Kolejny dzień zapowiada się ciekawie, dziś popływamy kajakami. Ale jeszcze przy śniadaniu rozmawiam z Bounem na temat tortu dla Marii , która ma dziś urodziny. Obiecuje przygotować coś specjalnego na wieczór.
Kajaki już czekają na nas na rzece przy domkach. Podręczne rzeczy chowamy w plastikowych workach . Rzeka wygląda na spokojną , ale licho nie śpi. Kajaki są dość płytkie i ,mówiąc szczerze – niezbyt wygodne. Płyniemy wśród wysepek i kęp drzew około godziny , dobijamy do brzegu niewielkiej wysepki , na wsi. Pozostawiamy kajaki i idziemy do wodospadu. Krajobraz jest sielski ,ale osiągnięta po kilkudziesięciu minutach marszu kaskada nie robi specjalnego wrażenia. Po drodze czeka nas przeprawa przez drewniany mostek , Phan nalega, aby przechodzić pojedynczo , drewniane klapki groźnie trzeszczą .Do kajaków wskakujemy w innym miejscu , czeka nas kilkukilometrowe wiosłowania . Nurt jest wartki , nasza flotylla się rozproszyła ,w pewnej chwili orientujemy się , że nikt za nami nie płynie. Okazuje się , że nastąpiła wywrotka . W chwili przetasowań międzykajakowych łódka Phana i Kalusia wywróciła się i obaj znaleźli się w wodzie . Wartki , choć niewidoczny nurt spowodował , że udało im sìę chwycić nadbrzeżnych gałęzi dopiero po kilkuset metrach. Do nas , z przodu , przypłynęło najpierw tylko wiosło , dopiero za kilkadziesiąt minut cała reszta ekipy. Trwają spory – Phan twierdzi , że gdyby nie jego stalowe nerwy i żelazny uścisk to na Wszystkich Świętych byśmy przyjeżdżali zapalać świeczkę Kalusiowi nad brzeg Mekongu . Ten zaś twierdzi , że wczepiony w nadbrzeżne gałęzie rękami i nogami jeszcze zdołał chwycić nie tylko Phana , ale i dryfujący kajak. Ale jakby nie patrzeć , to niewielu Polaków może się poszczycić pływaniem w Mekongu . Fakt – kamizelka bardzo się przydała.
Tak czy inaczej przygoda skończyła się dobrze , kontynuujemy wiosłowania. Po godzinie wygrzebujemy się na brzeg . Większymi łodziami płyniemy do miejsca, gdzie można spotkać endemiczne delfiny rzeczne . Zostało ich już tylko kilkanaście sztuk , ponoć więcej żyje po kambodżańskiej stronie rzeki Irrawady.
W towarzystwie kilku innych łódek wpatrujemy się w gładką toń rzeki.Raz po raz ktoś podekscytowany wskazuje palcem , ale to fałszywe sygnały .Ekipa zabiera się za przygotowanie lunchu . Delfiny jednak się pojawiają, raz po raz widać ich płetwy grzbietowe. Nie wyskakują nad wodę jak delfiny morskie , popularne obrazki wprowadzają w błąd.
Osobiście jestem tym spektaklem średnio usatysfakcjonowany , to trochę naciągana atrakcja dla turystów . Mam tylko nadzieję , że istnieje jakìś program ochrony czy zwiększenia populacji tych sympatycznych zwierzaków.
Przypływają kolejne łodzie, postanawiamy ich wkręcić i głośnym , chóralnym okrzykiem wskazując ręką losowy kierunek oznajmiamy obecność delfinów.Widok rzucających się na jedną burtę Japończyków – bezcenny .
Wychodząc na brzeg musimy przejść parę kroków w wodzie co wystarczy, aby na Halinie znalazły schronienie pijawki . Trochę obrzydliwe, ale niegroźne .
Na ciężarówkę zabierającą nas i kajaki musimy trochę poczekać , upał powoduje , że oczy same się zamykają . Wreszcie przyjeżdża , przed nami ostatni punkt programu – wodospad Khone Phapheng , jeden z największych na świecie . Według informacji przy wejściu nie jest może najwyższy , ale na pewno najszerszy , ma ponad 10 km.Rzeczywiście, widok widok grzmiących kaskad zapiera dech w piersiach. Również park , otaczający wodospady jest ładnie utrzymany , na koniec pijemy kawę w sympatycznej knajpce i możemy wracać . W Nakasang przyprawiamy się na naszą wyspę Don Det i jesteśmy gotowi na urodzinowe przyjęcie Marii .
Przy stole rozmawiamy o różnych sprawach. Ja mam taki dość uciążliwy dla współtowarzyszy podróży zwyczaj egzaminowania ich z nazw miejsc , w które odwiedziliśmy. Zadziwiające zjawisko – czy będąc w Wietnamie, Tajlandii, Indonezji , w parę osób czy paręnaście – nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by ktoś umiał przypomnieć sobie nazwę miejsca , gdzie byliśmy poprzedniego dnia. Dopiero wałkowanie nazwy przez kilka dni przynosi efekt , ale nie u wszystkich i nie na długo. Zastanawiam się , jaki jest powód tego , że ja pamiętam wszystkie nazwy a oni nie i znalazłem dwa – po pierwsze przygotowuję te wyprawy przez kilka miesięcy, wymieniając korespondencję czy śledząc mapy , więc nazwy chcąc nie chcąc wbijają się w pamięć. Po drugie – zapamiętywanie nazw- miejscowości , ulic czy hoteli jest niezbędne w czasie samotnych wędrówek. Kilka ich po Azji zrobiłem i naprawdę trudno byłoby mi przeżyć nie znając nazwy miejscowości do której się udaję albo nazwy hotelu , z którego wyszedłem. Rozmowa utknęła w martwym punkcie, Maria trochę weksluje temat , rzucając uwagę , że teraz w szkołach nacisk kładzie się nie na wiedzę a na umiejętność znalezienia informacji.A ona oczekiwaną przeze mnie informację może znaleźć bardzo łatwo. Nie chcę się kłócić , bo to w końcu jej urodziny, ale myślę sobie , że rozmowa z kimś takim , kto cała wiedzę ma w googlach nie może być wartościowa poznawczo. Może w takim razie niech dzieciaki w ogóle nie chodzą do szkoły tylko przez tydzień nauczą się tych kilku liter , potrzebnych do wpisania w przeglądarkę adresu googli czy wikipedii ?
Kończąc ten temat – jestem za świadomym wędrowaniem. Nie WIDZIEĆ , ale PATRZEĆ i PAMIĘTAĆ. Tort , właściwie torcik , trochę się spóźnia , w tym czasie umilamy sobie oczekiwanie drinkowaniem . Przywieziony z Polski spirytus został poprzedniego dnia zmiksowane na sposób lokalny – z rumem , sokiem z limonki, miodem i colą . Mimo , że smak udało się osiągnąć , to moc miał zdecydowanie wyższą od wzorca. Boun i Phan , częstowani napitkiem , dostają dużych oczu , dolewają coli za każdym łykiem. Także i dla mnie okazuje się zdradliwy , nie doczekawszy się krojenia tortu udaję się do domku.