Wietnam 2012 #2 – Od morza do gór

DSC04594

Zaraz po śniadaniu podjeżdża nasz bus . Jedziemy na północ, na Zatokę Ha Long, umieszczoną przez UNESCO na Liście Dziedzictwa Światowego.Bus wiezie tylko nas , co jest bardzo miłe.Przeważnie odbywa się to tak , że bus zbiera chętnych na rejs z kilku hoteli. Szczęściarze z pierwszego hotelu siadają wygodnie, obok na siedzenie kładą plecak , aby swobodnie sięgać po napoje bądź lekturę , potem dosiadają się następni , a kończy się tym , że kierowca rozkłada ukryte siedzenia , których istnienia się nie domyślałeś a ty z plecakiem na kolanach i z kolanami pod brodą ponuro odliczasz minuty z czterogodzinnej podróży. Jeśli jeszcze twoi współtowarzysze to młode trampy – szparagi a ty jesteś słusznych rozmiarów to możesz się liczyć z kłującymi , pełnymi wyrzutu spojrzeniami towarzyszy niedoli.

Minimalizować koszty – podstawowa zasada wietnamskiego biznesu.

My mamy dość luźno więc mamy okazję popatrzeć na mijające krajobrazy bez stresu.

Ja zastanawiam się , jaką też łódką popłyniemy. Wynajęcie łódki to loteria. W necie jest sporo ogłoszeń , ale są to oferty z górnej półki . Na miejscu w Hanoi można w każdym biurze turystycznym wykupić sobie miejsce na łodzi w różnych cenach , możesz obejrzeć jej fotki i wysłuchać szczerych zapewnień ,że jest to super okazja za śmieszne pieniądze. Ale to okaże się dopiero na miejscu. Jest duża szansa na to , że za tą niską , okupioną wylanym na negocjacjach potem ceną , kryje się przeciekające , skrzypiące czółno,gdzie oferowane posiłki skłaniają do popadnięcia w alkoholizm. A nawet jak zapłacimy godziwe pieniądze za porządny jacht to czy możemy być pewni , że będzie spełniał nasze oczekiwania ? Jeśli nie – to co ? Po powrocie pójdziemy z reklamacją ? Czy mamy czas i chęci aby przekrzykiwać się z gościem , który , jak się okazuje, umie już teraz tylko rozmawiać po wietnamsku i w ogóle nie wie , o co nam chodzi?

Nas interesuje średnia klasa za średnie pieniądze . Jedynym wyjściem było skorzystanie z pomocy ludzi z PolViet Travel, polskiego biura turystycznego z Sajgonu. Krzysztof zaproponował nam dobrą cenę za łódkę , za której jakość ręczył. No cóż, komuś trzeba wierzyć…

HaLong ma teraz nową marinę z przystanią , z której kursują statki wycieczkowe po zatoce. Jest jeszcze ciągle w budowie, na okolicznych wzgórzach widać setki surowych apartamentów, zarysy kasyn i hoteli. Podobno inwestorem są Chińczycy, ich granica jest tylko kilkadziesiąt kilometrów stąd a w Chinach obowiązuje zakaz hazardu, więc inwestor przypuszcza ,że będą chcieli połączyć przyjemne z jeszcze przyjemniejszym i tłumnie pojawią z walizkami pieniędzy. Na razie to chyba jemu zabrakło pieniędzy na dokończenie budowy a i chińscy bonzowie boją się teraz obnosić z pieniędzmi na skutek śruby przykręconej przez Xi Jinpinga.

Łódka , która po nas podpływa czasy świetności ma dawno za sobą , pewnie jeszcze przewoziła broń dla Vietcongu. Załamani wsiadamy , lokując się na zwojach lin, ale okazało się ,że płyniemy tylko kawałek i zmieniamy łajbę.

Nowy stateczek przerasta nasze oczekiwania, kajuty niezbyt wielkie ,ale czyste, łóżko duże i wygodne, do tego sprytnie urządzone łazieneczki z prysznicem. Szczęki nam opadły , kiedy zaraz zaproszono nas na lunch – bardzo porządna zastawa , żadnych plastików, kieliszki szklane, metalowe sztućce….nooo, panie , wypas. Jedzenie fantastyczne ,do tego zimny Tiger beer, zapowiada się nieźle.

P1050114Wyluzowani znajdujemy sobie punkty obserwacyjne , kiedy łódka krąży między wystającymi z wody skałami.HaLong robi wielkie wrażenie . Nawet fakt, że miejsce jest coraz bardziej popularne i statków jest naprawdę sporo nie jest przeszkodą w odkrywaniu go dla siebie. Statki mają tak chytrze zaplanowane trasy , że mijają się w sporej odległości od siebie a do miejsc postoju dopływają o różnych porach dnia.

Po godzinie – dwóch dopływamy do pływającej wioski , na platformach mieszkańcy postawili domki, jest też miejsce na sprzęt rybacki,niektóre są połączone ze sobą kładkami , a między innymi trzeba poruszać się łódkami.Po wpisaniu w 1994 r. Zatoki  na Listę rząd wietnamski starał się przesiedlić mieszkańców w inne rejony , ale nie było to łatwe i wioski istnieją do dziś.Zacumowawszy w pobliżu wioski lokujemy się na łódkach, które napędzają wiosłami silne , choć drobne Wietnamki. M. jest nieszczęśliwa , bo przypadło jej siedzieć w najbardziej obciążonej łódce , burta ledwo wystaje z wody. Mimo uzbrojenia w kapok blednie za każdym razem gdy któryś z nas sięga po papierosa.Rzucam propozycję , żebyśmy dla lepszego balansu zamienili się z K. miejscami, na co M, zazwyczaj wyważona reaguje zupełnie nieadekwatną agresją słowną…Siedzimy więc jak posągi , obserwując jak nasza przewodniczka zgrabnie dobija do platformy. Dzieciaki oferują pamiątki, w sklepiku można uzupełnić zapasy.Po pół godzinie wracamy nasz statek poodpoczywać i ukoić zszargane nerwy.

DSC04605

Po jednym drinku z trudem docieram do koi , stres i zmęczenie musiały znaleźć wreszcie ujście. Omija mnie cooking class w wykonaniu naszego szefa kuchni ,przesypiam cały wieczór i noc, ale budzę się jeszcze przed świtem. Wychodzę na pokład , dookoła zaczyna się przejaśniać , zbliża się TA chwila. To najpiękniejsze chwile na Zatoce, kiedy statki jeszcze śpią a mgła unosi się ukazując kolejne wyłaniające się skały. Mają różne odcienie szarości , wschodzące słońce dodaje im stopniowo kolorów.

DSC04618Z kajut wyłaniają się kolejni podróżnicy, na statkach zaczyna się poranna krzątanina, jemy śniadanie i ruszamy dalej. Kolejnym przystankiem jest jedna z grot – Jaskinia Niespodzianek. Spora grota, pełna różnych form skalnych , pewną konsternację wzbudza jarmarczne oświetlenie kolorowymi świetlówkami , ale co dla nas jest obciachem to dla Azjatów widocznie niekoniecznie. Dużo ludzi , co nie przeszkadza w indywidualnym kontemplowaniu cudów natury. Wychodzimy po drugiej stronie jaskini, czeka już łódeczka , która zabiera nas na nasz statek.

20121114_082748Wracamy.

Lunch na statku i pakujemy się do naszego busa, po czterech godzinach jesteśmy z powrotem w Hanoi, mamy jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu do Lao Cai, które jest punktem wypadowym do wiosek na północy, w tym do naszego celu – SaPa.

Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół z PolViet mamy już wykupione miejsca w wagonie sypialnym ale nawet porządnie wydrukowane nie stanowią podstawy do zajęcia miejsca . Trzeba je jeszcze uaktywnić w przydworcowym biurze. Dostajemy tam prawdziwe bilety, mamy trzy przedziały obok siebie. W Wietnamie (w Chinach też jest podobnie ) na pociąg czeka się nie na peronie a w … poczekalni. Drzwi na perony otwierają dopiero wtedy , gdy pociąg jest gotowy na przyjęcie podróżnych.Tymczasem więc siedzimy w wielkiej sali i gapimy się na lokalesów a oni na nas. Tłum podróżnych dobrze już zgęstniał kiedy panie bileterki decydują się wypuścić nas do pociągu. Jeszcze tylko dwie kontrole biletów i rozpoczynamy całonocną podróż.

Lubię jeździć sypialnymi po Azji, zwłaszcza w grupie pozwala bardzo zacieśnić znajomości , bo siedzimy w jednym przedziale w 12 osób, a jeszcze musi się znaleźć miejsce na niezbędne w długiej podróży posiłki.Pijemy kolejno , bo wspólny toast mógłby spowodować katastrofę w postaci rozlania drogocennego płynu, nie wspominając o uszkodzeniach łokciem sąsiada. Niewiele nam trzeba , aby poczuć się gotowym do snu, więc towarzystwo się rozchodzi do swoich norek , ale słyszmy , ze za ścianą jest coraz głośniej. Wagony pewnie pamiętają czasy sprzed wojny z Amerykanami albo są bardzo pieczołowicie stylizowane. U nas takie jeździły w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, choć te mają klimatyzację , której u nas w pociągach nikt chyba sobie nawet nie wyobrażał. Jedziemy w góry więc i powietrze robi się coraz chłodniejsze, ale klimatyzacja działa jak należy, to znaczy na maksymalnej mocy. Próbujemy rozgryźć system sterowania ,ale opisy są po wietnamsku, który to język nie jest nam znany za dobrze. Na szczęście manipulacje kolejnymi pokrętłami nie powodują pogorszenia sytuacji , bo niższej temperatury klimatyzator nie jest w stanie wyprodukować . Owijamy się kocami, z walizek wyskakują polary, ci , którzy nieopatrznie przebrali się w jedwabne piżamki zakładają kurtki i ciepłe skarpety. Tylko nasi sąsiedzi zza ściany się nie poddają , A. wychylona z górnej pryczy woła obsługę i zgłasza skargę na panujący chłód. Wietnamczyk tłumaczy ,że zablokowanie klimatyzacji to zarządzenie Dyrekcji i on , nawet jak by umiał , to nie może w zarządzeniu Dyrekcji zmienić ani literki , nie mówiąc o zmianie temperatury.

Prawie zahibernowani o 4 rano dojeżdżamy do Lao Cai. Tutaj miał na nas czekać bus , który miał nas dowieźć do SaPa, ale albo słabo szukamy albo on po prostu nie dojechał. Nie ma problemu, dogadujemy się z następnym, ten woła kolegę i przez puste, ciemne miasto wyjeżdżamy dwoma busami w góry. Jest chłodno ( SaPa leży na wysokości 1600 m.npm.), mży deszczyk. Po dwóch godzinach dojeżdżamy pod nasz hotel. Jest dopiero koło 7 rano , pokoje będą dostępne najwcześniej ok. 10.

Kręcimy się więc po okolicy, kiedy nagle ukazał się nam Brad Pitt i Angelina Jolie z gromadką dzieci …

Cdn. za tydzień.

Wietnam 2012 #1 – Czary-mary i lalki w wodzie

Wietnam trasa

“Dość ciekawy kraj , ale raczej tu nie wrócę” powiedziałem sobie po samotnym tripie po Wietnamie w 2008 r. Jednak kiedy rozważałem różne opcje podróży po Azji w grupie to wybór Wietnamu był właściwy.

Kraj dość tani , łatwy dojazd, niezła infrastruktura z gęstą siatką różnych połączeń, przyzwoity standard hoteli, zróżnicowane krajobrazy,świetne jedzenie – to plusy. Minusem właściwie było tylko położenie geograficzne – rozciąga się on na długości ponad 2000 km z północy na południe, co wymusza dokonywanie sporych operacji logistycznych.

 Ale niech nam jeden minus nie przesłania plusów – jedziemy !

 Jest nas dwanaścioro , do stałej ekipy dołączyła para, która na co dzień mieszka w Paryżu (F) , choć są z pochodzenia Polakami, A. , która pierwszy raz wypuściła się w dzikie kraje , zostawiając w domu męża i dzieci oraz A i M,którzy trochę już posmakowali Azję.

Lecimy z Pragi Korean Air , z przesiadką w Seulu. Wybrałem ten lot bo po pierwsze cena była dość atrakcyjna a po drugie liczyłem ,że mając trochę czasu rzucimy okiem na Koreę choćby zza szyby szybkiego pociągu i wypijemy kawę w stolicy.

 Wylatujemy wieczorem, już po 10 godzinach jesteśmy na pięknym lotnisku Seulu-Incheon. Koreańskie linie bardzo spoko, dużo miejsca, ładne stewardessy , dobre jedzenie a i ich lotnisko to pierwsza liga światowa. Olbrzymie, przestronne , czyste. Aby pasażerom się nudziło to na środku, na specjalnie przygotowanej scenie, gra zespół symfoniczny , obok na lodowisku ( nadal to lotnisko !) śmigają dzieciaki na łyżwach , od czasu do czasu na lotnisko wkracza Królewska Rodzina wraz z orszakiem w strojach z epoki Dynastii Joseon, na Koreańskiej Kulturalnej Uliczce można zapoznać się z tradycjami a przy Drzewie Życzeń wypowiedzieć swoje, pokręcić się w sekcjach Tradycyjnej lub Współczesnej Kultury czy Rękodzieła. W różnych miejscach lotniska znajdują się całkiem duże ogrody czy też małe parki – sosnowe, piniowe, kaktusowe , kwiatowe.

IMG_0662

Zmęczeni mogą znaleźć odprężenie w prawdziwym SPA ( wstęp ok.60 zł) , gdzie w tej cenie można skorzystać z łaźni, prysznica, sauny czy pokoju relaksacyjnego. Za dodatkową opłatą ok.30 zł. mamy możliwość skorzystania z prywatnej sypialni i zdrzemnąć się przed dalszą podróżą.

Niestety , z planów udania się do miasta musimy zrezygnować – na zewnątrz pogoda jest koszmarna, leje deszcz , wieje wiatr.

Po kilku godzinach na lotnisku startujemy do naszego punktu docelowego . W Hanoi jesteśmy przed 23.Mamy promesy wizowe ale i tak procedury trwają dość długo, więc w hotelu (Hanoi Asia Hotel) jesteśmy po północy, przywiezieni przez hotelową taksówkę.Prosiłem o auto z hotelu, bo lotniskowa mafia taksówkowa poprzednio mnie wycięła bez litości a człowiek powinien uczyć się na błędach . Francuzi już na nas czekają, przylecieli wcześniej z Paryża. Jeszcze przez godzinkę – dwie wymieniamy uprzejmości i trzeba spać.

Rano zbieramy się niemrawo ,śniadanie i ruszamy w miasto. O północy okolica naszego hotelu wyglądała na wymarłą, teraz jest gwarna, pełna ludzi i pojazdów. Taksówkami jedziemy do Świątyni Literatury , mijając po drodze Mauzoleum Ho-Chi-Minha .

Świątynia Literatury to właściwie mały park z zespołem świątyń , enklawa zieleni w nieciekawej raczej okolicy. Dla mieszkańców stanowi atrakcyjne miejsce krótkiego wypoczynku a częściej – jako tło sesji fotograficzne nowo poślubionych par.Jest to jeden z nielicznych zabytków w Hanoi , więc także turyści odwiedzają chętnie to miejsce.

DSC04561

Zrelaksowani ruszamy w kierunku jeziora Hoan Kiem, leżącego w sercu Starego Miasta. Błądzimy w wąskich uliczkach i zaułkach, oczy A. robią się coraz większe.Uliczny zgiełk wysoka temperatura, mieszanka różnych zapachów, dymy wydobywające się grilli ustawionych na chodnikach…to wszystko powoduje ,że człowiek pierwszy raz przeniesiony w ciągu kilkunastu godzin ze swojej cichej osady do Hanoi doznaje szoku. Pod tym względem to miasto nie ma sobie równych w Wietnamie. Wąskie uliczki o nazwach mających ponad 600 lat a wywodzących się od nazw cechów, którym były przydzielone i nadal żyjące swoim życiem, choć cechy się pomieszały : na chodnikach warsztaty naprawy skuterów i wszystkich innych bardziej i mniej skomplikowanych urządzeń sąsiadują z producentami tablic nagrobnych i wytwórcami tortów urodzinowych. Na rogu ulicy kuca gość, którego jedynym narzędziem jest pompka do roweru lub skutera. , obok pani wystawia na chodnik mikroskopijne stołeczki dla klientów jej restauracji, dalej pracuje fryzjerka, staruszek otoczony klatkami z ptakami gapi się na ludzi. Sporo jest kwiaciarni , mimo ,że mieszkańcy Hanoi nie mają za dużo miejsca, to lubią kwiaty , cięte i w doniczkach, ozdabiają nimi każdy wolny kawałek balkonu. Większość balkonów jest zresztą zakratowana, więc łatwo jest na nich te doniczki wieszać.

Dzisiaj spora część ulic musiałaby zmienić nazwę na Ulica Telefonów Komórkowych. Komórki zmieniły świat , nie tylko użytkowników ale i biznesu. Całe ciągi sklepików żyją ze sprzedaży telefonów, akcesoriów, kart, w warsztatach można telefony naprawić, zdjąć blokadę, doładować, podładować…

Na chodnikach parkują masami skutery , najpopularniejszy w tej chwili środek lokomocji . Na ulicach manewrują między pojazdami sprzedawcy owoców , niosący je na nosidłach o długich ramionach a turyści z duszą na ramieniu usiłują się przedrzeć na drugą stronę ulicy. Na ulicy panuje prawo silniejszego i pieszy jest na straconej pozycji.

Domy są wąskie , czasem nawet trzymetrowe, wpływ na to miało prawo podatkowe , podobnie jak w Holandii, ale domy w Wietnamie są dużo dłuższe, dochodzą nawet do 100 metrów. Szczególnie dziwne wrażenie robią takie domy na obrzeżach Hanoi, kiedy w szczerym polu stoi wąskie , trzypiętrowe pudełko.

Docieramy w końcu do jeziora. Jezioro Hoang Kiem (Zwróconego Miecza) jest ładnie zagospodarowane , dookoła prowadzi promenada, na wysepkę na środku jeziora prowadzi mostek , zawsze pełen ludzi.Na brzegu mieszkańcy ćwiczą tai-chi , albo rozciągają się czy truchtają. Zadziwiające , ilu starych ludzi tu dba o zdrowie w ten sposób. Jedynym minusem jest odgłos nieustannego plucia i smarkania na ziemię. Ten sposób oczyszczania organizmu jest powszechny w Azji , choć biali patrzą na to z niesmakiem. Władze o tym wiedzą , więc na przykład przed Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie przeprowadzono wielką akcję uświadamiającą społeczeństwo , pojawiły się także tabliczki w różnych miejscach , także w metrze. No ale w najbliższym czasie Wietnam nie planuje organizacji żadnej większej imprezy , więc trzeba się zaakceptować ich styl życia. Zresztą akcja w Chinach też nie przyniosła jakiś spektakularnych efektów….siła tradycji.

IMG_0347 Chiny – Wojtas sam się prosi o kłopoty

Szukamy miejsca , gdzie można się napić kawy i trochę odpocząć. Ponieważ przechodzimy koło Teatru Lalek przypominam F. ,że prosiłem go aby zorganizował bilety dla nas na wieczór. F. mówi ,że bardzo mu przykro ale w kasie mu powiedzieli ,że biletów już nie ma. Nalegam , aby poszedł sprawdzić jeszcze raz , może się te kilka sztuk dla nas znajdzie, ale patrzy na mnie jak na wariata. Francuzi , szczególnie ci nowi, są dumni ze swojego języka i starają się go używać wszędzie , gdzie trzeba i nie trzeba.W Wietnamie jest to język dość rozpoznawany bo w przeszłości związki Francji i Wietnamu były całkiem silne , ale w przypadku zakupu tych biletów znajomość francuskiego okazała się niewystarczająca. Tu , oprócz znajomości języków przydatna okazuje się znajomość realiów.

Dla F. zwrot ” nie ma ” jest jednoznaczne , ale dla mnie może oznaczać:

Nie ma ,ale zapytaj w sąsiednim okienku.

Nie ma, zapytaj w biurze za rogiem.

Nie ma ,ale ten facet , który stoi przy wejściu może ci pomóc.

Nie ma , ale może ktoś przed seansem jeszcze zwróci.

Nie ma za cenę oficjalną , ale jest kilka sztuk za dopłatą ” last minute”.

Nie ma teraz , ale za godzinę będą.

 Z tego co się zorientowałem , to (prawie ) całą pulę biletów rezerwują “biznesmeni” powiązani z biurami turystycznymi, które rozprowadzają je na mieście. Niesprzedane oddają do kas Teatru i o 14-15 wybór miejsc spośród dostępnych jest naprawdę całkiem spory, zwłaszcza poza sezonem.

 Mina F. kiedy wręczałem mu bilety na dzisiejszy spektakl – bezcenna.

 Zależało mi na tych biletach , ponieważ na tym wyjeździe zaproponowałem pewne urozmaicenie – M. w listopadzie obchodzi urodziny i organizuje fajne przyjęcie ,ale wydało takie jednostronne sponsorowanie wydało mi się trochę niesprawiedliwe więc zaproponowałem , aby każda z 6 par zaaranżowała wieczorny posiłek w jakiś ciekawy sposób . Ten wieczór należał do F. i wydało mi się ,że połączenie sympatycznej kolacji z wydarzeniem kulturalnym będzie dla wszystkich interesujące.

Kolację jemy więc w niedużej knajpce niedaleko hotelu i udajemy się do Teatru. Teatr Lalek Na Wodzie to tradycyjna forma sztuki, uprawiana w Wietnamie od tysiąca lat.Lalki poruszane za pomocą skomplikowanego systemu prętów bambusa i sznurków przez zanurzonych po pas wodzie lalkarzy odgrywają sceny zaczerpnięte z wietnamskiej historii i folkloru. Gra muzyka na żywo , śpiewa chór , lalki przemykają się lekko zanurzone w wodzie. Spektakl trwa 45 minut , w sam raz na drzemkę.

 IMG_0146

Drogę do hotelu odbywamy w dwóch grupach bo nie możemy się porozumieć , która wersja trasy jest lepsza. Do hotelu przybywamy w tym samym czasie…

Jest już prawie północ, więc rzucamy się do łóżek , jutro rano jedziemy żeglować .

Ile to kosztuje i dlaczego tak drogo ?

DSC00134

 Pewnie niejeden z nas czytając taką relację , jak ta poniżej z Indonezji  albo patrząc na ten obrazek powyżej myśli sobie – kurczę , pojechałbym ,ale na pewno  taka wyprawa strasznie dużo kosztuje !

Dużo czy nie dużo , spróbujemy policzyć się z kosztami.

Niski koszt wyjazdu to wypadkowa trzech czynników :

· szczęścia  ( nie takiego ” zdrowia, szczęścia , pomyślności” , ale potrzebnego do wygrania w kasynie),

· elastyczności ( rozumianej jako pogodzenie się z różnym standardem podróżowania) ,

· czasu (terminu oraz długości wyprawy).

Już przy ustalaniu celu podróży kluczowa jest kwestia terminu – w szczycie sezonu bilety są najdroższe , a ceny na miejscu wzrastają o kilkadziesiąt procent. Jeśli chcemy jechać jak najtaniej to wybierzmy Low Season. Na Flores to termin od października do stycznia , na Bali High Season trwa cały rok, a szczyt przypada na miesiące letnie.

 Jest więc decyzja – jedziemy w listopadzie. licząc się z niedogodnościami związanymi z dużą ilością opadów.

 Jak tam tanio dojechać ? Mimo ,że do Indonezji jest bardzo daleko i ze zrozumiałych względów linie lotnicze nie oferują promocji ” za złotówkę ” to przy pewnym nakładzie czasu i cierpliwości można znaleźć ciekawą okazję. Za okazję uważam znalezienie ceny z Warszawy, Berlina czy Pragi do Indonezji za plus minus 2 000 zł. Prawie niemożliwe jest to w przypadku lotów na Bali – jest to kierunek tak popularny, że linie lotnicze nie widzą potrzeby obniżania cen. Mamy więc dwa wyjścia – albo szukać promocji do Jakarty ( stolica Indonezji) albo do Kuala Lumpur ( Malezja) ,te dwa bowiem lotniska oferują całkiem tanie połączenia na Bali , realizowane przez AirAsię. Z Bali łatwo dostaniemy się do Labuan Bajo lub Maumere na Flores, niestety ceny biletów kilku linii , które obsługują te kierunki są dość podobne i także z promocjami nie przesadzają. Jeśli więc zsumujemy wszystkie koszty połączeń lotniczych to okazuje się ,że aby dostać się na Flores ( i wrócić, bilety w obie strony) to trzeba wyłożyć nie mniej niż 4 000 zł.

 Innym rozwiązaniem jest podróż lądem. Gdybyśmy dotarli samolotem ( bezpośrednio lub okrężną drogą, przez np.Katar czy Moskwę) do Jakarty to brama do Indonezji jest już otwarta.

Ciekawym rozwiązaniem jest tu podróż pociągiem . Bilet z Jakarty do Surabaya kosztuje od 500 000 IDR , czyli ok.150 zł. Podróż trwa całą noc bądź cały dzień. Z Surabai do Banyuwangi Baru łapiemy następny pociąg, potem już tylko bus, prom , bus i juz jesteśmy w Denpasar na Bali. Kombinowane połączenie z Surabai na Bali kosztuje ok.50 zł., tak więc z Jakarty na Bali dostaniemy się już za ok.200 zł, połączenie dzienno- nocne wymaga poświęcenia 28 godzin, nocno – dzienne – 24 godzin. Samolot ta trasę przelatuje w 3 godziny i kosztuje ok. 300 – 400 zł w obie strony ( czyli podobnie jak kolej ) , ale nieśpieszna podróż pociągiem w dzień przez Jawę na pewno pozostanie długo w pamięci , nocna podróż załatwi nam za to jeden nocleg .

 Tańszym wariantem jest podróż publicznymi busami . Dla przykładu podróż z Jakarty do Surabaya ( wschód Jawy ) można odbyć już za 150 000 IDR, czyli ok.50 zł., podróż trwa jednak nawet 20 godzin, mimo ,że wg. rozkładu powinna trwać 12 godzin.

 Ale najtańszą opcją podróży po całej Indonezji , szczególnie między wyspami , są promy.

Sieć połączeń jest bardzo gęsta ,ceny zaś bardzo niskie ,nawet w I klasie. Jedynym minusem jest prędkość podróżna . Krótki odcinek z Labuan Bajo do Sape ( Sumbawa) płynęliśmy cały dzień , choć to tylko plus minus 100 km.

Pelni route

 Ta podróż powrotna z Komodo kilka lat temu w ogóle była dość karkołomna – wypłynęliśmy promem z Labuan Bajo ( Flores) ok.8 rano, dopłynęlismy do Sape ( Sumbawa) ok. 18 , potem przesiadka na busa i z górki na pazurki szaleńczą prędkością do Bimy. O północy przesiedliśmy się do większego busa i całą noc spędziliśmy w podróży do Poto Tano na zachodzie Sumbawy . O ósmej rano załadowaliśmy się na prom i po kilku godzinach byliśmy w Labuhan na Lomboku. Jeszcze tylko 3 godziny busem do Pemenang ( Lombok) , tam przesiadka na łódkę na Gilli i po południu mogliśmy się relaksować przy basenie…wykończeni.

 Ale wracając do tematu.

Skoro dostaliśmy się już do Labuan Bajo ( Flores) samolotem , busem, pociągiem czy promem to droga na drugi koniec wyspy jest łatwa. Możemy wybrać między prywatnym samochodem z kierowcą a public busem . Prywatny samochód jest droższy , ale zawiezie nas wszędzie tam , gdzie chcemy ,a jak kierowca jest bystry to pokaże nam sporo rzeczy , o których nie wiedzieliśmy, nie tracimy czasu na przesiadki i oczekiwania na następny transport no i jest wygodniejszy. Koszt to 300 000 – 500 000 IDR ( 100-200 PLN) / dzień a cena dotyczy samochodu zabierającego 4-7 osób.

Transport publiczny jest dużo tańszy , ale nie zatrzymuje się tam gdzie chcemy , na przykład w miejscach widokowych , za to staje w miejscach nieszczególnie interesujących , zabierając pasażerów, czasem w nadmiarze. Jeśli cenimy sobie kontakty międzyludzkie to to oczywiście jest atut transportu publicznego.

Z Sape wracaliśmy mając po jednym miejscowym na kolanie , a kolejni rzygali nam ramię, bo droga była kręta a kierowca miał sporo animuszu. Nie sprzyja to jednak spokojnej konwersacji , obserwacja okolic zza pleców lokalesa też była utrudniona.

Na Flores sporo busów publicznych (w znaczeniu biorących pasażerów, nie rządowych) przewoziło pasażerów na odkrytej pace .Ma to spore znaczenie w przypadku choroby lokomocyjnej pasażerów , ale komfort jazdy w porze deszczowej może być obniżony.

DSC05817

Generalnie w Indonezji kierowcy jeżdżą dość powoli i ostrożnie . Poza tymi z transportu publicznego.

 Kiedy już wykonamy dzienny plan i dotrzemy do miejsca naszego postoju , to należałoby zatroszczyć się o nocleg. Pomijam wielogwiazdkowe hotele, bo pewnie nikt z czytelników nie jest nimi zainteresowany a poza tym ich na Flores nie ma , skupmy się więc na miejscówkach dla podróżników. Baza hotelowa na Flores jest dość uboga ale za to tania. Sensowny pokój w hotelu z łazienką i śniadaniem można dostać już za 200 000 IDR ( 70 zł/dobę) . Samotny turysta trochę przepłaca , bo płaci za pokój dwuosobowy , za to podróżująca para ma nocleg za grosze. Dla singla lepszym rozwiązaniem ( choć o niższym komforcie ) jest skorzystanie z hostelu czy losmena , najprostszej miejscówki, często w wieloosobowej sali , bez śniadań i ze wspólną łazienką . Noclegi w losmenach oscylują wokół kilku dolarów za noc. Trudno znaleźć lokację losmenów w necie, czasem pojawiają się rekomendacje na forach internetowych , ale raczej pozostaje nam ich szukać będąc już na miejscu i rozpytując mieszkańców.

 Znaleźliśmy już łóżeczko , więc pozostawiamy na nim bagaż i ruszamy na poszukiwanie pożywienia.Smaczny i pożywny obiad w niezbyt wykwintnej restauracji to koszt ok. 10-20 zł.Jeśli do tego zamówimy flaszkę Bintanga 0,6 l to zapłacimy dwa razy więcej. Jeśli zaś najdzie nas chęć zaspokojenia głodu na modłę miejscowych to zatrzymujemy się przy warungu,potrawy tam są proste i tanie . Za przyzwoity posiłek (np.ryż z warzywami) zapłacimy kilka złotych , raczej bliżej 5 niż 10 zł. A zamiast Bintanga kupujemy sobie butelkę wody w budce obok i za 10 zł jesteśmy najedzeni i napici. Palacze zaś są w raju – paczka Marlboro Gold to koszt 5-7 zł a palić można wszędzie i wszyscy to robią.Ponieważ życie nocne na Flores nie istnieje to omijają nas pokusy wydawania pieniędzy na drinki dla obcych ludzi czy uzupełnianie garderoby tancerek kolejnymi banknotami.

 Dopiero na Bali wydamy wszystkie fundusze zaoszczędzone na transporcie , jedzeniu, piciu i paleniu  … w jeden wieczór.

A co tam !

……………………………………………………….

Trochę linków, może będą przydatne, tak na początek…

Transport w Indonezji http://en.wikipedia.org/wiki/Transport_in_Indonesia

Kolej w Indonezji http://www.seat61.com/Indonesia.htm#.

Bilety online (strona po indonezyjsku) https://tiket.kereta-api.co.id/

Z Bali do Dżakarty ( strona po angielsku ) http://www.renegadetravels.com/bali-jakarta-train-bus-ferry/

Promy Pelni http://www.pelni.co.id/

………………………………………………………….

Następny przystanek – Wietnam . Good Morning and Good Night.

Zapraszam do śledzenia , dostęp do jeszcze ciepłej notki zapewni wam naciśnięcie przycisku „Follow” po prawej stronie. No i do komentowania ( ikonka z dymkiem na górze strony ).

Indonezja 2014 # 6 Takie tam , na koniec

RIMG0739

Indonezja to wielki kraj, ponad 5 500 km odległości między wschodnim i zachodnim krańcem. To tyle , co z Warszawy na Wyspy Zielonego Przylądka. Albo z Gibraltaru do Waszyngtonu. Nie da się poznać go   całego  przez trzy tygodnie. W tym roku poczyniliśmy kolejny krok , w nieco zmienionym składzie od tego w 2009 r.  Nie wiem , czy będziemy kontynuować – Indonezja to ciekawy kraj , ale tak się składa ,że uciekamy z Polski przeważnie w listopadzie, a listopad to w wielu miejscach Indonezji oznacza Porę Deszczową. W tamtejszej TV pokazywali np. Jawę zalaną przez ulewy.A wizja  podróży w deszczu czy też utknięcie w jakiejś dziurze przez powodzie , które zalały drogi nie jest zbyt kusząca.W Indonezji jak pada to pada.

  • Godło przedstawia mitycznego ptaka Garudę, złotego orła reprezentującego twórczą energię. Kolor złoty oznacza wielkość narodu Indonezji a czarny przyrodę. Skrzydła orła składają się z 17 piór, ogon z 8, a szyja z 45. Liczby te układają datę proklamacji niepodległości Indonezji 17 sierpnia 1945. W szponach orła widnieje szarfa z napisem Bhinneka Tunggal Ika (jedność w różnorodności). Jest to stare motto jawajskie, które oznacza jedność Indonezyjczyków pomimo ich odrębności etnicznych i kulturowych. Tarcza jest symbolem ochrony państwa. Na tarczy umieszczone pięć symboli oznacza pięć podstawowych zasad funkcjonowania państwa (Pancasila). Gwiazda o kolorze złotym reprezentuje wiarę w Boga, łańcuch sprawiedliwość, drzewo banian jedność Indonezji, głowa bawołu demokrację, a kłos ryżu i gałązka bawełny, równość (zobacz więcej w artykule Godło Indonezji).
  • Flaga, nazywana jest Sang Dwiwarna-żyjąca osoba, podobna do polskiej flagi, tylko kolory są odwrócone: czerwony jest na górze, biały na dole. Kolor czerwony reprezentuje ciało i życie fizyczne, kolor biały duszę i życie duchowe. Barwy flagi nawiązują do średniowiecznego cesarstwa Madjapahit. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Indonezja ]

Co warto jeszcze wiedzieć ?

Warto poznać język. Ja wiem ,że to brzmi naiwnie, bo komu się chce uczyć bahasa indonesia ale myślę o kilku zwrotach, chociażby. Gdzieś czytałem opinię ,że to łatwy język i jestem skłonny się z tym zgodzić, chociaż doświadczenie mam niewielkie.

Kilka zwrotów trzeba znać –

  • Dzień dobry !  Selamat Pagi !
  • Smacznego ! Selamat makan !
  • Dobry wieczór  ! Selamat malam!
  • Dobranoc ! Malam !
  • Szerokiej drogi ! Selamat jalan !
  • Do widzenia ! Selamat tinggal!
  • I najważniejsze – Dziękuję ! Terima kasih!

Prawda ,że brzmi nie najgorzej ? Starałem się używać tych słówek, na początku dość nieśmiało i cichutko , ale kiedy widziałem zadowolenie rozmówców to animuszu przybywało.Kiedy pojadę do Indonezji następnym razem to się uzbroję w listę najważniejszych zwrotów i będę używał ich tak często jak to będzie możliwe.Taki mam plan. O ile pojadę…

jezyk_bahasa………………………………………………………….

Na Bali mają ciekawy system nadawania dzieciom imion. Pierwsze nazywa się Wayan, drugie Kadek albo Mudu, trzecie Komang a czwarte Ketut.Kolejne dzieci lecą od początku -Wayan,Kadek,Komang, Ketut,Wayan, Kadek,Komang, Ketut,Wayan… a że dzieci mają po kilkanaście sztuk może się zdarzyć ,że w rodzinie będzie czterech Wayanów, włączając w to np.ojca. A z dziadkiem jeszcze więcej….

…………………………………………………………

Matki chcą mieć synów. Tak się dzieje na całym świecie ,z różnych przyczyn , ale w Indonezji przyjęło się ,że córka idzie za mężem. Jeśli więc jest w rodzinie syn , to jest duża szansa,że zamieszkają z rodzicami chłopaka i wspólnie poprowadzą gospodarstwo domowe. Same córki to straszna wizja samotnej starości , więc rodzice pracują nad synem do skutku. A potem nad następnym…W odróżnieniu  od zwyczajów panujących w naszym pięknym kraju w Indonezji najważniejsze jest założenie rodziny i dzieci. Dom i kariera długo po tym.

………………………………………………………..

Jeden z kierowców zwierzył się ,że jak już będzie bogaty ( albo – gdyby był bogaty) to by pojechał do Europy zobaczyć na własne oczy jak pada śnieg…

…………………………………………………………

Bali ma opinię miejsca o bardzo wysokim poziomie duchowości. I coś w tym jest . Nie dociekałem , jakiej wiary są moi rozmówcy, ale u nas , w Amed, małej wiosce codziennie chodził Mistrz Ceremonii i opiekował się ołtarzykami, które były wszechobecne. Niektóre większe , obwiązane szarfą w czarno-białe pasy a niektóre całkiem malutkie – kompozycja kilku przyciętych liści bananowca i kwiatków z drzewa. Sami mieszkańcy na własną rękę także się nimi zajmowali .

………………………………………………………..

Na pytanie ” czy na Flores nie ma konfliktów na tle religijnym?” – tam mieszkają w większości katolicy, ale silna jest grupa muzułmanów, hinduistów, zdarzają się buddyści a nawet animiści, Eko odpowiedział ,że żyją bardzo zgodnie i nie wyobraża sobie jakiś starć z tego powodu między sąsiadami. Nie słyszał , szczęściarz, o Jugosławii czy Państwie Islamskim…

………………………………………………………..

Któryś z kierowców zapytany , co jada na śniadanie , odpowiedział : ryż. A na obiad ? Ryż. Na kolację pewnie też ryż? Tak, ryż….Pewnie dlatego z takim apetytem wcinali niedopieczonego prosiaczka.

………………………………………………………..

Bardzo lubię odwiedzać lokalne markety. Są ryby, świeże, duże małe, suszone i wędzone, ale mało było owoców morza typu krewetki.Było za to sporo kalmarów. Obok mięso, kawałki świniaka, rzadziej byczka.Żywe kurczaki lub kury w koszach.Zielenina , duże wiechcie, sporo różnobarwnych papryczek chilli, blade pomidory. Prawie nie było owoców, u nas w Biedronce jest w porównaniu z ofertą marketów – owocowe Eldorado.Ciuchy, czasem badziewie, czasem coś lepszego, trochę tradycyjnych nakryć głowy czy innych dodatków, sarongi i chusty.Na Bali dochodziło sporo modnej odzieży dla muzułmanów. W dobrych cenach suszone przyprawy – goździki, laski wanilii, imbir. Czasem orzechy macadamia, nerkowce, sporo orzeszków ziemnych, o zielonkawej barwie, jeszcze w łupinach.

DSC05857………………………………………………………….

Trochę cen, dla orientacji . Nie warto ich pamiętać , bo ceny idą w górę na całym świecie, także w Indonezji. Od 2009 r. skoczyły dwukrotnie…

  • Za obiad w restauracji ( średniej klasy ) na Flores płaciliśmy regularnie 700 000 IDR , czyli ok.230 zł/ 7 osób, przy czym na każdego przypadało jedno danie oraz butelka 0,6 l piwa Bintang. Piwo stanowiło połowę wartości rachunku. Na Bali było nieco drożej.
  • Kiedy przyjechaliśmy paliwo kosztowało ok.2,5 zł/l, jak wyjeżdżaliśmy – ok.4,5 zł/l.
  • Jednodniowe nurkowanie , wraz z wypożyczeniem sprzętu, na wraku to koszt 200 USD/os.
  • Za arak płaciliśmy od 50 000 IDR za 0,5 l do 100 000 za 3 l….Przeważnie był rozlewany do używanych butelek plastikowych po wodzie z kanistrów takich jak od benzyny.Ale nie był powszechny , na Flores trochę musieliśmy kombinować. Jakość też nie była stabilna, czasem pozostawał w ustach smak gumy…Markowy alkohol typu Johnny Walker 0,7 l to wydatek rzędu 700 000 IDR. I nie wiadomo , czy to oryginał.
  • Marlboro Gold kosztowały od 15 000 do 20 000 IDR. Palą prawie wszyscy, ale te ich wynalazki , aromatyzowane niczym niesławne bułgarskie Kosmosy nie nadają się do palenia. A szkoda , bo są jeszcze tańsze.Na wszystkich paczkach znajdują się obrazki mające zniechęcać do palenia.Fakt, wyglądają paskudnie, muszę rzucić…
  • Viagra 50 000 – 100 000 IDR/op. Cialis trochę tańszy. Przy większych ilościach udzielają sporego rabatu.

Na stronie http://www.transazja.pl/pl65/tekst102/Indonezja_2008_Informacje_praktyczne jest sporo cen , co prawda z 2008 r. ale warto rzucić okiem choćby na proporcje .

Pozdrawiam przy okazji Adę z Polindotours http://polindotours.com/, która pomogła nam w organizacji tripu po Flores. Terima kasih !

Indonezja 2014 # 5 O takich co się nie bali na Bali

 

DSC06221

Bali… ale nie uprzedzajmy faktów, w Indonezji nic nie przychodzi łatwo.

Rano pożegnaliśmy się z naszymi przewodnikami, Eko i Marianusem , tipy chyba ich usatysfakcjonowały bo odjechali zadowoleni. Bilety lotnicze zostały już zweryfikowane wczoraj , więc spokojnie udajemy się do odprawy. Limit bagażu to 15 kg, niewiele ale jak się okazało wszyscy mieli około 13 , na Flores ciepłe (i ciężkie) ciuchy nie były potrzebne a i pamiątek nie było gdzie kupić więc i bagaż był leciutki. Ku naszemu więc zdziwieniu pani z odprawy skierowała nas do kasy , aby opłacić nadbagaż. Okazało się ,że , owszem , LionAir , który wystawił bilety miał limit 15 kg, ale operatorem w tym przypadku była firma WingAir , u której limit to 10 kg… Sprawa bardzo dziwna, pierwszy raz z czymś podobnym się spotkałem, na szczęście kwota nie była duża. Lot był dość krótki więc w myślach byliśmy już nad basenem na Bali, popijając drinki .

Zamówiony kilka miesięcy wcześniej bus jednak nie dojechał na lotnisko. Wezwany telefonicznie boss zalecał cierpliwość, kierowca miał być tuż-tuż. Wśród ekipy pojawiały się sugestie, że być może właśnie wyrwaliśmy pana kierowcę z łóżka , ale okazało się to nieprawdą. Po dwóch godzinach kierowca został zlokalizowany dzięki B. która wpadła na pomysł ” odwróconego zlecenia” . Teraz to ona chodziła , wzorem oczekujących na pasażerów kierowców, z tabliczką  z nazwą naszego hotelu. Kierowca miał swoją kartkę , wielkości znaczka pocztowego , w dodatku odwróconą stroną z poprzedniego zlecenia.

No , ale dwie godziny minęły jak z bicza trzasł , na lotnisku sporo się działo , kręcili film akcji ( a przed chwilą zastanawiałem się nad mizernym autorytetem policji w Indonezji- jakiś facet przekomarzał się z policjantem w mundurze , bijąc go przy okazji po głowie….okazało się ,że to aktorzy, jeszcze przed nagraniem ) ale  my pruliśmy do naszego hotelu z zawrotną prędkością 40 km/godz. Okazało się ,że do Amed , gdzie zarezerwowaliśmy hotel jedzie się dobre 3,5 godziny , mimo dwupasmówki na części trasy. Tym samym kierowca został rozgrzeszony z zarzutu zaspania, w tym czasie kiedy dzwoniliśmy on przebijał się przez korki w Kucie.

Hotel Puri Wirata w Amed w necie ma dobra opinię i nie był jakoś bardzo drogi ale mimo to miałem pewne obawy, czy i tym razem nie będzie jakiejś obsuwy. Dwa lata temu zarezerwowałem hotel , który miał ocenę prawie 100 % zadowolonych użytkowników a był jedną , czteropiętrową zagrzybioną norą bez windy.Ten na początek zrobił dobre wrażenie – był położony na wzgórzu , z basenem i widokiem na morze oddalone 5 metrami kamienistej plaży. Na powitanie dostaliśmy po drinku i oddaliliśmy się do pokoi. Pokoje duże, łazienki, balkony, tarasy, TV, lodówka, AC.Czysto, olbrzymie łóżko z moskitierą. Nasze wrażenia utrzymały się do końca pobytu – było naprawdę nieźle, tym bardziej ,że byliśmy w nim praktycznie sami, czasem dochodziły pojedyncze osoby lub pary na jedną noc lub aby doskonalić swoje umiejętności nurkowe na basenie ( w ośrodku był punkt PADI). Korzystaliśmy też z masaży w małym spa , chętni mogli snurkować – tuż przy brzegu była ładna rafa z mnóstwem ryb , dla nurków atrakcją były okręty wojenne i handlowe leżące na dnie bardzo niedaleko .

DSC06223

Po kilku dniach spędzanych na słodkim nicnierobieniu postanowiliśmy zwiedzić trochę wyspę, na początek zrobiliśmy mały rajd po okolicy, odwiedzając Amlapurę , najbliższe z większych miast oraz farmę luwaków, producentów słynnej kawy Kopi Luwak, najdroższej kawy na świecie. Za 1 kg podobno na świecie trzeba zapłacić nawet 1000 USD, co osobiście uważam za przesadę.Na farmie można było nabyć taka ilość kawy za ok.300 USD. Chętni się znaleźli , choć w marketach w Kucie można było ją dostać w cenie kilkadziesiąt razy niższej… ale to okazało się później. Na miejscu można było pogapić się na luwaki, zwierzaczki podobne do łasicy , które wcinają surowe ziarna kawy a wydalają cappucino…porównać różne rodzaje kaw i herbat, pospacerować po dużym ogrodzie i w ogóle miło spędzić czas.

RIMG0462

Koło popołudnia trochę zgłodnieliśmy , więc z wdzięcznością przyjęliśmy propozycję naszych kierowców , aby –  mniam, mniam – spróbować lokalnego przysmaku – mniam, mniam – prosiaczka z rożna. Tabliczki z wymalowanym prosiakiem i nazwą Babi Guling pojawiały się rzeczywiście dość często na trasie ale nie zwróciliśmy na nie – mniam,mniam – uwagi. Mniam, mniam i głośne westchnienia towarzyszy opisom tego miejsca, spodziewaliśmy się więc raju w gębie. Można było wybrać czy chce się samo mięso czy też mix z podrobami na sposób balijski. Ponieważ wybraliśmy drugi wariant otrzymaliśmy kawałek galaretowatego mięska, chrupki chyba z jelit, kawał mocno spieczonej skóry z kawałkiem słoniny ale bez sierści no i plasterek wątróbki o wyglądzie, smaku i konsystencji  wkładki   do butów, dość intensywnie używanych.Na szczęście dodali do tego ryż, więc nie wstaliśmy od stołów całkiem głodni. Jak widać proste słówko mniam może mieć różne znaczenie w różnych językach.

Kolejnym etapem eksploracji wyspy był zakład jubilerski, gdzie zaciągnął nas kierowca, stary numer , praktykowany na całym świecie. Byłby to czas stracony , gdyby nie ciekawostka – dowiedzieliśmy się , dlaczego orzeszki ziemne nazywają się ziemne. Wyglądały jak młode ziemniaczki .

 

RIMG0480Ostatnim etapem był Pałac Wodny. Jest kilka, może kilkanaście takich miejsc na Bali, były to siedziby władców lub dostojników, czasem tylko pałace letnie, wykorzystywane sporadycznie ale starannie utrzymywanych. Odwiedzany przez nas w  Tirtagangga został zniszczony  kilkanaście lat temu na skutek erupcji Gunung Agung , ale został pieczołowicie odrestaurowany i wygląda bardzo okazale. Nawiasem mówiąc – żwir , składnik betonu , jest tutaj pochodzenia wulkanicznego , ma kolor ciemnoszary, co powoduje ,że już w momencie budowy budynek wygląda jakby miał kilkaset lat.

 

DSC06259Pewnego miłego popołudnia wybraliśmy się łódkami na wrak japońskiego stateczku handlowego , który zatonął nieopodal w czasie II wojny dosłownie 20 m od brzegu. Dookoła rozciągała się piękna rafa  , snurkowie byli zadowoleni a żeglarze trenowali równowagą na wąziutkiej łódce.

RIMG0613

RIMG0608

Obchodziliśmy też urodziny M., tak się składa ,że od kilku lat możemy to robić na pięknych plażach, wśród egzotycznych okoliczności przyrody. Okoliczności i zacnego grona gości można jej pozazdrościć !

RIMG0580

Trzeciego razu nie było, ale drugi – owszem. Drugi raz w Indonezji próbowałem kaczki pieczonej na sposób ichniejszy, rezultat także nie był zadowalający.

Podobnie jak sznycel po wiedeńsku, parę dni później. Brawo za odwagę dla kucharza – trzeba mieć sporą wiedzę , aby w ten sposób zmarnować kawał dobrego mięsa. Ale i pobudziło wspomnienia – przypomniały mi się lektury Karola Maya, który opisywał zmagania kowbojów z kawałkami wysuszonego mięsa po kilku tygodniach podróży przez prerię.

Właściwie należy tam jeść tylko ryby, chociaż pieczone bezpośrednio na grillu bywały wysuszone. Ale w restauracjach -podobno- były ok. Barrakuda, white snapper, red snapper, tuńczyk, płetwal błękitny… wszystko świeże i smacznie doprawione.

W ramach zajęć kulturalnych odwiedziliśmy też kompleks świątyń Pura Besakih, zwany Matką Wszystkich Świątyń . Niestety , te nasze wypady kulturalno-oświatowe odbywały się metodą „orbisowską” , czyli biegiem , rozglądając się pobieżnie na boki. To nie mój styl. Od jakiegoś czasu  preferuję styl kontemplacyjno-refleksyjny.Posiedzieć sobie, pogapić się na rozległą panoramę ( świątynia wspina się po schodach na wzgórze) i ludzi, posłuchać dalekich dzwonków czy modlitw , czasem śpiewu – to lubię. Myśli błądzą leniwie na różne strony, przywołują skojarzenia i zapomniane wspomnienia. Tu nie ma takich możliwości – poza sporą ilością turystów wszędzie pełno jest przekupniów i naciągaczy. Wkurzający są zwłaszcza ci proponujący Viagrę podwózkę skuterem od parkingu do wejścia do świątyni,5 USD niby nie dużo za 2 km jazdy, ale okazało się , że można tą trasę przejść w 10 minut spacerkiem , bo było to może z 500 metrów.Ponieważ do świątyni można wejść tylko będąc kompletnie ubranym to sprzedawcy sarongów robią grube interesy,  wszędzie kręcą się sprzedawcy pamiątek i przekąsek a dzieci  we wszystkich językach świata oferują pocztówki.

DSC06328

Świątyń jest tu bodaj dwadzieścia kilka, zawsze w którejś odbywa się jakaś uroczystość , ich uczestnicy wyglądają na zrelaksowanych, emanują dobrą energią , co , niestety , nie było w stanie zrównoważyć mojej złej.

Jeszcze tylko wizyta w kolejnym Wodnym Pałacu w Ujung , oczywiście biegiem i program ko. został wyczerpany.

DSC06366

Dzień wcześniej , niż planowaliśmy opuszczamy ciche Amed aby zakosztować „prawdziwego” życia ma Bali. Wybrany dość przypadkowo hotel J4 w Kuta za niewysoką cenę zapewnił na wszystko, czego potrzebowaliśmy – klimatyzację , wygodne łóżka , bliskość miasta i rozrywki a także pomnika poświęconego ofiarom zamachu terrorystycznego na dyskotekę  w 2002 r. W centrum miasta upał dawała się jeszcze mocniej we znaki. Gorące powietrze dusiło się w wąskich uliczkach, uzupełniane permanentnie spalinami tysięcy motorków i samochodów. W południe niewielu było straceńców, spacerujących po mieście, więc byliśmy łatwym celem szemranych gości oferujących farmaceutyki , bynajmniej nie na rozwolnienie. Duże , a może raczej – długie – zakupy zrobiliśmy w Hard Rock Cafe, potem lunch tamże , rzut okiem na plaże i surferów i powoli zmierzamy zygzakami do hotelu, odetchnąć troszkę chłodniejszym powietrzem.

Wieczorem nasza okolica się ożywia , nie wiadomo skąd pojawia się tysiące młodych ludzi , ubranych skąpo lub prawie wcale, pozamykane budy , wyglądające w południe na opuszczone okazują się barami , tu muzyka mechaniczna , tam zespół , tu panienki tańczą na ladzie a tam chłopcy prężą się przed chłopcami…wszystko tu mają. Część z nas bawi się na plaży przy dźwiękach reggae, część asystuje zespołowi rockowemu , czasem akompaniującemu miejscowym wolontariuszom, chcącym sprawdzić , czy „Mam talent”.

Rano miłe zdziwienie – manager hotelu pozwolił nam na pozostanie w hotelu, co prawda tylko w jednym pokoju, do 18, mimo ,że doba kończyła się o 12. I to for free , bardzo byliśmy mu wdzięczni , bo po nocnych uniesieniach wyjście z hotelu wymagałoby sporego wysiłku, mając perspektywę spędzenia reszty dnia w gorącym jak diabli lobby hotelowym.

I tak dotarliśmy do kresu naszej przygody na Flores i Bali.

Jak było – opisałem.

 

Indonezja 2014 # 4 Trzy kolory o świcie

Jak zwykle Eko straszy ,że przed nami droga długa i kręta .Jedziemy z powrotem na południowe wybrzeże wyspy, przez Ende do Moni, całe 166 km. Żegnamy się z sielskim Riung, ostatni rzut okiem na Rezerwat z okolicznych wzgórz i przed nami kilka godzin w puszce dla sardynek.

DSC06113

Tym razem przewidywania Eko sprawdziły się – most , remontowany przez ostatnie 10 lat  na nasz przyjazd nie został ukończony i czekał nas objazd polnymi drogami. Przez te kilka lat objazdu tysiące pojazdów tak zmieliły podłoże, że wyglądało , jakbyśmy jechali w mące ziemniaczanej „Superior”. Po kilkunastu minutach mogliśmy się o tym przekonać bliżej , gdyż na czas przeprawy przez rzekę po prowizorycznej kładce  musieliśmy przejść spory kawałek na własnych nóżkach.

DSC06120

A po drugiej stronie – niespodzianka – korek. Stoimy jeszcze na brzegu rzeczki i nie możemy jechać dalej ,przed nami sporo ciężarówek , które blokują drogę. Po kilkunastu minutach wyjaśniło się , że przejazd zatrzymali mieszkańcy pobliskiej wioski, którzy zatrzymali ruch bo mieli dość sznura pojazdów jadących przez ich ogródki. Widziałem też motocyklistów skracających sobie drogę przez domostwa. Indonezyjczycy są cierpliwi ale pewnie od czasu do czasu ich dobra wola się wyczerpuje. Jakiś kompromis się pewnie udało ustalić, skoro pozwolili nam przejechać. Ale widziałem ,że byli bardzo źli. Do Ende nie zdarzyło się już nic specjalnego , do widoku soczystej zieleni zdążyliśmy już przywyknąć. Ende to dość duże miasto, ma nawet rondo i światła.Znane jest przede wszystkim z tego ,że tu urodził się gen.Sukarno, pierwszy Prezydent Indonezji. Po lunchu w drodze do Moni rzuciliśmy jeszcze okiem na Blue Beach – Błękitną Plażę. Plaża jest kamienista, otoczaki z daleka są błękitne ale z bliska odcienie niebieskiego są bardziej zróżnicowane. Tylko w tym miejscu jakieś wulkaniczne frakcje zabarwiły całe warstwy skał na niebiesko. Na miejscu kamyki są sortowane , zainteresowani kupują je w celach budowlanych ( większe) , ozdobnych lub wręcz do produkcji biżuterii.

DSC06135

Jeszcze stówka i dojeżdżamy do Moni.Po drodze wąwozy są coraz głębsze , widoki coraz bardziej spektakularne.Wdrapujemy się coraz wyżej. Moni leży na ok. 1000m npm.Jest najlepszą bazą wypadową na wulkan Kelimutu , słynny wulkan o trzech różnokolorowych kalderach ( jeziorkach w kraterach). Czekujemy się w hostelu Andy’s , jedynym dotychczas prowadzonym przez miejscowych. Niestety ,widać różnice. W pokojach albo nie było wody, albo leciała bez przerwy z powodu zepsutego zaworu. Drzwi  miały urwane klamki lub klucz nie chciał się obracać. Do tego całą noc wyły psy… Pobudka o 4 rano , wyruszamy na wulkan. Naszym busikiem dojechaliśmy do bramy Parku Narodowego , kupiliśmy bilety i zanurzyliśmy się w mrok. Przydały się latarki i polary. Droga wiodła w górę, wraz z nami wdrapywała się grupa Indonezyjczyków w wieku tak na oko szkolnym.Byli ubrani jeszcze cieplej niż my i dużo bardziej hałaśliwi. Po pół godzinie marszu dotarliśmy na szczyt, właściwie w ostatniej chwili aby zarejestrować wschód słońca.

DSC06141

Panorama była rzeczywiście imponująca.Kolory jeziorek – dwa seledynowe, jedno atramentowo-czarne – głębokie i soczyste. Robiło się coraz cieplej i przyjemnie , żal było opuszczać to miejsce.

 

DSC06166

DSC06172

Około 9 byliśmy już z powrotem w hotelu.Właścicielka uprzedziła nas ,że pankejki na śniadanie będą o 9 , kiedy wróci z kościoła ( była niedziela) , czekaliśmy więc cierpliwie a zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do Maumere ( Alok) , końca naszej podróży po Flores. W Maumere Eko potwierdził nasz jutrzejszy lot na Bali w tamtejszym biurze turystycznym i mogliśmy zakosztować luksusu zamieszkania jedną noc w tropikalnym ogrodzie hotelu Ocean View.

Jeszcze tylko pożegnalna kolacja , uświetniona występem miejscowej kapeli i występami tancerki egzotycznej z Polski i powoli żegnamy się z Flores.

Żegnaj Flores, witaj Bali !

Indonezja 2014 # 3 Arak Madu z podwójną limonką

Rano humory nam się poprawiły, bo okazało się ,że chłopakom w nocy, po trzygodzinnym oczekiwaniu , udało się zatankować samochód i Marianus szerokim gestem uruchomił AC. Dzisiejsza trasa była krótka , ok.70 km, ale Eko zapowiedział ,że pojedziemy nie mniej niż 6 godzin z powodu zniszczonej nawierzchni drogi. Ruszyliśmy więc szybciutko zaraz po śniadaniu i rozliczeniu się z właścicielką hotelu . Napoje pobierane z lodówki należało notować w zeszyciku, co skrupulatnie czyniliśmy , ale i tak pani trzy razy się upewniała , czy aby na pewno wszystko zapisaliśmy.  Albo miała już nieciekawe doświadczenia  z Polakami albo wyglądaliśmy na amatorów darmowej coli.

Ekipa wydawała się już zdrowa, palec Boży, że dolegliwości żołądkowe dopadły nas akurat wtedy, gdy mogliśmy sobie pozwolić na odrobinę elastyczności.

Droga wiodła przez miejsca prawie całkiem odludne, dookoła tylko gęsta roślinność, która z chwilą zbliżania się do północnego wybrzeża rzedła i żółkła. Po drodze zatrzymujemy się w wiosce Wangka, która z miejsca została przekształcona przez nas na Łękę. Ekipa przy przydrożnym sklepiku wypisz – wymaluj jak z Rancza.Krótka rozmowa i dziewczyny namówiły seniora do pozowania . Dobrze zaczął mu się dzień, dwie białe dziewczyny w zasięgu ręki…

RIMG0239

Jeszcze godzinka i jesteśmy w Riung. Z 6 godzin zrobiły się trzy, błyskawica. Eko tłumaczył , że z poprzednią ekipą pokonywał tą drogę dużo dłużej , ale było to w czasie pory deszczowej, przez wiele kilometrów turyści musieli iść na piechotę , bo deszcze całkiem rozmyły drogę. U nas było suchutko, w tym roku pora deszczowa mocno się opóźnia, miejscowi spodziewali się jej już październiku a mamy połowę listopada i od sześciu miesięcy deszcz się nie pokazał. No cóż, to co jest dobre dla nas niekoniecznie musi sprawiać frajdę miejscowym. Obiecałem im , że zacznie padać , jak tylko opuścimy Indonezję…

Riung to wioska nad brzegiem morza, prowadzi do niego tylko jedna droga i jest odwiedzana tylko dlatego , że jest dobrym punktem wypadowym do penetracji Rezerwatu 17 Wysp. Przyzwyczailiśmy się już , że nie spotykamy białych na naszym szlaku (nie licząc śniadania w hotelu w Labuan Bajo, gdzie było ich kilkoro) to spotkaliśmy ich troje – przemknęli nam w hostelu w Ruteng. Tak było i teraz. Podobno w czasie wakacji , w Peak Season są tu masy turystów, ale teraz byliśmy sami i jakaś parka starszych Niemców , spotkana na lunchu. Dużo fajniej się odbiera dzika przyrodę bez tłumu białasów w tle. Flores to nie jest miejsce z pierwszych stron przewodników, nawet w Lonely Planet poświęcają jej tylko kilka stron . Ale jeśli chce się własnym okiem zobaczyć , jak żyją ludzie na końcu świata , i to ci niezwiązani z przemysłem turystycznym to warto odwiedzać takie miejsca. Nie ma tu muzeów, starożytnych zabytków, miejsc pamięci ale jest przyroda i spokojni ludzie , którzy zajmują się swoimi sprawami.

Przyjechaliśmy tutaj aby eksplorować Rezerwat , podobno warunki do nurkowania są tu przednie a woda przejrzysta. Zamieszkaliśmy w w hostelu Pondok SVD , prowadzonym przez zakonników ( na ścianach wiszą portrety założycieli , także o polskich nazwiskach) , ale w trochę innych warunkach niż w Ruteng. Pawilony w których wydzielono pokoje zbudowane są dookoła wielkiego beniamina. Są ławeczki i stoliki, bardzo były użyteczne w czasie wieczornych rozmów. Pokoje duże i czyste, klima i wiatraki. Do portu z wioski prowadzi piękna palmowa aleja , główna arteria komunikacyjna.Po drodze mijamy domy na palach, jakieś sadzawki z brudną wodą, ot port. Kilka łódek rybackich czeka na właścicieli, jakaś łajba wycieczkowa, podobno czeka na nas.

DSC05993W powrotnej drodze do hotelu zachodzimy na kawę do Cafe del Mar . Nazwa ładniejsza od knajpy, atrakcję stanowi małpi dzieciak, matkę niedawno zeżarł pies właściciela i ten teraz opiekuje się maluchem.Kawa w Indonezji to robusta, pita czarna i gorzka,trochę bardziej wytrawna od królującej u nas arabiki.Ale miejscowi nie przesiadują nad filiżanką kawy całymi dniami , jak nasi pobratymcy z południa Europy ; prawdę mówiąc nie widziałem , aby ktoś z nich ją pił.

Rano ruszamy na wodę.Pierwszy raz się zdarzyło , abyśmy zwlekali z wyjściem z hotelu , było to spowodowane odpływem , dopiero koło południa poziom wody był na tyle wysoki , że dało się wypłynąć łódką. Nasz dive ( snorkel) master , który nas prowadzi ma na imię Inca (Incza), kontaktowy chłopak , koło 30tki, jak później się okazało był właścicielem Cafe del Mar , prowadził wypożyczalnię sprzętu nurkowego i robił świetne drinki Arak Madu – arak, miód, lemonka … brzmi prosto a smakuje wyśmienicie.  Ten rzutki przedsiębiorca , jak się później okazało, radził sobie całkiem dobrze także w kuchni.

W sumie mieliśmy 3 nurkowania , woda była czyściutka , przejrzysta i co najważniejsze – ciepła. Rybek sporo , raczej mniejsze niż duże, ale bardzo kolorowe. Koralowce w różnych odcieniach , także błękitne, co podobno stanowi ewenement.Jak na moje wymagania snurki były satysfakcjonujące, choć bardziej zaawansowani trochę kręcili nosem na brak rekinów.

Na jednej z wysp chłopaki organizują lunch , grillowane ryby ( red snapper czyli lucjan, barrakuda), krewetki, sałatki  z warzyw i owoców, makarony i ryż… było tego całkiem sporo , jak na posiłek z dala od domu, na piaseczku koralowej plaży. Strasznie było gorąco, na wyspie nie było żadnych porządnych drzew, które by dawały trochę cienia, woda też nie dawała ochłody.

DSC06060

Po zaliczeniu jeszcze jednej , nurkowej miejscówki popłynęliśmy na wyspę flying foxów,nietoperzy. Wystraszone krzykami naszej załogi wzbijały się setkami ponad siedliska.

DSC06085

Na kolację umówiliśmy się w Cafe del Mar, szef przyjął od każdego zamówienie i ruszyliśmy do hotelu. Wieczorem – niespodzianka. Z nieba polały się wiadra wody. Po chwili okazało się ,że kanały , które przecinały podwórko naszego hotelu miały swoje uzasadnienie. Szybko odprowadzały wodę , pewnie kiedy rzeczywiście pada kilka dni to te domki przy porcie dzięki posadowieniu na palach nie odpływają w siną dal. Deszcz przestał padać po pół godzinie, zrobiło się bardziej rześko.To był jedyny deszcz, który złapał nas przez trzy tygodnie pobytu w Indonezji.

Być może gdybym wcześniej nie jadł świetnie przyrządzonej przez moją żonę kaczki to po degustacji podanej przez Incę na kolację nie wziąłbym jej więcej do ust. Była sucha i żylasta , miałem wrażenie ,że Inca poszedł na łatwiznę i przyrządził nam jakiegoś pechowego nietoperza z wyspy. Ale ryby, zamówione przez pozostałych szybko znikały. Znaczy – smaczne były.Czas szybko mijał przy interesującej wymianie doświadczeń, dzieliliśmy się toastami – (bersulang! – po indonezyjsku ) a także  wprowadziliśmy miejscowych w tajniki toastów wietnamskich i chińskich. Praktycznej wiedzy nigdy za wiele….

Jutro do Moni, randka w ciemno !

Indonezja 2014 #2 Big Papa i jego Luba

DSC05921

Fajne miejsce , ta Flores.Trochę może nuży długa jazda krętymi drogami ale dajemy radę. Eko ostrzega ,że Bajawa leży w górach i może być chłodno , trzymamy więc kurtki i polary w pogotowiu.Ale mamy niestety problem . Nowo wybrany Prezydent zarządził podwyżkę cen paliw o 100 % w ciągu najbliższych kilku dni, co skutkuje tłumami przed stacjami benzynowymi. Widok niby znajomy , ale miejscowi nie stoją tak karnie w kolejkach jak my lat temu -dziesiąt. Motorki okrążają każdy dystrybutor ze wszystkich stron, czekając na dostawę. W naszym pojeździe paliwa ubywa szybko , więc Marianus minimalizuje zużycie , jadąc jeszcze wolniej i wyłączając klimę. Otwieramy wszystkie okna, rozumiejąc sytuację , ale  wiaterek nie dociera do dziewczyn siedzących na tylnym siedzeniu , co prowokuje je do kwaśnych uwag , na szczęście z upływem drogi coraz słabiej słyszalnych. Na szczęście po drodze zatrzymujemy się kilka razy, podziwiając tarasy ryżowe . Widoki są przepiękne,ludzi prawie nie ma . Zaraz za Rutengiem zatrzymujemy się , aby obejrzeć słodkie jeziorko  Ranamese, ale z propozycji przewodnika , aby je obejść dookoła nie korzystamy. Jest bardzo gorąco.

DSC05887

Na poboczu drogi jakiś miejscowy rzemieślnik wytwarza ściany domów z bambusa  a 20 USD , co oznacza to ,że możesz mieć dom już za 100 dolców.

DSC05901    DSC05896

W końcu trafiamy do samego źródła rozkoszy – do producenta araku. Produkcja jest prosta, najtrudniejsze jest chyba zebranie mleczka z młodych pędów palmy.  Mleczko jest poddane fermentacji a potem przepuszczane przez instalację złożoną z metalowej beczki, paleniska i długiego kawałka bambusa. Widok kapiącego powolutku napoju wzbudza same pozytywne emocje, uspokaja i odpręża… Na koniec degustacja wyrobu finalnego – jest mocny i ciepły ale przejrzysty. To ostatnia , najlepsza frakcja, po trzykrotnej destylacji. Kupujemy kilka flaszeczek, ale raczej podlejszej jakości.

DSC05906

Do Bajawy docieramy wczesnym popołudniem , czas na lunch. Menu w warungu ( miejscowej restauracji ) nie jest zbyt wyszukane , ale za to owocowe koktajle – bajka. Z papai, watermelona, bananowe… do wyboru , do koloru. Chłodne, dobrze gaszą pragnienie. Meldujemy się w hoteliku nieopodal, nazywa się HappyHappy i prowadzi go dość oschła Holenderka.

Jeszcze wczesnym wieczorkiem dajemy się namówić Eko na odwiedziny gorących źródeł.Po godzince  jesteśmy w Soe. Dookoła same wulkany, największe to BigMama i BigPapa.Jeden z nich jest aktywny i to on nagrzewa wypływającą z jego zboczy wodę. Jesteśmy jedynymi białymi , budzimy sporą ciekawość, choć nie zbyt wielu ludzi. Po kolei wkraczamy do jeziorka- najpierw szprotki, potem leszcze a na końcu wieloryb.

DSC05919

Woda okazuje się rzeczywiście bardzo ciepła , trochę śmierdzi siarką, niby zdrowo na stawy ale wytrzymać trudno . Po kilkunastu minutach zmieniamy miejscówkę na bardziej przyjazną, w strumyku obok. Ale było  miło tak w gorący wieczór popluskać się w gorącej wodzie a potem wsiąść do nagrzanego samochodu i wracać przez godzinkę do hotelu, czując na włosach gorący wiatr… sorry, taki mamy klimat .Wieczorkiem jeszcze degustujemy nowozakupiony arak , pogryzając orzeszkami macadamia. Pokoiki są skromne, ale z łazienkami. Idziemy dość szybko spać , bo jutro czeka nas dzień bogaty w wydarzenia.

Wydarzenia , owszem , zaczęły się dość wcześnie.  U niektórych była to już 4 rano. Największym skarbem był dostęp do toalety. Zdania były podzielone, jedni twierdzili, że to efekt pysznego koktajlu ,inni że orzeszków .W każdym razie rano śniadanie nie cieszyło się popularnością , a preferowane były miejsca przy łazienkach. Zapasy stoperanów skończyły się już nad ranem , J. zażyła ich 8 , bez szczególnych efektów.Resztkami podobnych leków zainteresowani dzielili się dość solidarnie , ale w końcu i one się skończyły. A końca nie widać…

Jest taka teoria ,że w Egipcie zemstę faraona najlepiej zwalczyć egipskimi lekami  a w Indonezji leczyć się indonezyjskimi. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy się o tym przekonać.Gdy , zgodnie z wczorajszymi planami, Eko dotarł rano hotelu to od razu zabrałem go w poszukiwanie apteki. Eko notabene  wyglądał także nieszczególnie , bąkał coś o przeziębieniu i gorączce. Zdobyczne leki rzeczywiście pomogły (może się komuś przyda – „Entrostop”, 100 000 IDR za opakowanie), choć poszkodowani przez większą część dnia poruszali się utrzymując kontakt wzrokowy z toaletą. Koło południa większa część ekipy poczuła się na tyle dobrze ,że postanowiliśmy jednak wykonać dzisiejszy plan i odwiedzić słynne , tubylcze wioski – Luba, Bene i Wogo.

DSC05949

Byliśmy chyba jednymi , którzy o tej porze kiedykolwiek odwiedzili te miejsca. Przeważnie turyści trafiają tam rankiem , kiedy upał nie jest taki uciążliwy. O drugiej po południu wioski wyglądały na opuszczone. Kilka kobiet pilnowało dzieci, staruszki oferowały pamiątki i rękodzieło, psy spały w cieniu , tylko my wałęsaliśmy się wokół chat. To nie skanseny ani disnejlandy, ludzie tam mieszkają, pracują i się rozmnażają. Państwo pomaga im tylko dostarczając wodę. Mają swoje święta i obrządki a życie w tych chatach było chyba znośniejsze od życia w blaszanych domkach na przedmieściach Bajawy.

Nie daliśmy rady oblecieć od razu wszystkich wiosek , Wogo leżało w oddalonym miejscu i postanowiliśmy je odwiedzić  wieczorem , licząc na ochłodzenie, tak zapowiadane przez Eko. Było rzeczywiście chłodniej i przyjemniej, sporo mieszkańców prowadziło swoje sprawy a dzieciaki grały w piłkę . Dowiedzieliśmy się , że za dwa dni w wiosce zapowiada się niezła biba – wesele jednej z mieszkanek. Niestety , odmówiliśmy przyjęcia zaproszenia , zanim zostało nawet wypowiedziane, za dwa dni mieliśmy być zupełnie gdzie indziej.

Jutro ruszamy na północ, kierunek Riung !

Indonezja 2014 # 1 Labuan Bajo – warany i ludzie

Od czegoś trzeba zacząć, więc zacznijmy od końca.

Flores1

Flores

Ta wyprawa na Flores chodziła mi po głowie od 2009 roku, kiedy to zakończyliśmy wycieczkę na Komodo w Labuan Bajo. Tak wyobrażałem sobie koniec świata z  conradowskim klimatem. Błotnista główna ulica , bieda-domki, bieda-sklepiki, brudne hoteliki, wszystko małe i  zapyziałe. W porcie stary, wielopiętrowy prom , z którego skaczą dzieciaki za rzuconymi przez podróżnych monetami.Na nadbrzeżach rybacy oferują świeżo złowione ryby , obok czekają na transport sterty  kartonów.

Ale po pięciu latach wszystko wygląda dziś trochę inaczej.Trochę co nie znaczy całkiem . Lotnisko się rozbudowuje, powstało sporo hotelików, poza miastem widać też jakieś resorty, główna ulica jest już częściowo utwardzona a sklepiki troszkę większe. Ze wzgórz rozciąga się piękny widok na zatokę a turyści spragnieni obcowania z waranami ładują się na łódki.

DSC05764

Labuan Bajo jest miejscem , skąd odpływa większość łódek na Komodo i Rinca, do Parku Narodowego, gdzie można obejrzeć warany na wolności.My dwudniową wyprawę zaczynamy od lotniska , gdzie wybieramy ze sterty walizek nasz ekwipunek. Z powodu braku obłożenia nasz samolot z Bali nie odleciał, załadowano nas na następny dwie godziny później , ale walizki jakimś cudem dostały się do Labuan Bajo wcześniejszym rejsem i koczowały w pełnym słońcu na płycie lotniska , czekając na właścicieli. Całe szczęście ,że nikt z ekipy nie wpadł na to aby przywieźć ze sobą masło…

Na lotnisku odebrał nas nasz nowy guru, przewodnik o imieniu Eko, nasza siódemka załadowała się do trzech taksówek i udaliśmy się do znajomego portu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o wypożyczalnię sprzętu snurkowego i tak wyposażeni załadowaliśmy się na łódkę. Była trochę wyższej klasy niż ta, którą podróżowaliśmy kilka lat temu,były koje a nie spanie na pokładzie, stół z ławkami do biesiadowania …zapowiadało się nieźle.

RIMG0057

Bez zbędnego zamieszania objęliśmy koje w posiadanie a nasz stateczek ruszył w kierunku Rinca (Rincza). Po kilku godzinach rejsu zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu wyspy zamieszkiwanej przez nietoperze, które punktualnie o 18 wylatywały tysiącami w poszukiwaniu kolacji. Rano wyruszyliśmy na Rincę, program dnia był napięty. Na przystani przywitał nas lokalny przewodnik w towarzystwie kilku małp i z nim odbyliśmy sympatyczny spacerek po wyspie.Warany z rana były całkiem ożywione, na szlaku spotkaliśmy też samicę , która doglądała swoich dziur w ziemi , gdzie składała jaja. Jaja składała w jednej z nich, a pozostałe stworzyła dla zmyłki amatorów nabiału.A być może sama się w tym pogubiła i chciała po prostu znaleźć właściwe miejsce.W każdym razie wyglądała na zajętą.

RIMG0083

Ze wzgórza, dokąd dotarliśmy z lekką zadyszką  rozciągał się piękny widok na okoliczne wysepki. Posilając się w  bazie  porannym Bintangiem ze zdziwieniem rozpoznaliśmy jednego z przewodników innych grup, był to Kubuś , który towarzyszył nam w pierwszej, heroicznej wyprawie. Taki traf…

RIMG0086

Teraz kierunek Komodo. Robiło się coraz cieplej, na wyspie , na którą dotarliśmy koło południa było już bardzo gorąco.O tej porze warany nie są aktywne, w czasie wędrówki po wyspie spotkaliśmy ich kilka, a tylko jeden dawał oznaki życia. Szybko zaliczyliśmy krótki trip i ruszyliśmy na Pink Beach. Różowa plaża jest rzeczywiście koloru różowego z powodu drobin różowego koralowca zmieszanego z białym piaseczkiem, znalazło się miejsce dla amatorów snurkowania na małej rafie, inni mogli spłukać komodańskie brudy w cieplutkiej , przejrzystej wodzie.

Nie było niestety czasu na długie pluskanie się , bo droga do LB była daleka.Rzeczywiście dotarliśmy tam już po zmierzchu. W drodze do hotelu ( Golo Hilltop) zakupiliśmy jeszcze , w celach naukowych , kilka butelek ( plastikowych , po wodzie 0,5 l) lokalnych spirytualiów pod nazwą arak(30 000 IDR=10 zł/0,5 l). Arak u nas używany jest generalnie do ciast, tam jest to nazwa bimbru , niezbyt mocnego, jakieś 35% w porywach, otrzymywanego przez fermentację mleczka palmowego. Pierwsze testy na schodach przy hotelu nie były obiecujące, ale złożyliśmy to na karb zmęczenia podróżą….

DSC05766

Rano , kontemplując bajkowy widok na port zjedliśmy wspaniałe śniadanie złożone ze smażonych jajek , tosta i kawy i zajęliśmy miejsca w naszym nowym środku transportu. Był to 11-miejscowy Isuzu , który miał nam służyć przez cały okres pobytu na Flores.Przywitaliśmy naszego sympatycznego kierowcę Marianusa i ruszyliśmy do Ruteng. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze lokalny market ( przy którym poprzedniego dnia zjedliśmy kolację ) i autostradą TransFlores pomknęliśmy przed siebie. Oczywiście , nic się w naszych planach nie zgadzało – autostrada to bardzo wąska dwukierunkowa droga, jedyna , która łączy wschód z zachodem wyspy, tak kręta , że miejscowi nazywają ją FloresEs, czyli EsyFloresy.Na całej jej długości – 360 km- na palcach jednej ręki można policzyć odcinki proste , dłuższe niż 100 m…No i z tym pomykaniem też nie wyszło, średnia prędkość na trasie to 15-20 km/godz, tą przeciętną obniżały jeszcze uszkodzenia drogi, ale ponieważ nie nastąpiła jeszcze pora deszczowa to nie było świeżych dziur , tylko te , których nie zdążono naprawić po poprzednim sezonie.

Jednak dzięki takiej jeździe krajobrazy za oknem nie migały, ale nieśpiesznie przesuwały. A było na co patrzeć , co jakiś czas zatrzymywaliśmy się i Eko ( farmerska krew) pokazywał nam drzewa i rośliny – kakaowce, kawowce, olbrzymie drzewa macadamia ( orzeszki), mango,papai , krzaki ananasów i oczywiście bananowce.

DSC05795

Flores jest rzadko zaludniona, mieszkańców jest ok.2 mln a na najgęściej zaludnionej Jawie żyje ich 40 mln. Flores zajmuje obszar porównywalny z powierzchnią województwa dolnośląskiego i wielkopolskiego, tyle ,że obróconych o 90 stopni. To oznacza ,że ludność na Flores mogłaby się zmieścić we Wrocławiu i Poznaniu , w porywach można do tego dodać jeszcze Kalisz.A Leszno gdzie? Na jawie …

DSC05803

Jeszcze przed Ruteng zatrzymujemy się przy polach ryżowych. Aby w pełni docenić ich obraz trzeba się wspiąć na górkę, ale warto to zrobić , bo ukazuje się obrazek jedyny w swoim rodzaju.To jedyne miejsce na świecie , gdzie pola ryżowe są dzielone na części, z góry wyglądające jak sieć pająka. Jest to dawny sposób podziału, ma on wpływać na jednoczenie się wspólnoty do pracy,praca rozpoczyna się zawsze od centralnego punktu, gdzie , zanim zacznie się sadzenie ryżu, odprawia się uroczystość i stawia wysoki słup.Nie wiem czy taka forma spełnia swoją rolę ale wygląda malowniczo.

RIMG0152

W Ruteng mieszkamy w hostelu , prowadzonym przez zakonnice.Jest czysto i porządnie , chociaż pokoje są urządzone są , hmm, surowo.Obok hostelu jest też internat dla zamiejscowych dzieci, przeważnie dziewczynek. Samo miasto nie robi dobrego wrażenia , jest trochę brudnawe i zaniedbane, nie ma konkretnego centrum . Plusem jest za to nieobecność białych, poza kilkoma w naszym hotelu nie widać ich wcale. Miejscowe dzieciaki uśmiechają się do nas , jest ich masa, wysypują się z różnych szkół prawie bez przerwy. Ubrane są bardzo porządnie, każda szkoła czy nawet klasa ma swój rodzaj stroju , wszystkie są ładne i bardzo schludne. Niektórzy , śmielsi , podchodzą i chcą podszlifować angielski, ale dla jednych z naszej ekipy mówią zbyt dobrze , a innym ciężko ich zrozumieć, więc rozmowy są raczej krótkie. Ale dzieciaki wyglądają na usatysfakcjonowane, chętnie robią sobie z nami zdjęcia. Ach, ta popularność…

Zapasy alkoholu , przywiezione z Polski powoli się kończą, minęły już przecież trzy dni podróży , więc trzeba się poważnie zabrać za degustację miejscowych trunków, bez względu na ich walory smakowe. Niestety , w świętym przybytku nie ma szkła, nie ma lodówki a święci z obrazków popatrują surowo . Ale to nie może zrazić wytrawnych pijaków  podróżników . Najbardziej niewinnie wyglądające panienki udały się do kuchni po szklanki ,że niby będziemy robić herbatę. Zakonnica dołożyła im jeszcze łyżeczkę do zamieszania ale nie spytała , na szczęście, czy mamy zamiar robić herbatę w zimnej wodzie. Krzyżyk ze ściany został zdjęty a cieplutki arak został zasilony jeszcze cieplejszą colą.No cóż, taki mamy klimat…

Rano , po wytrawnym śniadanku z czerstwą bułeczką , margaryną i kapką dżemu truskawkowego ( po drodze plantacje truskawek nie rzucały się w oczy…) ruszyliśmy w dalszą podróż na zachód. Do Bajawy.