Wietnam 2012 #6 – Karaoke na wodzie i na lądzie

Rano, po wymianie uwag na temat zdrowia szykujemy się całodzienną wycieczkę. Busem podjeżdżamy do portu, ładujemy się na stateczek wraz ze sporą grupą młodych Wietnamczyków oraz kilkoma obcokrajowcami. Wszystkie miejsca są zajęte, jest dość ciasno, do tego dla miejscowych wygłaszana jest pogadanka, chyba na bardzo poważne tematy.

DSC04794Głos prowadzącego jest wzmacniany dwoma półtorametrowymi kolumnami , więc po godzinie rejsu co bardziej uważni słuchacze są w stanie rozmawiać po wietnamsku i to bardzo głośno. Na szczęście pierwsza wyspa jest niedaleko, główną atrakcją jest betonowy żaglowiec z betonowymi żaglami, zajmujący większość terenu. Nie jesteśmy specjalnie nim zainteresowani ,wygląda tandetnie i nie wiadomo czemu służy.

DSC04789

Po chwili płyniemy dalej. Pan referent rozpoczyna prelekcję, my staramy się jak najdalej odsuwać od głośników i zastanawiamy się , czy przypadkiem to nie organizatorzy powinni nam zapłacić za zmarnowanie czasu. Dopływamy do następnej wyspy, to czas przeznaczony na kąpiel. Przypłynęło już kilka łodzi przed nami , Azjaci poubierani obowiązkowo w kamizelki ratunkowe, z którymi nie rozstają się nawet na lądzie, usiłują nurkować wokół mini – rafy koralowej , wielkości średniej wielkości szafki kuchennej.

DSC04797

Najbardziej zapalone nurki z naszej ekipy również idą sprawdzić jakość rafy, ale wychodzą szybko zniechęceni. Siedzimy w cieniu, pijemy piwo, czujemy ,że ten dzień będzie zmarnowany. Po godzinie pluskania zbieramy się na łodzi. Spodziewamy się dalszego ciągu wykładu, ale chłopaki pokładowe zgrabnie zamieniają widownię w duży stół…lunch time ! Nic ,co prawda, specjalnego , ale zawsze to jakaś odmiana. Jak to mówią w wojsku – obiad zjedzony-dzień zaliczony.

DSC04808

Została jeszcze jedna wyspa ,ale nie spodziewamy się odmiany losu.

A jednak …

Po obiedzie wielki stół zamienia się w scenę, pod budką kapitana chłopaki rozkładają instrumenty i zaczyna sie impreza. Najbystrzejszy wskakuje na stół, jest tylko w spodniach, na cyckach zawiesił sobie dwie doniczki , co miałoby sugerować że jest to sexy staniczek.

20121125_125048

Jesteśmy trochę zażenowani , śmiejemy się niepewnie ale chłopaki grają przyzwoicie i co ważniejsze – głośno , siedzenie koło kolumny grozi głuchotą, zabawa się zaczyna. Trochę wietnamskich przebojów, potem wiązanka piosenek rosyjskich, jakieś międzynarodowe standardy, wodzirej w doniczkach zaprasza wszystkich do tańca na stół, oczywiście nasi są pierwsi. Stół pewnie widział już takich tancorów wielokrotnie ale dzielnie wytrzymał także i nasze pląsy. Nikomu na szczęście nic się nie stało, więc wodzirej zaprasza teraz do barku na morzu. Wskoczył pierwszy i woła na drinka. Ma kilka kieliszków z samogonem na małej,pływającej tacy, do zagryzienia proponuje banany, kto się odważy skoczyć ze statku na tego czeka nagroda. Niektórzy skaczą kilka razy więc atmosfera się zagęszcza. Zaczyna nam się podobać ta wyprawa, tym bardziej , że i dla pozostających na statku jakaś jedna czy druga lampka samogonu się znajdzie.

Nawet nie zauważamy, kiedy dopływamy do ostatniej wyspy. Mamy tu dwie godziny relaksu. Piękny ośrodek , dużo ładnej zieleni , jakieś romantyczne mostki no i baseny ze słodką wodą. K. idzie z misją po piwo, bary gdzieś się pochowały, ale jesteśmy pewni, że gdzieś są. Wraca za dobrą chwilę z małymi piwkami i mówi, że piwo nawet na Placu Świętego Marka w Wenecji nie było tak drogie.

PB250690

Doceniamy jego poświęcenie, chociaż małe flaszeczki szybko wyschły. Miło jest trochę się polansować w basenie , ale już wołają na statek. Wszystkie te wysepki są w bardzo bliskiej okolicy, więc po po kilkudziesięciominutowej przejażdżce dopływamy do portu.

I tak dzień który zaczął się beznadziejnie kończy się całkiem miło.

Jutro ważny dla nas – mojej Żony i mnie – dzień, na nas przypada organizacja wieczornej imprezy.

Idziemy więc spać , a rano w przeciwieństwie do reszty towarzystwa udających się na plażę my ruszamy w miasto. Jeszcze w Polsce wymyśliłem sobie ,że zaprosimy wszystkich na karaoke. W Azji to bardzo popularna forma spędzania czasu z przyjaciółmi, szczególnie w weekendy.W Pekinie byłem na karaoke, które tam nazywa się KTV i zajmuje kilkunastopiętrowy wieżowiec.W Nha Trang nie spodziewam się takiego rozmachu,no ale nigdy nie wiadomo.Taksówkarz wiezie nas pod adres znaleziony w necie, jest karaoke, ale nie podoba nam się ,brudno i śmierdzi. Na liście mam jeszcze jedno miejsce ale krążymy tam dobrą chwilę bez efektu, jeśli kiedykolwiek karaoke tu było to ten czas minął.

Moja Żona jest coraz bardziej sceptyczna , widzę ,że pomysł uważa za zbyt ekscentryczny, mnoży wątpliwości. Prawie daję za wygraną, jeszcze ostatnia szansa, taksówkarz nas wiezie pod adres gdzie jest pewny ,że nam się spodoba. Zajeżdżamy pod wysoki budynek , rozpytujemy, ale to elegancki hotel, kierują nas do bocznego wejścia. Normalna klatka schodowa, dwie windy. Ale jest i trop – na ścianie wisi plakat zachęcający do zabawy w karaoke-barze. Trzecie piętro, ok, pod guzikiem windy także napis , czuję ,że to tu.

I rzeczywiście prosto z windy wchodzimy do obszernego holu, dziewczyny przy recepcji pokazują nam po kolei sale , wybieramy te pod nazwą Titanic, rozpytujemy o szczegóły obsługi, powinno być dobrze, rezerwujemy .Niestety lokal nie prowadzi restauracji , musimy zjeść gdzieś na mieście. Tą decyzję pozostawiam Żonie, ja jestem usatysfakcjonowany swoją częścią planu. Do hotelu wracamy na piechotę, rozglądając się na boki, czy nie pojawi się jakaś oryginalna knajpka.Są ,owszem,ładne i czyste, jedzenie też wygląda zachęcająco , ale nam chodzi o coś specjalnego. Wreszcie jest – Sushi Bar, blisko naszego hotelu.Dogadujemy się z menedżerką co do menu, rezerwujemy salkę i wreszcie mamy wolne.

Do wyjścia akurat mamy tyle czasu ,że trochę posiedzieć na plaży i porobić tajemnicze miny. Usiłuję sobie wyobrazić miny moich towarzyszy kiedy przedstawię im zestaw wietnamskich przebojów do zaśpiewania, najpierw wydaje mi się to strasznie śmieszne, ale potem nachodzą mnie czarne myśli , że wezmą mnie za wariata, marnującego ich cenny, urlopowy czas.Ale na szczęście mam też wariant B…

Wieczorkiem wychodzimy z hotelu tak , aby nie spóźnić się na kolację, w końcu 6 to szósta. Jesteśmy punktualnie , co oczywiście nie znaczy ,że miało to dla kogoś z obsługi jakieś znaczenie. Łapią się za głowy, że menedżerka nic nie przekazała, ale oni zaraz wszystko przygotują . I rzeczywiście , zapraszają nas do salki na piętrze, znoszą stoły,nakrycia, siadamy.Oczywiście o uzgodnionym menu nikt nie słyszał, zaczynamy zabawę w wybieranie od początku. Bierzemy zestawy po kilka sztuk wszystkiego , jesteśmy wygłodniali więc jedzenia na pewno nie zostanie. I rzeczywiście , kelnerki mają co robić.. Niektórzy z nas jedzą pierwszy raz sushi czy sashimi, generalnie nikt z nas nie jest bywalcem w tego typu lokalach , więc kwestie doboru sosów do potraw traktujemy dowolnie , podobnie jak posługiwanie się pałeczkami.

PB260697Wydaje się ,że jedzenie wszystkim smakowało, więc teraz kolej na drugą część wieczoru. Idziemy piechotą do baru karaoke, wchodzimy do klatki schodowej i moi towarzysze mają podobnie zdezorientowany wyraz twarzy jak my rano Zaraz się wiele wyjaśni , wysiadamy w recepcji, idziemy do Titanica. Oczywiście pani menedżer nie ma ale na jakiejś karteczce zostawiła zalecenia dla personelu. Większość z nas nigdy nie była w podobnym miejscu, właściwie to nikt nie był – poza mną. Na ścianie wisi spory telewizor , w zamkniętej , szklanej witrynce mieści się sprzęt grający. Podaję grube katalogi, piosenki wybiera się korzystając z symboli na playliście, wszystkie piosenki są już w komputerze. Katalogi są co prawda dość uniwersalne , bo są w wersjach wietnamskiej i chińskiej, ale nie wygląda na to ,żeby kogoś mocniej zainteresowały, wszyscy patrzą na mnie z niemym wyrzutem , tak jak i się tego spodziewałem. Na razie jednak spokojnie objaśniam sposób korzystania z katalogów i sprzętu , wspominam o powszechnej obecności karaoke w życiu Azjatów, napomykam o szerokiej palecie opcji do każdego utworu, niestety, moi towarzysze nie wyglądają na specjalnie zainteresowanych. Wołam kelnerkę , przynosi piwko, może to rozrusza imprezę, proszę o szklaneczki, częstuję przyniesioną Hanoi Vodką , ale to wszystko na nic. Gdyby mieli zegarki to by pewnie już na nie zerkali, mniej czy bardziej ostentacyjnie. Moja Żona patrzy na mnie błagalnie .

Wreszcie daję za wygraną, pora na wariant B. Wyciągam z plecaka zestaw piosenek biesiadnych , 5 dvd, wybrane , wyselekcjonowane przeze mnie jeszcze w domu. Wołam obsługę , otwierają szafkę, ładują pierwsza z płyt. Atmosfera się rozładowuje na dźwięk dobrze znanych melodii, na ekranie przesuwają się słowa piosenek. Mamy dwa mikrofony,początkowo zajmują się nimi trzy czy cztery najbardziej wyśpiewane osoby, ale wraz ze spożyciem Hanoi rośnie odwaga i teraz mikrofon ma coraz większe powodzenie.

PB260698Oczywiście , ktoś tam zaszywa się w kąciku ze zbolała miną , F. twierdzą ,że nie znają polskich piosenek , ale nie jestem przygotowany na wersję francuską ani żadną inną zresztą , tylko polską. A. zapiera się rękami i nogami przed wzięciem mikrofonu bo absolutnie nie umie śpiewać i w ogóle nie ma słuchu, ale okazuje że jest to tylko kwestia poziomu alkoholu we krwi i kiedy siłą zostaje zmuszony do śpiewu to są trudności z odebraniem mu mikrofonu.Śpiewa zresztą nie gorzej od innych. Ktoś puka do drzwi, kelnerka podaje karteczkę wielokrotnego użytku -“Zabronione jest spożywanie własnego alkoholu na terenie obiektu, kto się nie podporządkuje podlega karze xxxxxxxx dongów”. Pytam , czy mogą nam zaproponować fajne drinki , jeśli tak to to chętnie przejdziemy na ich wynalazki. Niestety , mają tylko piwo. Pytałem o to już rano , więc znając odpowiedź wolałem się zabezpieczyć swoim zaopatrzeniem.Trudno , będzie kara. Dobrze ,że w ten dzień nie ma zbyt dużo klientów, szczerze mówiąc to jesteśmy jedyni (a sal jest kilkanaście) ,bo śpiewamy z coraz większym animuszem, obsługa nie musi już przychodzić zmieniać płyty, robimy to sami , bawimy się dopóki alkohol się nie kończy.

PB260700Przy wyjściu rachunek , suma się raczej zgadza plus 50 zł. kary.

Cieszę się ,że wieczór jest udany, szkoda tylko ,że zaczyna padać. Po chwili leje jak z cebra i brodzimy po kolanach w wodzie. Chodniki są dziurawe , chodzenie po nich jest niebezpieczne , a co dopiero wtedy, gdy są zakryte deszczówką ale jakoś udało się dojść do hotelu bez strat w ludziach.

Jutro ostatni dzień w Nha Trang, przewidujemy dopalanie się , wieczorem pociągiem udamy się do Sajgonu, gdzie powinien powitać nas Maciej z Polviet.

Czekając na dworcu pilnie śledzimy nadjeżdżające pociągi, wyskakując w pełnym rynsztunku do każdego , ale pani stojąca przy drzwiach na peron odprawia nas stanowczym machnięciem ręką.

Po kilku próbach dajemy za wygraną i tylko popatrujemy na szefową przy drzwiach, która na nasze pytające spojrzenia odpowiada już tylko ledwo zauważalnym ruchem głowy. Wiadomo , powaga urzędu. Niektórzy ucinają sobie pogawędki ze współczekającymi , posługując się słownictwem powszechnie znanym i lubianym ( ” Patrz na moje usta- m-a-r-c-h-e-w-k-a….”) . Wbrew pozorom efekty są satysfakcjonujące.Wreszcie pociąg przyjeżdża, ładujemy się do kuszetek, noc po ciężkim dniu jeszcze cięższa.

Rano niemrawo opuszczamy ciepłe legowiska , jest wcześnie rano , na Macieja musimy poczekać jeszcze kilka godzin więc szukamy spokojnego kącika , gdzie można wypić kawę i doczekać dnia .

Ale o ostatnim etapie naszego tripu po Wietnamie , o zaletach grilowanego szczura i żabach w sosie curry – za tydzień.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.