z alkoholem . Ogałacamy go z Mekongu ,prosimy właściciela , aby na jutro zadbał o uzupełnienie zapasów.
Zaczyna padać wieczorny deszczyk , dziewczyny zarządzają babskie party , idą nad rzekę. My chcąc ,nie chcąc zostajemy koło domku Nie nudzimy się , popychamy pierdoły przy butelczynie sympatycznego napoju. Do bungalowu naprzeciwko wprowadziła się Angielka, o urodzie dość nienachalnej , o ile mogę to ocenić bez okularów . Właśnie skończyła telefoniczną konferencję z narzeczonym ( mężem ?) i wygląda na osobę, która ma za sobą program obowiązkowy i wolny wieczór…. Wypychamy Tomka , aby zaproponował jej drinka, po chwili walki z wrodzoną nieśmiałością podaje jej szklankę i uśmiecha się miło. W tym właśnie momencie , ni stąd ni zowąd wyrasta jak spod ziemi jego Żona… Deszcz pada coraz mocniej, ale jej , podpartej pod boki , nie przeszkadza żądać wyjaśnień , rzucać nieuzasadnione tezy i wskazywać kierunki , w których zmierza ich małżeństwo. Nie czekając na odpowiedź, zabiera nam flaszkę z resztą napoju i udaje się do koleżanek. Tomek nie zdążył wydusić słowa. Pocieszam go , że znając życie , gdybym to ja podszedł do Angielki to w miejscu jego Żony pojawiłaby się moja. Nasza koleżanka z Albionu już trakcie wymiany zdań wycofała się taktycznie do pokoju , więc na zadzierzgnięcie międzynarodowych stosunków nie było szans. Na pociechę udaję się do lodówki po kolejną flaszkę.
Jutro Basia z Marią planują udać się do miasta , niespecjalnie nalegają na towarzystwo a i nikt się nie wprasza.
Wstają wcześnie , idą plażą jak się da daleko.
Po śniadaniu nasze pozostałe dziewczyny chcą ruszyć ich śladem , kiedy pytają , czy jakiś facet z nimi pójdzie to nie ma chętnych. Nagle każdy znajduje jakieś niecierpiące zwłoki zajęcie , na przykład zamawianie browara i muszę się ruszyć ja. Spacer w pełnym słońcu , w południe , po nieosłoniętej plaży przerabialiśmy już na Sulawesi , więc staramy się zabezpieczyć kremami czy lekkimi ciuszkami. Chcemy dojść do miasta , ale już po kilku kilometrach stwierdzamy , że to się nie uda. Zasiadamy w odległej knajpce na kawie , chwila oddechu i można wracać.
Nonszalancko zdejmuję klapki i idę brzegiem morza, co po kilku kilometrach skutkuje gigantycznym odciskiem na podbiciu. Kulejąc , podążam za dziewczynami. Staram się nie stracić dystansu , ma to swoje głębokie uzasadnienie. Kiedy one idą przodem , ubrane tylko w bikini , miejscowi , biesiadujący na plaży zwracają uwagę tylko na nie , a nie na mnie. Nie brakuje mi uwagi lokalesów, moja figura solidnie zbudowanego , białego facet budzi w nich zawsze zaciekawienie i komentarze , połączone z uśmieszkami. Teraz ślinią się nie dla mnie a ja napawam się anonimowością. Dziewczyny też się jakby prostują, wygląda na to , że nie zauważają tej sytuacji ,rzucają obojętne spojrzenia , pogrążone w rozmowie . Jako wybitny znawca kobiecej duszy wiem , że rejestrują wszystko dokładniej niż Go-Pro.Maria i Basia docierają do nas po południu i opowiadają przedziwne rzeczy , podnoszące włosy na głowie. Doszły do rzeki , kiedyś wpływającej do morza , teraz koryto jest całkiem zasypane przez śmieci. Całe kwartały ulic, które znamy z poprzednich wyjazdów są zburzone. Chyba nie ma sensu opuszczać naszej plaży,jednak na jutro planujemy shopping. Sami się przekonamy o stanie rzeczy.