Wietnam 2012 #7 – Pierwiastek z Delty

Trochę skołowani poranną porą mościmy się w dwóch busach którymi nadjechał Maciej. Sajgon o tej porze jest dość pusty, chociaż z minuty na minutę ruch się nasila. Wylatujemy na dwupasmówkę prowadzącą na południe, w kierunku Delty. Zabudowania ciągną się wzdłuż drogi prawie bez przerwy, Delta Mekongu jest wg. niektórych źródeł uważana za najgęściej zaludniony obszar świata, ale albo kryteria tej oceny są poza moją wiedzą albo źródła nie były w Hongkongu, najlepiej przed świętami. Albo w Pekinie czy Manili.

Nie widać wielkiego przemysłu,gęsto natomiast usiane są warsztaty, szczególnie związane z motoryzacją.

Ruch jest już całkiem spory, zatrzymujemy się na śniadanie w przydrożnej knajpce, dania regionalne, przede wszystkim zupy.

Koło południa docieramy nad rzekę. Przesiadamy się do łodzi i ruszamy wzdłuż wybrzeża.Przedzieramy się między mniejszymi i większymi łodziami , załadowanymi towarami.

d

Każda z łodzi specjalizuje się w określonym typie towarów – są tu łodzie – sklepy z owocami,warzywami, z rybami, ryżem , artykułami gospodarstwa domowego a także bary czy knajpki .

e

O tej porze handel już powoli zamiera, handlowcy sprzedali to co mieli, szczyt obrotów to wczesny poranek.Wiele z tych łodzi to łodzie mieszkalne, poza towarami widać psy, suszące się pranie, kobiety przygotowujące posiłki. Na brzegach rzeki ciągną się domy, w dużej części drewniane, prawie wszystkie posadowione na palach , Mekong sporo zyskuje w porze deszczowej.

h

Przy każdym z domów widać zacumowane łodzie gospodarzy, gdzieniegdzie przystanie promowe, pełne ludzi. Wodny świat.

Dopływamy do brzegu, wysiadamy i gęsiego podążamy za naszym lokalnym przewodnikiem do wioski, gdzie na potrzeby turystów stworzono coś w rodzaju skansenu. Podpatrujemy produkcję papieru ryżowego , nalewki z węża, produkcję karmelków kokosowych.

f

Odpoczywamy przy herbacie podawanej w mini lampkach, zagryzając cukierkami. Kręcimy się po zabudowaniach, przedsięwzięcie jest mocno komercyjne ,ale pouczające.

g

Zrobiwszy drobne zakupy wracamy do łodzi.

Nie płyniemy daleko , za kilkanaście minut wysiadamy na jednej z wielu wysepek . Tam już czekają owoce , delektujemy się nimi i słuchamy występów lokalnego zespołu. Miejsce położone jest w ładnym ogrodzie , pełnym egzotycznych roślin, niektóre owocują , inne są świeżo po zbiorach. Ogród nie jest specjalnie wymuskany , ale można z bliska popatrzeć, jak rośnie ananas czy papaja.

Zaspokoiwszy wrażenia estetyczne ruszamy nad rzekę.

Teraz ubieramy kapoki i stożkowate wietnamskie kapelusze i rozlokowujemy się w kilkuosobowych łódeczkach.

i

Przeciskamy się wąskimi kanałami , uchylając się przed wiszącymi gałęziami , jest bardzo ciasno i klimatycznie.

j

Wody Mekongu mają specyficzny kolor i konsystencję, są brązowe i zawiesiste, jak zupa. Niektórzy twierdzą ,że jest brudny , ale wzdłuż 4,5 tys. km biegu rzeki nie ma prawie wcale przemysłu więc ta barwa to raczej efekt gliniastego koryta . Mimo założonych kapoków kąpiel w tej wodzie to coś o czym marzymy w tej chwili w ostatniej kolejności. Wypatrujemy krokodyli i innych wężowych stworów, ale poza gałęziami nic z wody nie wystaje.

Po kilkudziesięciominutowej podróży znajdujemy się z powrotem przy naszej łodzi. Czekają już tam na nas F., którzy odpuścili sobie kajaki ze względu na ogólny wodowstręt. Łódź bierze kierunek na przeciwną stronę rzeki i za chwilę już zasiadamy do lunchu. Restauracja jest sympatyczna, przewiewna, dookoła otacza nas zadbany park. Menu jest już ustalone , podają główne danie – lokalny specjał – rybę zwaną Ucho Słonia (“Elephant Ear”) , endemiczny gatunek występujący tylko w Delcie.W trakcie grillowania / smażenia jej łuski przybierają wygląd kolców .Aby to wyeksponować podaje ją się na stojąco ,jest przytrzymywana w pionie przez dwie pary pałeczek bambusowych.

d

Co do smaku mięsa nie mam zastrzeżeń ale wygląd z nastroszonymi kolco- łuskami jest obrzydliwy. Kojarzy mi się z grillowanym jeżem . Zjedlibyście jeża ? No właśnie…

Jemy , pijemy, odpoczywamy , jest niemiłosiernie gorąco , chociaż wywołany przez wirujące pod sufitem wiatraki wiaterek daje trochę ulgi.

Odnoszę wrażenie ,że dzisiejszy dzień przebiega jakoś spokojnie… za spokojnie.

Jesteśmy już po programie obowiązkowym , jak to mówią w wojsku : obiad zjedzony, dzień zaliczony.W ramach dwudniowej wycieczki Maciej zaproponował nam nocleg nie w hotelu a na wsi , u gospodarzy. Ściślej mówiąc u Teścia. Nie zdradzę chyba tajemnicy , jeśli powiem, że Maciej ożenił się z piękną Wietnamką i mają dwójkę chłopaków . Rodzice Małżonki mieszkają nadal na wsi , w pobliżu Sajgonu. Teraz tam jedziemy , ciekawi , jak wygląda prawdziwe życie wietnamskiej prowincji.

Z głównej drogi zjeżdżamy na węższą, potem jeszcze węższą , wreszcie stajemy i wyładowujemy bagaże. Okazuje się ,że musimy przejść z nimi jeszcze spory kawałek, dziewczyny narzekają , bo ciągnięcie walizek po nierównym, błotnistym terenie nie jest łatwe a dżentelmenów do pomocy brakuje , każdy zajęty niesieniem swojego krzyża. Po kilkuset metrach skręcamy w wąziutką betonową alejkę, otwiera się widok na pola ryżowe. Maciej nas pociesza mówiąc, że betonowa alejka powstała dopiero kilka tygodni wcześniej, przedtem goście musieli przedzierać się do domu Teścia po kolana w błocie, niosąc walizki na głowach , jak Szerpowie w Himalajach. Trochę nas to uspokaja, zwłaszcza,że dom Teścia już przed nami. Porządny , murowany , rozglądamy się za bungalowami , ale na razie ich nie widać. Zwalamy bagaże w jeden kąt i zapoznajemy się z gospodarzami. Mieszkają tam we dwójkę – on , Teść, przez wielkie “T” to weteran wojen wietnamskich , trudno powiedzieć po której stronie walczył, nie jest to dla nas ważne , być może dla obydwu .

 Ciekawe jest to podejście Azjatów – spotkaliśmy się z tym i w Kambodży i w Chinach , a ostatnio w Indonezji – przechodzenie do porządku dziennego nad koszmarami przeróżnych konfliktów. Spuszczają zasłonę miłosierdzia, albo jakbyśmy powiedzieli w Polsce – odgradzają grubą kreską wojenne tragedie i traumy , jakby chcieli powiedzieć : co się stało to się nie odstanie, trzeba żyć dalej. Obce jest im ciągłe rozdrapywanie ran, szukanie i rozliczanie winnych,stygmatyzowanie i dzielenie.Nawet w Kambodży , tak okrutnie i niedawno dotkniętej wojną domową i zbrodniami Pol Pota nie widać chęci rewanżu i zemsty czy chęci ukarania winnych. Cytując klasyka : było to było, na ch… drążyć temat. Być może ma to związek z religią, chociaż w Wietnamie akurat religijność nie ma większego znaczenia.

Teść mówi tylko po wietnamsku, więc wietrzymy kłopoty w komunikacji werbalnej, ale na szczęście są także opcje komunikacji pozawerbalnej.

Teściowa też mówi tylko po wietnamsku, ale w odróżnieniu od Teścia – mało. To miła , ładna pani, cały ten bałagan związany z goszczeniem kilkunastu obcokrajowców spoczywa na jej głowie. Niestety , nie jesteśmy w stanie pomóc jej w kuchni , choć są już wśród nas specjaliści ( po kursie!) od kuchni wietnamskiej , bo Maciej już rozsyła wici po sąsiadów z motorkami. Zjeżdża się ich kilkunastu i ładujemy się na tylne siedzenia.

e

Moje gabaryty odstraszają miejscowych , więc siadam na tylne siedzenie motorka Macieja. Jedziemy kilka czy kilkanaście kilometrów do jednej z sąsiednich wsi, z wizytą do Szwagierki , czyli siostry Małżonki.W skromnym , dużo skromniejszym niż rodziców ,domku mieszkają we czwórkę , z mężem i dwójką dzieci. Może zresztą dzieci mają więcej, bo gromadka trochę zawstydzonych ,niewielkich dzieciaków kręciła się w pobliżu, ale nie dopytywanie nie ma sensu, bo jeszcze nie znamy dobrze wietnamskiego .

d

Gospodarze goszczą nas posiłkiem , nie rozwijamy się za bardzo , bo czeka na nas kolacja u Teściów, ale butelki zimnego Tigera nie odmawiamy.

Trochę kręcimy się po wiosce budząc ciekawość dzieciaków, za chwilę Maciej dzwoni po kumpli , wracamy do Teściów. Tym razem zjeżdżają się opornie , nie pozbieramy się razem , więc ruszamy po kolei w miarę przybywania kierowców.

Tym bardziej ,że im człowiek stara się żyć w swoim ekskluzywnym świecie tym bardziej szara rzeczywistość ściąga go na ziemię. Tak jest i tym razem.Kierowcą B. został Teść we własnej osobie , trochę pechowo, bo sztuka kierowania motocyklem nie jest mu szczególnie bliska, nie przybliża jej także, wbrew pozorom , spora dawka wypitego na powitanie miłych gości lokalnego samogonu. W tamtą stronę jakoś poszło, choć z motorka B. schodziła nieco bledsza , ale wzięliśmy to karb intensywnych zapachów od strony kierowcy . Z powrotem jest gorzej – Teść z B. wywalili się na motorku zaraz po starcie. Nikomu na szczęście nic nie jest, ale błyskawice lecące z oczu B. skłaniają rozbawionych i komentujących zdarzenie do zajęcia się swoimi pilnymi sprawami. Ale nie ma wyjścia – każdy wraca z tym , z kim przyjechał. Zostajemy już tylko w końcu we trójkę, dla towarzystwa J.

c

Po chwili jej kierowca przyjeżdża , wygląda na mocno zaspanego , wsiadamy więc i po chwili jesteśmy już na tarasie domu Teściów.

W czasie naszej nieobecności Teściowa przygotowała kolację , mnóstwo smakołyków na lokalną modłę – różne konfiguracje warzyw, kurczaka i ryżu.Pojawił się Krzysztof, także z Polviet Travel. Bardzo jestem mu wdzięczny za rezerwacje biletów i pomoc w organizacji naszego  tripu.  Spod oka popatrujemy na rozłożone na półmisku grillowane szczury. To szczury wodne, jak sama nazwa wskazuje bardzo higieniczne zwierzątka, mieszkają na drzewach i łowi się je silnie potrząsając konarami. Mimo ,że grilowane mięso mi nie służy to próbuję specjału.

e

Prawdę mówiąc , nic specjalnego, gdybym nie wiedział ,ze to szczur to bym się sam nie zorientował. Tak jak ma się to z potrawką curry. Dopiero po chwili dowiadujemy się ,że w curry zostały przygotowane lokalne żaby. Dobre , delikatne mięso. No ,ale to żabie mięso….

Na stole pojawiają się kolejne półlitrówki samogonu w plastikowych butelkach, atmosfera się robi coraz gorętsza. Rej wodzi Teść,początkowo jego toasty tłumaczy Maciej, potem już nie potrzebujemy tłumacza, chłoniemy jego opowieści z frontu ,słuchamy pieśni wojskowych , oglądamy blizny i posłusznie podnosimy szklaneczki na komendę.

Ceremonia popijania na wietnamskiej imprezie to osobna opowieść.

Musi być Szef, w naszym przypadku jest to oczywiście Teść, który narzuca rytm picia toastami. Jedna szklaneczka krąży wokoł zebranych , podających ją dla partnera po prawej stronie. Dla naszego użytku, imprezowiczów okazjonalnych , Teść wygłasza dwa rodzaje poleceń : Tram Phan Tram! ( co brzmi w naszych uszach jak “ciam-ciam”) i oznacza “pijemy do dna !” lub Năm mươi năm mươi ( czyli po naszemu :”nammoi nammoi”) co z kolei oznacza ,że pijemy po połowie ( szklaneczki/kieliszka) . Czasem proponuje wspólny toast i zgromadzeni po kolei recytują “Mot-Hai-Bai-Yo!” ( w oryginale Một hai ba, yo !) czyli : Raz-Dwa-Trzy – Na zdrowie !

f

Kiedy Szef jest mocno aktywny to może się zdarzyć , że co słabsze głowy nie doczekają deseru . Teść idzie swoim rytmem, można powiedzieć , że dość szybkim krokiem , co niektórym się podoba , innym mniej. Jednak rozpędzoną machinę trudno zatrzymać. Na początku jest wesoło, szklaneczka krąży podawana zręcznie do sąsiada z prawej , później maszynka zaczyna zgrzytać. Ktoś się opiera przed kolejnym łykiem ( mimo ,że było tylko nammoi… ) , a wciśniętą szklaneczkę przetrzymuje licząc na rozkojarzenie sąsiadów, ale nic z tego – pech chce, że sąsiad czuje w sobie sporo energii , akurat skromne nammoi bardzo by mu poprawiło samopoczucie i jest osobiście zainteresowany kolejkami bez zahamowań. Na szczęście prowadzący przymyka oko na outsiderów i bawimy się w coraz mniejszym gronie. Krótko po północy Teść znika w czeluściach domu, my bawimy się dalej. Maciej zapewnia ,że alkoholu jest pod dostatkiem , ale chyba źle szacuje naszą chłonność, stoi koło zamrażarki w której chłodzi się bimber z zasępioną miną . Nie zamierzamy jeszcze kończyć tak miło rozpoczętego wieczorku w stylu wietnamskim i sięgamy z bólem po nasze rezerwy strategiczne. Koło trzeciej nad ranem zabieramy się za porządki, pomagamy Teściowej przy rozwieszaniu moskitier , bardzo pomocny jest zwłaszcza W., który oczami wyobraźni widzi już siebie pokąsanego przez malaryczne komary i konającego w gorączce na polu ryżowym.

f

Śpimy oczywiście nie w bungalowach, ale w domu, my z Żoną na stole w salonie pod ołtarzem , pod nami na podłodze śpią S. , inni śpią w kuchni lub korytarzyku, na stołach lub podłodze. Wszyscy dokładnie otulamy się moskitierami , licho nie śpi. Około czwartej zasypiamy.

Długo nie trwało , kiedy budzi mnie hałas.Patrzę na zegarek – szósta. Telewizor w pokoju obok chodzi na pełen regulator, Teść odświeżony i trzeźwiutki lokalizuje śpiących. Trafia na K. , który śpi pod nami. K. śpi , mając tylko głowę pod moskitierą , reszta ciała poniewiera się po podłodze. Udaję ,że śpię , spod powiek obserwuję , jak gospodarz usiłuje porozmawiać z K, ale ten tylko coś mruczy niewyraźnie. Niezrażony Teść wyciąga K. za nogę na środek pokoju.Silny jest , choć drobny , K. to kawał chłopa . K. nie ma wyjścia , choć nie bardzo wie o co chodzi, mruczy coś do siebie i odgania się od Teścia jak od komara malarycznego. Nic z tego , gospodarz zaprasza na porannego drinka. Jakimś cudem zamrażarka odnowiła swoje zapasy i dzień zaczyna sie miło . Powoli wszyscy porzucają bardziej czy mniej wygodne posłania, krótka toaleta i zasiadamy do stołu.

e

Pojawia się też W. , który mimo swoich obaw zamiast spać otulony moskitierą spędził noc na hamaku na tarasie pod gołym niebem. Nie dało się ustalić , czy zdecydował się na to z własnej woli czy też po nocnym spacerze zastał drzwi do domu zamknięte. Bacznie się ogląda w poszukiwaniu śladów ukłuć, ale widocznie opary alkoholu skutecznie wypędziły komary z naszej okolicy i ku swojemu zdziwieniu W. jest cały , choć mocno nieświeży. Teść spał z nas najdłużej i teraz ma ochotę na zabawę , w TV lecą lokalne teledyski więc nie ma co marnować czasu – jest 6.30 rano – i zaprasza K. do tańca. Nawet jeśli K. jest zaszczycony tą propozycja to nie daje po sobie tego poznać, wstaje otrząsając się po kolejnej szklaneczce i udaje się chwiejnym krokiem na papierosa na pobliski mostek. Honor naszej grupy podtrzymuje A. i obtańcowuje Teścia. Reszta ekipy ożywia się w miarę upływu czasu i bimbru, nie możemy uwierzyć w taki przebieg zdarzeń. Teściowa podaje do stołu , pozostałe od wczoraj grillowane gryzonie , curry no i nowa przekąska – smażone robaki palmowe, traktowane jako przekąska. Rzeczywiście , smakują jak chipsy kukurydziane , ale nie znajdują zbyt wielu chętnych.

Po śniadaniu usiłujemy dojść do siebie, idziemy na spacer do wioski, kręcimy się po obejściu, hamak ma też swoich fanów.

Koło południa zbieramy walizki, żegnamy się z gospodarzami i ruszamy do samochodów. Po drodze do Sajgonu jeszcze przystanek na drugie śniadanie, Maciej zachwala lokalną odmianę zupy Pho , czyli Canh Chua, co oznacza po prostu kwaśną zupę.Próbujemy – kwaśna .

Do Sajgonu jest niedaleko, godzinka jazdy.

Ale o tym co się wydarzyło w Ho Chi Minh City – za tydzień.

Wietnam 2012 #6 – Karaoke na wodzie i na lądzie

Rano, po wymianie uwag na temat zdrowia szykujemy się całodzienną wycieczkę. Busem podjeżdżamy do portu, ładujemy się na stateczek wraz ze sporą grupą młodych Wietnamczyków oraz kilkoma obcokrajowcami. Wszystkie miejsca są zajęte, jest dość ciasno, do tego dla miejscowych wygłaszana jest pogadanka, chyba na bardzo poważne tematy.

DSC04794Głos prowadzącego jest wzmacniany dwoma półtorametrowymi kolumnami , więc po godzinie rejsu co bardziej uważni słuchacze są w stanie rozmawiać po wietnamsku i to bardzo głośno. Na szczęście pierwsza wyspa jest niedaleko, główną atrakcją jest betonowy żaglowiec z betonowymi żaglami, zajmujący większość terenu. Nie jesteśmy specjalnie nim zainteresowani ,wygląda tandetnie i nie wiadomo czemu służy.

DSC04789

Po chwili płyniemy dalej. Pan referent rozpoczyna prelekcję, my staramy się jak najdalej odsuwać od głośników i zastanawiamy się , czy przypadkiem to nie organizatorzy powinni nam zapłacić za zmarnowanie czasu. Dopływamy do następnej wyspy, to czas przeznaczony na kąpiel. Przypłynęło już kilka łodzi przed nami , Azjaci poubierani obowiązkowo w kamizelki ratunkowe, z którymi nie rozstają się nawet na lądzie, usiłują nurkować wokół mini – rafy koralowej , wielkości średniej wielkości szafki kuchennej.

DSC04797

Najbardziej zapalone nurki z naszej ekipy również idą sprawdzić jakość rafy, ale wychodzą szybko zniechęceni. Siedzimy w cieniu, pijemy piwo, czujemy ,że ten dzień będzie zmarnowany. Po godzinie pluskania zbieramy się na łodzi. Spodziewamy się dalszego ciągu wykładu, ale chłopaki pokładowe zgrabnie zamieniają widownię w duży stół…lunch time ! Nic ,co prawda, specjalnego , ale zawsze to jakaś odmiana. Jak to mówią w wojsku – obiad zjedzony-dzień zaliczony.

DSC04808

Została jeszcze jedna wyspa ,ale nie spodziewamy się odmiany losu.

A jednak …

Po obiedzie wielki stół zamienia się w scenę, pod budką kapitana chłopaki rozkładają instrumenty i zaczyna sie impreza. Najbystrzejszy wskakuje na stół, jest tylko w spodniach, na cyckach zawiesił sobie dwie doniczki , co miałoby sugerować że jest to sexy staniczek.

20121125_125048

Jesteśmy trochę zażenowani , śmiejemy się niepewnie ale chłopaki grają przyzwoicie i co ważniejsze – głośno , siedzenie koło kolumny grozi głuchotą, zabawa się zaczyna. Trochę wietnamskich przebojów, potem wiązanka piosenek rosyjskich, jakieś międzynarodowe standardy, wodzirej w doniczkach zaprasza wszystkich do tańca na stół, oczywiście nasi są pierwsi. Stół pewnie widział już takich tancorów wielokrotnie ale dzielnie wytrzymał także i nasze pląsy. Nikomu na szczęście nic się nie stało, więc wodzirej zaprasza teraz do barku na morzu. Wskoczył pierwszy i woła na drinka. Ma kilka kieliszków z samogonem na małej,pływającej tacy, do zagryzienia proponuje banany, kto się odważy skoczyć ze statku na tego czeka nagroda. Niektórzy skaczą kilka razy więc atmosfera się zagęszcza. Zaczyna nam się podobać ta wyprawa, tym bardziej , że i dla pozostających na statku jakaś jedna czy druga lampka samogonu się znajdzie.

Nawet nie zauważamy, kiedy dopływamy do ostatniej wyspy. Mamy tu dwie godziny relaksu. Piękny ośrodek , dużo ładnej zieleni , jakieś romantyczne mostki no i baseny ze słodką wodą. K. idzie z misją po piwo, bary gdzieś się pochowały, ale jesteśmy pewni, że gdzieś są. Wraca za dobrą chwilę z małymi piwkami i mówi, że piwo nawet na Placu Świętego Marka w Wenecji nie było tak drogie.

PB250690

Doceniamy jego poświęcenie, chociaż małe flaszeczki szybko wyschły. Miło jest trochę się polansować w basenie , ale już wołają na statek. Wszystkie te wysepki są w bardzo bliskiej okolicy, więc po po kilkudziesięciominutowej przejażdżce dopływamy do portu.

I tak dzień który zaczął się beznadziejnie kończy się całkiem miło.

Jutro ważny dla nas – mojej Żony i mnie – dzień, na nas przypada organizacja wieczornej imprezy.

Idziemy więc spać , a rano w przeciwieństwie do reszty towarzystwa udających się na plażę my ruszamy w miasto. Jeszcze w Polsce wymyśliłem sobie ,że zaprosimy wszystkich na karaoke. W Azji to bardzo popularna forma spędzania czasu z przyjaciółmi, szczególnie w weekendy.W Pekinie byłem na karaoke, które tam nazywa się KTV i zajmuje kilkunastopiętrowy wieżowiec.W Nha Trang nie spodziewam się takiego rozmachu,no ale nigdy nie wiadomo.Taksówkarz wiezie nas pod adres znaleziony w necie, jest karaoke, ale nie podoba nam się ,brudno i śmierdzi. Na liście mam jeszcze jedno miejsce ale krążymy tam dobrą chwilę bez efektu, jeśli kiedykolwiek karaoke tu było to ten czas minął.

Moja Żona jest coraz bardziej sceptyczna , widzę ,że pomysł uważa za zbyt ekscentryczny, mnoży wątpliwości. Prawie daję za wygraną, jeszcze ostatnia szansa, taksówkarz nas wiezie pod adres gdzie jest pewny ,że nam się spodoba. Zajeżdżamy pod wysoki budynek , rozpytujemy, ale to elegancki hotel, kierują nas do bocznego wejścia. Normalna klatka schodowa, dwie windy. Ale jest i trop – na ścianie wisi plakat zachęcający do zabawy w karaoke-barze. Trzecie piętro, ok, pod guzikiem windy także napis , czuję ,że to tu.

I rzeczywiście prosto z windy wchodzimy do obszernego holu, dziewczyny przy recepcji pokazują nam po kolei sale , wybieramy te pod nazwą Titanic, rozpytujemy o szczegóły obsługi, powinno być dobrze, rezerwujemy .Niestety lokal nie prowadzi restauracji , musimy zjeść gdzieś na mieście. Tą decyzję pozostawiam Żonie, ja jestem usatysfakcjonowany swoją częścią planu. Do hotelu wracamy na piechotę, rozglądając się na boki, czy nie pojawi się jakaś oryginalna knajpka.Są ,owszem,ładne i czyste, jedzenie też wygląda zachęcająco , ale nam chodzi o coś specjalnego. Wreszcie jest – Sushi Bar, blisko naszego hotelu.Dogadujemy się z menedżerką co do menu, rezerwujemy salkę i wreszcie mamy wolne.

Do wyjścia akurat mamy tyle czasu ,że trochę posiedzieć na plaży i porobić tajemnicze miny. Usiłuję sobie wyobrazić miny moich towarzyszy kiedy przedstawię im zestaw wietnamskich przebojów do zaśpiewania, najpierw wydaje mi się to strasznie śmieszne, ale potem nachodzą mnie czarne myśli , że wezmą mnie za wariata, marnującego ich cenny, urlopowy czas.Ale na szczęście mam też wariant B…

Wieczorkiem wychodzimy z hotelu tak , aby nie spóźnić się na kolację, w końcu 6 to szósta. Jesteśmy punktualnie , co oczywiście nie znaczy ,że miało to dla kogoś z obsługi jakieś znaczenie. Łapią się za głowy, że menedżerka nic nie przekazała, ale oni zaraz wszystko przygotują . I rzeczywiście , zapraszają nas do salki na piętrze, znoszą stoły,nakrycia, siadamy.Oczywiście o uzgodnionym menu nikt nie słyszał, zaczynamy zabawę w wybieranie od początku. Bierzemy zestawy po kilka sztuk wszystkiego , jesteśmy wygłodniali więc jedzenia na pewno nie zostanie. I rzeczywiście , kelnerki mają co robić.. Niektórzy z nas jedzą pierwszy raz sushi czy sashimi, generalnie nikt z nas nie jest bywalcem w tego typu lokalach , więc kwestie doboru sosów do potraw traktujemy dowolnie , podobnie jak posługiwanie się pałeczkami.

PB260697Wydaje się ,że jedzenie wszystkim smakowało, więc teraz kolej na drugą część wieczoru. Idziemy piechotą do baru karaoke, wchodzimy do klatki schodowej i moi towarzysze mają podobnie zdezorientowany wyraz twarzy jak my rano Zaraz się wiele wyjaśni , wysiadamy w recepcji, idziemy do Titanica. Oczywiście pani menedżer nie ma ale na jakiejś karteczce zostawiła zalecenia dla personelu. Większość z nas nigdy nie była w podobnym miejscu, właściwie to nikt nie był – poza mną. Na ścianie wisi spory telewizor , w zamkniętej , szklanej witrynce mieści się sprzęt grający. Podaję grube katalogi, piosenki wybiera się korzystając z symboli na playliście, wszystkie piosenki są już w komputerze. Katalogi są co prawda dość uniwersalne , bo są w wersjach wietnamskiej i chińskiej, ale nie wygląda na to ,żeby kogoś mocniej zainteresowały, wszyscy patrzą na mnie z niemym wyrzutem , tak jak i się tego spodziewałem. Na razie jednak spokojnie objaśniam sposób korzystania z katalogów i sprzętu , wspominam o powszechnej obecności karaoke w życiu Azjatów, napomykam o szerokiej palecie opcji do każdego utworu, niestety, moi towarzysze nie wyglądają na specjalnie zainteresowanych. Wołam kelnerkę , przynosi piwko, może to rozrusza imprezę, proszę o szklaneczki, częstuję przyniesioną Hanoi Vodką , ale to wszystko na nic. Gdyby mieli zegarki to by pewnie już na nie zerkali, mniej czy bardziej ostentacyjnie. Moja Żona patrzy na mnie błagalnie .

Wreszcie daję za wygraną, pora na wariant B. Wyciągam z plecaka zestaw piosenek biesiadnych , 5 dvd, wybrane , wyselekcjonowane przeze mnie jeszcze w domu. Wołam obsługę , otwierają szafkę, ładują pierwsza z płyt. Atmosfera się rozładowuje na dźwięk dobrze znanych melodii, na ekranie przesuwają się słowa piosenek. Mamy dwa mikrofony,początkowo zajmują się nimi trzy czy cztery najbardziej wyśpiewane osoby, ale wraz ze spożyciem Hanoi rośnie odwaga i teraz mikrofon ma coraz większe powodzenie.

PB260698Oczywiście , ktoś tam zaszywa się w kąciku ze zbolała miną , F. twierdzą ,że nie znają polskich piosenek , ale nie jestem przygotowany na wersję francuską ani żadną inną zresztą , tylko polską. A. zapiera się rękami i nogami przed wzięciem mikrofonu bo absolutnie nie umie śpiewać i w ogóle nie ma słuchu, ale okazuje że jest to tylko kwestia poziomu alkoholu we krwi i kiedy siłą zostaje zmuszony do śpiewu to są trudności z odebraniem mu mikrofonu.Śpiewa zresztą nie gorzej od innych. Ktoś puka do drzwi, kelnerka podaje karteczkę wielokrotnego użytku -“Zabronione jest spożywanie własnego alkoholu na terenie obiektu, kto się nie podporządkuje podlega karze xxxxxxxx dongów”. Pytam , czy mogą nam zaproponować fajne drinki , jeśli tak to to chętnie przejdziemy na ich wynalazki. Niestety , mają tylko piwo. Pytałem o to już rano , więc znając odpowiedź wolałem się zabezpieczyć swoim zaopatrzeniem.Trudno , będzie kara. Dobrze ,że w ten dzień nie ma zbyt dużo klientów, szczerze mówiąc to jesteśmy jedyni (a sal jest kilkanaście) ,bo śpiewamy z coraz większym animuszem, obsługa nie musi już przychodzić zmieniać płyty, robimy to sami , bawimy się dopóki alkohol się nie kończy.

PB260700Przy wyjściu rachunek , suma się raczej zgadza plus 50 zł. kary.

Cieszę się ,że wieczór jest udany, szkoda tylko ,że zaczyna padać. Po chwili leje jak z cebra i brodzimy po kolanach w wodzie. Chodniki są dziurawe , chodzenie po nich jest niebezpieczne , a co dopiero wtedy, gdy są zakryte deszczówką ale jakoś udało się dojść do hotelu bez strat w ludziach.

Jutro ostatni dzień w Nha Trang, przewidujemy dopalanie się , wieczorem pociągiem udamy się do Sajgonu, gdzie powinien powitać nas Maciej z Polviet.

Czekając na dworcu pilnie śledzimy nadjeżdżające pociągi, wyskakując w pełnym rynsztunku do każdego , ale pani stojąca przy drzwiach na peron odprawia nas stanowczym machnięciem ręką.

Po kilku próbach dajemy za wygraną i tylko popatrujemy na szefową przy drzwiach, która na nasze pytające spojrzenia odpowiada już tylko ledwo zauważalnym ruchem głowy. Wiadomo , powaga urzędu. Niektórzy ucinają sobie pogawędki ze współczekającymi , posługując się słownictwem powszechnie znanym i lubianym ( ” Patrz na moje usta- m-a-r-c-h-e-w-k-a….”) . Wbrew pozorom efekty są satysfakcjonujące.Wreszcie pociąg przyjeżdża, ładujemy się do kuszetek, noc po ciężkim dniu jeszcze cięższa.

Rano niemrawo opuszczamy ciepłe legowiska , jest wcześnie rano , na Macieja musimy poczekać jeszcze kilka godzin więc szukamy spokojnego kącika , gdzie można wypić kawę i doczekać dnia .

Ale o ostatnim etapie naszego tripu po Wietnamie , o zaletach grilowanego szczura i żabach w sosie curry – za tydzień.

Wietnam 2012 #5 – Spływamy

Do Nha Trang ( czyt. na ciang) przyjeżdżamy jeszcze przed południem , pogoda jest wspaniała, bus z hotelu odebrał nas na lotnisku , zero stresu. Hotel mieści się w samym centrum miasta , blisko plaży . Na stronie internetowej palmy nad brzegiem morza wyglądały jakby były na wyciągnięcie ręki , kiedy tylko nas wpuszczą do pokoi to na pewno to sprawdzę. Na razie porównywanie prezentacji internetowych z rzeczywistością wywołuje u mnie gęsią skórkę, mam wrażenie ,że im ładniejsze fotki tym gorsza rzeczywistość.Check-in w hotelu trochę trwa , ale pora jest wczesna więc rozchodzimy się po okolicy w poszukiwaniu śniadania. Hotel robi niezłe wrażenie , póki co. Lobby nie jest duże, ale sporą część zajmuje mała kawiarnio- herbaciarnia z wygodnymi fotelami , jest winda i tak na oko dość czysto. Okazuje się ,że pokoje są duże i wygodne, wielkie łóżka i łazienki, balkonik,fajnie. A za oknem widok na morze . Szkoda tylko , że między nami a morzem trwa właśnie rozbiórka starego hotelu , większość prac Wietnamczycy wykonują ręcznie ale mają do pomocy koparkę, która od wczesnych godzin porannych do późnych wieczornych rozbija mury i stropy, powodując hałas , który przenika nawet przez zamknięte okna.

P1060182

Rozważamy możliwość przeniesienia się na drugą stronę hotelu , ale po pierwsze nie było już tam miejsc a po drugie ludzie mieszkający od ulicy też nie mieli wesołych min – hałas uliczny także i im dawał się we znaki. Nie pozostało więc nic innego jak zaakceptować sytuację i traktować ją jako element rzeczywistości, na który nie mamy wpływu.Idziemy nad morze, woda cieplutka , w sam raz na relaks po dość hardkorowej pierwszej części wyprawy.

P1060223

Nha Trang to dość duże miasto, cieszy się chyba sympatią Rosjan , sporo reklam po rosyjsku, słyszy się go także na ulicy i w sklepach , szczególnie w tych z wyrobami ze skóry. Torebki czy buty ze skóry aligatora , których wwóz do UE jest zabroniony można spokojnie przywieźć do Rosji.

Kiedy moi przyjaciele zażywają odpoczynku my – A i B ruszamy zaięgnąć języka. Dziś przypada ich czas na zorganizowanie wieczornej imprezy a wobec fiaska planu wieczorku patriotyczno-militarystycznego i utraty fantów trzeba improwizować. Pierwsze kroki kierujemy do recepcji naszego hotelu i dostajemy kilka propozycji. Jedna szczególnie nas interesuje – to browar nad morzem. Bierzemy taksówkę , okazuje się ,że niepotrzebnie, bo można tam dojść w 10-15 minut deptakiem przy plaży.

20121123_133804

No ale tego teraz nie wiemy.Już wysiadając z samochodu wiemy ,że to jest to. Wielki napis na bramie „La Luisiane” zaprasza więc wchodzimy. Wszystko jest nowe i przemyślane . Oprócz browaru ( piwa od najciemniejszego Dark Lager , poprzez Red Ale , Pilsenera po pszeniczny Witbier) jest spora restauracja,bar i bungalowy dookoła całkiem przyzwoitego basenu . Wszystko to kilka kroków od morza, właściwie na plaży http://www.louisianebrewhouse.com.vn/

Siadamy w restauracji i przy świeżo nawarzonym piwku omawiamy z menedżerką menu , targując się zawzięcie.Pani spisuje wszystko na karteczkach , umawiamy się na wieczór, wszystko będzie przygotowane jak należy.

Wieczorem A i B szykują więc niespodziankę, prawdę mówiąc szczęki wszystkim opadły kiedy personel zaprosił nas do stołów.To nic, że jeszcze jeden stół i kilka krzeseł trzeba było dostawić , to nic, że dania wchodzą na stół tak powoli , że jedną krewetką dzieli się pięć osób próbując zaspokoić pierwszy głód a do rachunku dopiszą datę urodzenia szefa kuchni. To nic. Najważniejsze ,że jedzenie jest wyśmienite, sceneria bajkowa a i piwo godne. Bardzo udany wieczór.

nha-trang-drinks-louisiane-brewhouse.jpg.1400x500_q85_crop

Korzystając z nocnej przerwy w pracach rozbiórkowych idziemy spać , niestety rano okazuje się ,że kilkoro z nas przesadziło z klimatyzacją i niezbędne stają się aspiryny a u niektórych antybiotyki. W naszym hotelu klima przestaje działać w momencie wyjęcia karty z uchwytu na ścianie ale Polak potrafi – wystarczy włożyć w to miejsce kawałek kartonika i klima hula 24 godziny na dobę. No, ale jeśli temperatura w pokoju zbliża się do zera a na zewnątrz jest + 45 to nikomu taki patent na zdrowie nie może wyjść.

Szykujemy się na plażę w dość zwarzonych humorach, pokasłując i trzymając w pogotowiu chusteczki higieniczne. Tylko F. są usatysfakcjonowani – po długim poszukiwaniu na drugim końcu miasta udaje im się zlokalizować knajpkę , gdzie podają FRANCUSKIE śniadanie. Nie ma to jak pomoczyć croissanta w kawie … co prawda I. się śmieje ,że oni we Francji takich śniadań nie jadają , no ale na w dzikim kraju miło jest znaleźć pierwsze przyczółki cywilizacji. My jadamy śniadania w barze naprzeciwko hotelu, sandwicze są przepyszne…

Część z nas zatrzymuje się na naszej plaży, część idzie w kierunku browaru, tam przy basenie lub na plaży , z piwkiem w ręku miło spędzają czas nicnierobienia.Nie mamy dalszych planów, a że 100 % plażing nie wchodzi w grę to podejmujemy szybką decyzję , że po południu udamy się do Vinpearl.

Wyruszamy wczesnym popołudniem.Vinpearl Water Park to spory park rozrywki , rozlokowany na wysepce Hon Tre , na którą można dopłynąć łodzią albo dostać się kolejką linową.

Słupy podtrzymujące liny wyglądają jak miniaturowe wieże Eiffela , szczególnie efektownie wyglądają podświetlone wieczorową porą.

Tymczasem zaczyna padać deszcz. Jest ciepło , spływające po szybach wagonika grube krople deszczu nie wprawiają nas co prawda w euforię , ale też nie przygnębiają za mocno. Zdążyliśmy nabrać już dystansu do różnych zjawisk pogodowych  z którymi stykamy się w Wietnamie, nie ma co z nimi walczyć, trzeba im się poddać.

IMG_1246Kupujemy bilety i ruszamy do przebieralni. Tam zostawiamy swoje rzeczy i po obiekcie krążymy już tylko w strojach kąpielowych. Wszystkie ślizgawki, zjeżdżalnie i baseny znajdują się pod otwartym niebem, jesteśmy więc od razu mokrzy od deszczu. W sumie dobrze się składa , że jest taka pogoda , no i pora dnia – jest mało ludzi i nie ma kolejek .Teren jest ładnie zagospodarowane, atrakcji sporo,trzymając w ręku dwuosobowy ponton pakujemy się na pierwszą wieżę.

Zjeżdża się z tak na oko trzeciego piętra. Siadamy z Żoną po obu stronach łódki, trzymając się uchwytów. Wietnamczyk próbuje nas zepchnąć z platformy, musi jednak wołać drugiego do pomocy,udało się , jedziemy. Pierwszy odcinek jest bardzo stromy,prawie pionowy , błyskawicznie nabieramy prędkości , oczy nam się robią coraz większe ,tym bardziej ,że po kilku sekundach z wielką siłą uderzamy w bandę. Tor jazdy skręca pod kątem prostym , siła uderzenia w bandę jest tak duża , że pewne jest ,że ponton wyskoczy wraz z nami ze ślizgawki i swobodnym lotem poszybujemy między koronami drzew. Na szczęście odbijamy się , zaczyna nami kręcić we wszystkie strony, mocno dobijamy do kolejnych ścianek wreszcie już na szczęście łagodniejszym zjazdem ześlizgujemy się do końcowej sadzawki. Wzburzona Małżonka wyskakuje z pontonu i wykrzykuje coś o grubasach, którzy powinni mieć zakaz wstępu na ślizgawki i że ona nigdy-przenigdy nie wsiądzie ze mną na żaden ponton , sanki czy cokolwiek , co podobnie funkcjonuje. Nie staram się nawet nad tym zastanawiać, cały czas mi chodzi po głowie, czy projektanci zjeżdżalni wzięli pod uwagę , że będą z niej korzystać także osoby o naturalnych gabarytach a nie tylko wietnamskie mikrusy.

P1060285

Definitywnie tracę zainteresowanie ślizgawkami ale z przyjemnością obserwuję przyjaciół , którzy jak dzieci cieszą się zjeżdżaniem z wymyślnych konstrukcji. Kiedy wszyscy mają już dość szaleństw na wysokościach naszą uwagę przykuwa Lazy River. To oplatający park kanał z wolną płynącą wodą, coś w sam raz na relaks. Goście płyną z nurtem , mając na sobie spore dmuchane kółko.Przeglądamy leżące przy wejściu koła , niestety nie ma wymiaru XXXL…trudno. Biorę pierwsze z brzegu i wskakuję do wody, gdzie usiłuję je nałożyć. Górą nie przechodzi, wiadomo , więc próbuję od dołu. Kanał nie jest głęboki , ale nurt na dole całkiem rwący, jakoś się udaje dociągnąć kółko do kolan , jeszcze trochę wysiłku i mam je na udach . Ale nie mogę się ruszyć i tracę równowagę, woda słona , morska , opijam się zdrowo.Ciężko wstać ze złączonymi nogami , kiedy nurt porywa, usiłuję zdjąć kółko pod wodą, bez skutku.Wreszcie staję na nogi i zdesperowany , wkładając w to całą złość ściągam kółko . Razem z majtkami zresztą .Jedną ręką trzymam kółko, drugą szukam ich na dnie kanału. Są, usiłuję je nałożyć jedną ręką, nie da rady, kółko zakładam na głowę, żeby nie odpłynęło, wstaję z klęczek i wciągam slipy. Trochę szamotania i gotowe. Podnoszę głowę i widzę dookoła wytrzeszczone oczy grupy Australijczyków , którzy chcieli wyjść z rzeki oraz moich towarzyszy, którzy borykali się przed chwilą z równie poważnymi problemami ale teraz pękają ze śmiechu. Woda w rzeczce, padający deszcz, łzy od śmiechu na policzkach – wszechobecna wilgoć.

P1060340

Po wygłupach w parku wracamy do kolejki, zahaczając jeszcze o spore akwarium . Kiedy lecimy w naszej kapsule na stały ląd przestaje padać.

Jeszcze w recepcji upewniamy się , że zamówiona na następny dzień wycieczka do trzech wysp jest aktualna i udajemy się na zasłużony odpoczynek.

A o doniczkach na cyckach i Wariancie B – za tydzień.

Wietnam 2012 #4 – Polskie ślady w Hoi An

Prosto z dworca jedziemy na lotnisko. Jest jeszcze wcześnie , na lotnisku leniwie snują się sprzątaczki, jest prawie pusto.Rozkładamy obóz w pobliżu check-in, drzemiemy po ciężkiej nocy w pociągu. Wreszcie uruchamiają odprawę , idzie sprawnie. Kiedy zadowoleni , już tylko z bagażami podręcznymi , rozglądamy się się jakimś ciepłym napojem przez megafony lotniskowe wzywają dość poprawnie nasze koleżanki B i A.Idą do biura , drzwi się zatrzaskują. Wpatrujemy się w nie z niedowierzaniem i lekką nutą niepewności . Wychodzą rozchichotane po kilkunastu minutach, rzucając wyjaśnienie, że kontrola znalazła laptop w bagażu głównym , co akurat tam nie jest dobrze widziane , pewnie ze względu na kradzieże.Przyjmujemy wyjaśnienie ze zrozumieniem, nie wnikając dlaczego wezwali je obie do jednej walizki.

Po kilku dniach jednak prawda wychodzi na jaw. Jak wspominałem każda z par miała za zadanie zorganizować ciekawy wieczorek . Tak się złożyło , że wieczorek A i B. przypadał w nasze Święto Narodowe i dziewczyny postanowiły spędzić je patriotycznie , chociaż na obczyźnie. Na targowisku w Hanoi kupiły zapalniczki , po jednej dla każdego , w sumie dwanaście sztuk. Problem polegał na tym ,że zapalniczki do złudzenia przypominały wyglądem … granaty ręczne. Wyobraźcie sobą tą scenę , kiedy celnicy w osłupieniu wpatrują się w ekran skanera , na który w każdej z walizek widać piękne zarysy broni . Wezwali nasze koleżanki , te po otwarciu walizek wyciągnęły trefne przedmioty i można było sobie wyobrazić reakcję celników , kiedy zaczęły niezręcznie demonstrować sposób użycia.Myślę ,że wydawali komendy już spod biurek i mimo ,że dziewczyny udowodniły , że to tylko zabawki dla hmmm… dzieci to nie pozwolono im ich zabrać ze sobą i tym sposobem imprezę diabli wzięli a granaty wylądowały w lotniskowym depozycie. Lub je zdetonowano…

Na szczęście o tym wszystkim nie wiemy , co pozwala nam się w pełni rozkoszować ekspresową podróżą do Danang. Tam czeka już umówiony bus , który wiezie nas do hotelu w Hoi An.

W Hoi An wreszcie ciepło i sucho, nie przeszkadza nam ,że check-in trwa dość długo , bo dziewczyny w recepcji są bardzo miłe, widać ,że komuś zależy na familiarnym traktowaniu gości. Mamy tego dowody w trakcie całego pobytu. W czasie , kiedy grupa rozlokowuje się w pokojach ja dyskutuję w recepcji o możliwościach sensownego spędzania czasu w ciągu tych trzech dni pobytu. Na razie idziemy na spacer po miasteczku, mieszkamy niedaleko najbardziej urokliwej starej części , dawnej dzielnicy chińskiej.

PB210628

Świetnie zachowana dzielnica jest wspaniałym podarkiem dla świata od Kazimierza Kwiatkowskiego. Brał on udział w renowacji niedalekich ruin My Son i tylko dzięki jego tytanicznemu wysiłkowi udało się przekonać władze wietnamskie do odnowienia Hoi An a w 1999 r. , dwa lata po jego śmierci, UNESCO wpisało miasteczko na listę.Kilkusetletnie domki , niektóre zamienione na muzea z niewielkimi ekspozycjami fotografii i przedmiotów domowego użytku czy monet, mają sporo uroku. Wstęp do najciekawszych jest płatny , podobnie jak wstęp na japoński mostek . Ten mostek to wizytówka Hoi An , bardzo klimatyczna zresztą.

Hoi An cieszy się sławą miasta krawców, stąd też nasze panie rozbiegły się po pracowniach , których jest tu sporo , zamówione kreacje będą gotowe za dwa dni. Moja Żona kręci nosem na niemodne fasony na manekinach , ale mnie zmusza do obstalunku krótkich spodni , krawcowa bierze miarę, panie wybierają materiał. Jutro przymiarka.

Wieczorem stare Hoi An zmienia oblicze. Już po południu na kilku straganach zapalono lampiony , jednak po zmroku są one wszędzie , szczególnie w okolicach portu. Wyglądają bajkowo,klimatycznie.IMG_0551

W lokalach nie ma za dużo turystów, sezon na dobre jeszcze się nie zaczął, jest jednak bardzo ciepło. Nie przeszkadza nam to , bo po górskich eskapadach w SaPa mamy niedosyt słońca.

Rano okazuje się jednak ,że potrafi się ono dać się we znaki. Ciuchy wreszcie wyschły, choć na adidasach żółty kolor błota utrzymuje się aż do gruntownego prania w Polsce. Różnica temperatur jest spora , dwa dni temu oscylowała koło 10 st.C , tutaj jest w porywach 40 a może nam się tak wydaje. Dziś w planach cooking class, wersja wietnamska. Ponieważ już brałem udział w takich zajęciach odpuszczam sobie i usiłuję dojść do ładu z rachunkami a reszta grupy idzie gotować.Najpierw wizyta na targowisku, przewodniczka objaśnia zastosowanie najbardziej znaczących dla kuchni wietnamskiej ziół i przypraw.

20121121_084716

Pamiętam , że kiedy ja kilka lat wcześniej brałem w tym udział lał straszliwy deszcz i łomotał o blaszany dach targowiska, nie było kompletnie słychać przewodnika i pewnie dlatego do dziś nie znam ich nazw … potem łodzią płyną wszyscy do pracowni , tam czekają już przygotowane komponenty, pokrojone warzywa , porcje krewetek i kurczaków. Z tego co pamiętam to na mojej lekcji sporo pań miało problemy z pokrojeniem pomidora w plastry czy obraniem ogórka , więc aby przyśpieszyć zorganizowano to inaczej. Swoją drogą , żeby nie umieć obrać ogórka… Amerykanie wstydźcie się .

Z reguły uczniowie uczą się przygotowywać sajgonki, ryż z warzywami i jakiś deser, niezbyt skomplikowane dania , ale ważne jest podpatrzenie ogólnych zasad – kolejności przygotowywania składników , czasu smażenia , wyglądu gotowej potrawy , sposobu podania.

IMG_1196

Uważam ,że to fajne i przydatne doświadczenie.

Wieczorkiem umawiamy się na spotkanie z pilotami. Karol, nasz znajomy z Polski wraz z kilkoma innymi Polakami są pilotami Vietnam Airlines, latają na liniach wewnętrznych. Mieszkają w HoChiMinh (Sajgonie) , z rodzinami z Polski, osiedlili się tu na stałe. Ponieważ mają dziś lot do Danang chętnie przyjęli nasze zaproszenie na kolację. Miło jest pogadać z rodakami i podpytać jak tak naprawdę wygląda życie klasy średniej w Wietnamie. Oni zarabiają bardzo dobrze , nawet jak na nasze warunki, Wietnam zresztą zatrudnia pilotów z całego świata, swoje kadry dopiero szkolą. Chłopaki chwalą sobie robotę , to praktycznie praca urzędnika – rano wychodzi z domu, wylatuje i z powrotem jest na obiad w domu. O życiu w Sajgonie będziemy jeszcze rozmawiać z Maciejem , dwa tygodnie później. Polonia w Sajgonie rośnie w siłę, trzymają się razem , czasem skrzykują na wspólne imprezy, wbrew pozorom jest ich tam całkiem sporo. Sytuacja jest tym bardziej sprzyjająca , że większość to ludzie niestarzy – 30-40 i pełni energii.

Nie siedzimy zbyt długo bo chłopaki nawet jednego piwa nie mogą wypić – wiadomo , prowadzenie samolotu to nie jazda hulajnogą po wiejskiej drodze , nie chcą też przyjąć polskiej flaszki “na drogę” , przy przechodzenie bramki na lotnisku obowiązują ich takie same przepisy jak pasażerów.

Zaczynamy wypoczywać, słoneczne poranki robią swoje i budzimy się z coraz większym entuzjazmem.Dziś mamy w planie wycieczkę rowerami po okolicznych wyspach.Okazuje się , że skład znów nie jest kompletny – nie wszyscy jeżdżą na rowerach albo przynajmniej tak twierdzą.

Idziemy do punktu zbiórki , małego biura po drugiej stronie portu, rowery za chwilę podjadą, są dobrze przygotowane i mimo trochę oldskulowego dizajnu prowadzą się rewelacyjnie.Dostosowujemy je do swoich wymiarów , zapamiętujemy numery i jazda. Dojeżdżamy niedaleko – do portu. Tam wsiadamy z rowerami , w towarzystwie dwóch przemiłych przewodniczek i płyniemy na pierwszą z wysp , a właściwie wysepek.

DSC04715

W czasie sezonu deszczowego te wysepki zmniejszają się połowę , większość domów jest pozalewanych do pierwszego piętra, powodzie nie robią tu na nikim wrażenia,są częścią życia. Na ścianie pierwszego z napotkanych domków widzimy miarkę wysokości wody, najwyższej kreski nie mogę dosięgnąć , to znaczy że poziom wody sięgał 2,5 m. Przewodniczka opowiada ,że miejscowi mają opracowane swoje plany ewakuacji na wyższe piętro lub dach w momencie zagrożenia – najpierw wnoszą telewizor , potem babcię , dziadka, dzieci…

W wioskach nie prowadzi się dużych biznesów- większość to przydomowe warsztaciki – szlifowanie macicy perłowej , drążenie łódek z pni drzew, produkcja lodu, tkactwo,rybołówstwo.

DSC04718

Krążymy sobie na rowerkach , jest bardzo miło, upał nie daje się bardzo we znaki nad wodą, zresztą co chwila się zatrzymujemy, przewodniczki pokazują a to ziarna ryżu na gałązkach a to tradycyjne , okrągłe łódeczki , na których próbujemy pływać , korzystając tylko z jednego wiosła czy próbując sił w tkaniu. Wysepki są połączone mostkami , nierzadko całkiem długimi, są własnością prywatną,inwestor pobiera teraz myto za użytkowanie. Nie są zbyt stabilne, prawdę mówiąc – są mocno chybotliwe i jazda rowerem po nich jest ryzykowna, pewnie po każdym sezonie deszczowym nadają się do gruntownego remontu .

Bardzo usatysfakcjonowani po południu wracamy łódką do portu. Zdajemy rowery ,żegnamy się z przemiłymi przewodniczkami, tipy na drogę i lecimy na przymiarkę.Moje spodenki okazują się za ciasne , do tego kieszenie mają wszyte odwrotnie, idą do poprawki.

Wieczorkiem czeka nas impreza – urodziny M. Wraz z mężem zapraszają nas na plażę , jedziemy kilka kilometrów taksówkami, na plaży Cua Dai czeka na nas już rozstawiony stół, za chwilę kelnerzy wnoszą dania, zapalają świece, szumi morze,wieje lekka bryza , jest bardzo romantycznie. Tak się składa,że od kilku lat M. ma szczęście obchodzić swoje urodziny na egzotycznych plażach, jest czego zazdrościć. Jedzenie jest znakomite, być może oprawa dodaje mu smaku. Na koniec deser – tort , wieńczy imprezę.

20121121_212708

Ostatni dzień w Hoi An spędzamy pracowicie- odwiedzając po kolei krawców. Moja krawcowa nie przepracowała się , kieszenie co prawda są lekko przestawione, tak że mogę włożyć ręką pionowo w dół ale z rękami w takich kieszeniach nie pochodzisz.Czuję się jak kieszonkowiec, gmerający w cudzych ciuchach. Chodzić trzeba też na sztywno – każde zgięcie kolan powoduje niebezpieczne napięcie materiału , takie spodnie to spore wyzwanie dla raperów. Ja nie jestem raperem ale i tak od razu ich nienawidzę . Bierzemy je dla świętego spokoju,nosiłem je raz od tego czasu.

 Sądząc po twarzach moich towarzyszy też nie są do końca zadowoleni z zakupów , ale nadrabiają miną i nie rozwodzimy się na ten temat.

Jeszcze wieczorem niespodziewanie panie z hotelu śpiewają Happy Birthday dla M., jesteśmy bardzo mile zaskoczeni , a najbardziej jubilatka. Niestety , jesteśmy najedzeni po pachy, większa część tortu – prezentu od hotelu – wraca do załogi hotelu.

Rano wcześnie pobudka, jedziemy do Danang na samolot do Nha Trang.

Ale o tym , co robiła koparka na dachu hotelu i jak można zgubić majtki pływając w gumowym kółku – za tydzień.

Wietnam 2012 #3 – Kolorowe jarmarki

PB170445

Plakat ich fundacji MJP (MaddoxJolie Pitt ) wspierającej aktywność w Indochinach nie bardzo pasuje do szarej rzeczywistości,ale jedno z adoptowanych dzieci , Pax Thien , jest Wietnamczykiem. Maddox – pierwszy z adoptowanych – pochodzi z Kambodży , więc związki słynnej pary z tym rejonem są całkiem naturalne.Kręcimy się trochę po okolicy, jest dość zimno i niezbyt przyjemnie, hotel udostępnia pokoje dość niemrawo. Panie wykorzystują czas do buszowania w sklepach, nie ma ich co prawda dużo , ale sklepy z odzieżą sportową i turystyczną są całkiem ciekawie zaopatrzone, markową odzież- kurtki, spodnie, polary można dostać w cenach o połowę niższych niż w Polsce.

Niestety , moje wymiary nie są brane pod uwagę przez producentów , a może stety bo nienawidzę przymierzać ciuchów. Obsługa już na sam widok kręci głowami, tylko najbardziej zdesperowane usiłują coś wepchnąć, ale bez sukcesu.

P1050367W końcu koło południa wszyscy jesteśmy zakwaterowani , hotel na portalu , gdzie dokonałem rezerwacji , miał w komentarzach same ochy i achy a przy tym przystępną cenę i niezłą lokalizację, więc nie spodziewałem się niespodzianek.Ale nie należy wierzyć bezkrytycznie Internetowi – czteropiętrowy hotel nie miał windy, więc drapiemy się wąskimi schodami na piętro , które wyznaczył nam los i recepcjonistka. Pokoje dość duże , ale wilgotne i trochę , hmm, zaniedbane.My mamy pokój z wyjściem na taras, jedynym plusem był widok na dalekie góry owiane chmurami.Niektórzy trafiają gorzej , więc próbują negocjować w recepcji zamianę, z lepszym czy gorszym skutkiem. S. mają pokój z grzybem na całej ścianie , następną noc spędzą więc w pokoju bez grzyba , za to z wielkim oknem na korytarz. Łazimy po miasteczku, zaglądając do sklepów , na obiad próbujemy słynną zupę Pho , dobrze robi na zmarznięte członki.Wieczorem idziemy do restauracji Red Dao , kawałek drogi z hotelu , ale nam się nie śpieszy.

PB170500
Z tego co M. wyczytała w którymś z przewodników restauracja powinna nam się spodobać. I rzeczywiście jest bardzo ciekawa. Wystrój nawiązuje do twórczości plemienia Red Dao, zamieszkującego kilka wiosek w okolicach SaPa. Jedzenie fantastyczne , jak wszędzie w Wietnamie. Naszym wspólnym zdaniem wietnamskie jedzenie jest najlepsze na świecie. Smaki są wyważone i rozpoznawalne, składniki świeże , potrawy też są przygotowywane bezpośrednio przed spożyciem. Obawiam się jednak , że jadłodajnie wietnamskie w Polsce nie przysporzą fanów tamtejszej kuchni. Potrawy u nas są po prostu byle jakie, niewiele mają wspólnego z finezją oryginalnej kuchni wietnamskiej.Wracamy rozluźnieni i w lepszym nastroju .

20121114_111254Po drodze do hotelu słyszmy jakieś śpiewy w dużym budynku, zaglądamy a tam trwają właśnie występy młodzieży szkolnej na akademii ku czci , dzieciaki produkują się wierszykami i piosenkami , na widowni trochę dorosłych , pewnie rodziców, na występy nie reagują zbyt otwarcie, czujemy więc potrzebę solidarności z dzieciakami i po każdym występie nagradzamy je głośnymi oklaskami i aplauzem. Atmosfera od razu robi się cieplejsza, dzieciaki śmielsze a rodzice odwracają się do nas z uśmiechami. Po skończonych występach organizator żegna nas w drzwiach i ściska nam ręce ze łzami w oczach .Po wizycie międzynarodowej delegacji jego akcje mocno wzrosną…

IMG_0894

Przy wyjściu ze szkoły zatrzymuje się przy nas dziewczyna na motorku i zaczyna wymachiwać rękami. Był środek nocy , wokół żywego ducha więc trochę się niepokoimy, czy takich wariatów nie ma tutaj więcej , ale okazało się po chwili , że była to jedna z kelnerek z lokalu , który niedawno opuściliśmy i w ręku trzymała gruby portfel M.. która zostawiła go w restauracji . Bardzo byliśmy jej zobowiązani i , co tu kryć , zaskoczeni , więc M. podzieliła się z nią zawartością ,obie strony były szczęśliwe.

Swoją drogą – gdybyśmy nie weszli na występy do szkoły to pewnie bylibyśmy już w hotelu i dziewczyna nigdy by nas nie znalazła.Przypadek? Nie sądzę…

Należało szczęśliwy traf uczcić lampką wina , co też czynimy , jednak nie za długo , bo na tarasie chłód i wilgoć są mocno odczuwalne. Idziemy spać do swoich norek , rano po śniadaniu w hotelu mamy zamiar spenetrować okolicę.

Przestaje padać , więc nastroje mamy lepsze , na wycieczkę idziemy do wioski CatCat. Zapowiada się dłuższy spacer, więc ubieramy się solidnie, choć jest dużo cieplej niż wczoraj.Po drodze deszczyk daje nam trochę odetchnąć, ale jest pewne ,że nie na długo. SaPa szczyci się 300 dniami opadów w ciągu roku , więc nie mamy nadziei ,że nam się uda trafić na suche dni.

Ciuchy są jeszcze wilgotne od wczoraj, wcale nie wyschły i te wystawiane na taras i te trzymane w pokoju.Może to i lepiej , bo dzisiaj byłoby żal je nakładać. Szlak do wioski prowadzi szosą , idzie całkiem przyjemnie, lekko z górki, ale niedługo , bo trzeba się przedzierać przez głęboką wyrwę w drodze, zniszczonej przez wodę. Mamy błoto prawie pod kolanami, do dziury łatwo zjechać na butach , ale wygrzebać się jest dość trudno.

IMG_0938Dajemy radę i po kilkunastu metrach zatrzymuje nas szlaban na drodze, trzeba opłacić wstęp do wioski.Spacerek szosą jest przyjemny, wkraczamy do wioski, mimo ,że w pewnym sensie, jest to wioska utrzymywana na potrzeby ruchu turystycznego to mieszkańcy prowadzą swoje sprawy , nie przejmując się goścmi. Fajny widok to spora grupa mieszkańców stawiających jakieś zabudowanie bądź naprawiający drogę. Sporo ciężkiej pracy wykonują kobiety i nie jest bynajmniej podawanie ciepłej strawy mężom. Przechodzimy przez wioskę w towarzystwie kobiet , usiłujących wcsnąć nam pamiątki – lokalne bądź Made in China.Dróżka wiedzie między małymi gospodarstwami , biegają psy, usmarkane , zabłocone dzieciaki uśmiechają się do przechodzących , zaglądamy do chat, w głębi widać piorące lub gotujące gospodynie. Dochodzimy na skraj wioski, urocze miejsce – wodospad, rzeczka , kilka zabudowań w których co jakiś czas występuje folklorystyczna grupa taneczna, , kilku biznesmenów oferuje na straganach napoje i przekąski.

P1050468

Odpoczywamy chwilę przy kawie i piwku, nie pada więc jest okazja porobić trochę fotek. Ruszamy dalej ścieżką przez dżunglę, prowadzi do Wodospadu Miłości , idziemy wzdłuż rzeki, skacząc po kamieniach i ślizgając się w błocie. Zaczyna padać deszczyk , który po chwili zamienia się w tropikalną ulewę. Raz po raz dostajemy z mokrego liścia w twarz , dróżka jest ładnie wytyczona ale tropikalna roślinność co rusz ją pożera ją kawałek po kawałku. Kilka razy trzeba się przeciskać między głazami , co dla ludzi słusznych rozmiarów stanowi spore wyzwanie , zaklinowanie się między nimi zrujnowałoby autorytet Pasterza a do tego nie można było dopuścić. Ale wszyscy jesteśmy całkowicie mokrzy więc z jednej strony każdy zajmuje się sobą a z drugiej mokry człowiek łatwiej się prześlizguje nawet wąskimi przesmykami.

P1050505

Mimo deszczu jest ciepło i humory dopisują, totalna egzotyka – dżungla, ulewa, szumi rzeka,dookoła żywego ducha , czujemy się jak partyzanci Vietcongu.Ale kiedy trzeba się przedostać na drugą stronę strumienia po mokrych kamieniach zgadzamy się ,że trzeba zawrócić, wędrówka robiła się coraz bardziej niebezpieczna i kontynuowanie jej groziło kontuzją. Powrót był niezbyt komfortowy, mokre ciuchy nie sprzyjają spacerom a adidasy podwoiły swoją wagę.Wzbudzamy zainteresowanie kiedy tak całkiem przemoczeni wracamy przez miasto do hotelu . Oczywiście mimo starannego rozwieszenia mokrej odzieży w pokoju nie było szans aby wyschła.

Dziś kolej na zorganizowanie wieczoru przez S. Zapraszają nas do restauracji Hill Station , bardzo fajny , nowoczesny lokal . Zarezerwowali stoliki na antresoli , bardzo nam odpowiada klimacik – jest wreszcie ciepło i sucho. Pijemy francuskie wino , zajadamy wietnamskie specjały a na deser – lizaki. Właśnie dziś wnuczek S. obchodzi roczek , więc sprawili wszystkim niespodziankę, obdarowując nas lizakami w kształcie smoczków. Lokal ze wszech miar godny polecenia, choć nie tani.
P1050514 Wino nieco pozbawia nas sił kolejnego ranka, więc w ramach regeneracji organizmu udajemy się na spacer do parku Ham Rong Mountain ( Góra Paszczy Smoka), leżącego w centrum SaPa. Wstęp oczywiście płatny , ładne miejsce w sam raz na sobotni spacer, trochę w górę , trochę w dół, sporo lokalesów pstrykających fotki , także nam.Trochę pada deszczyk, ale nie bardzo jest gdzie się przed nim schować, więc krążymy po alejkach i odparowujemy wieczorne szaleństwa.Z góry rozpościera się fajny widok na całe miasteczko i okolice z tarasami ryżowymi.

P1050562Schodzimy drogą wzdłuż jeziorka po drugiej stronie góry. Miasteczko przyjemne, kolorytu dodają mu kobiety z okolicznych wiosek , ubrane w stroje ze swoich okolic rozstawiają swoje kramiki w różnych częściach miasta, a najwięcej ich w okolicach schodów Cau May, targowiska i placu. Wracamy ze spaceru wczesnym popołudniem , w drodze do pokojów rezerwuję samochody na wycieczkę do Ban Ho , wioski zamieszkałej przez plemię Tai.

P1050605Nie jest to daleko , po kilkunastu minutach jazdy wysiadamy w wiosce, samochody jadą kilometr – dwa dalej , aby odebrać nas z drugiej strony wioski, przy wyjściu. Na szczęście nie pada, w drodze towarzyszą nam nieco namolne dziewczyny w strojach ludowych, z koszykami pełnymi pamiątek. Dajemy się skusić na zakupy, aby mieć trochę spokoju . Nie da się ukryć , że obejścia są , wg. naszych standardów, dość mizerne, uprawa ryżu odbywa się ręcznie lub z pomocą bawołów , sporo prac mieszkańcy wykonują wspólnie.

P1050609Jedynym nowoczesnym budynkiem w wiosce jest szkoła , inne budynki są drewniane bądź sklecone dość luźno z materiałów , które akurat były pod ręką.Ta część Wietnamu jest najbardziej zaniedbana, przez lata – do 1993 r.- region SaPa był niedostępny dla turystów z powodu bliskości granicy chińskiej , otwarcie go dla obcych skutkuje napływem gotówki związanej z obsługą ruchu turystycznego – powstają restauracje, hotele , jest sporo lokalnych biur turystycznych , oferujących np. trekking na FanSiPan, najwyższą górę w regionie czy wycieczki po okolicznych , bardzo ciekawych wioskach zamieszkałych przez plemiona Czarnych, Czerwonych czy Kwiatowych Hmongów, Red Dao ,Xa Pho, Giay czy Tai.

P1050607W sumie w Wietnamie wyróżnia się aż 54 mniejszości etniczne, większość zamieszkuje górzyste tereny na północy kraju. Między innymi za pośrednictwem takiego małego biura zamawiamy transport do BacHa, naszego jutrzejszego celu podróży.

Wyprowadzamy się z hotelu wcześnie rano , bus przyjeżdża niedługo potem.

Wracamy do Lao Cai (tam mieści się stacja kolejowa) , po przesiadce na innego busa przejeżdżamy przez miasto i zaczynamy wspinać się serpentynami w góry.

Co niedzielę w BacHa odbywa się duży targ, na który zjeżdżają mieszkańcy nawet dość oddalonych wiosek , oferując wszystko – począwszy od żywych zwierząt , przez mięso, owoce , warzywa, przyprawy, a także ciuchy i ozdoby, drobne sprzęty. Wraz ze wzrostem ruchu turystycznego pojawia się coraz więcej stoisk z pamiątkami , także okoliczne sklepy cieszą się ze zwiększonego ruchu. Na codzień BacHa jest sennym miasteczkiem , nabiera kolorów tylko w niedzielę.DSC04704

Krążenie po targowisku ( kiedy dodatkowo jeszcze sprzyja pogoda) to prawdziwa przyjemność., Sprzedawcy a i kupujący są ubrani odświętnie w stroje właściwe dla swojej przynależności etnicznej, mienią się w oczach tęczą kolorów. Właściwie nie rozstajemy się aparatem , na dobrą sprawę wszystko jest warte uwiecznienia – kobiety z drzemiącymi maluchami na plecach, dziewczyny plotkujące w kółeczku, damulka z zakupionym pieskiem niesionym na specjalnych szelkach jak torebka (wygląda na to ,że obiad jest w drodze), targujący się przy bydle mężczyźni, nawołujące klientów zza stert materiałów dziewczynki, chłopaki krążący z towarami.

DSC04692W centralnej części targowiska jest wydzielona przestrzeń na jadłodajnie. Są zadaszone, jest ich kilkanaście , każda oferuje coś innego , każdy na pewno znajdzie coś dla siebie , usiądzie przy plastikowym stoliku , zje , zapali, pogada z sąsiadami i wyjdzie zadowolony.

Zdecydowanie targowisko w BacHa jest warte obejrzenia.

Po południu pakujemy się do naszego busa i wracamy do Lao Cai, w pobliże dworca. Do odjazdu zostało jeszcze kilka godzin więc trochę włóczymy się po mieście , w biurze niedaleko dworca rejestrujemy nasze rezerwacje i w zamian dostajemy prawdziwe bilety na pociąg do Hanoi. Na dworcu gromadzi się coraz większy tłum , turyści mieszają się z lokalesami , poczekalnia jest całkiem zakorkowana. Wynika to faktu ,że w tym samym czasie odjeżdża kilka pociągów do Hanoi, w półgodzinnym odstępie czasu jadą chyba trzy i większość turystów się w tym gubi. My też chcąc dostać się do pociągu szukamy oznaczeń ale okazuje się , że mamy bilety na następny. Albo na kolejny… Czas oczekiwania na właściwy spędzamy samotnie na peronie, odcięci od tłoczących się za szklanymi drzwiami pasażerów. Widocznie obsługa nie chciała zadzierać z nobliwie wyglądającymi białasami i wyganiać nas do poczekalni, tym sposobem uzyskaliśmy miejsca w stacyjnej Business Class.

VET_3154-w1Prowadzimy niezobowiązującą pogawędkę , z wyższością spoglądając na kłębiącą sie za drzwiami ciżbę i w ten sposób czas do nadejścia naszego pociągu szybko minął.

Ładujemy się do kuszetek, zażywamy środki przyśpieszające zaśnięcie i już o 4 rano budzimy się na dworcu w Hanoi. Niestety , z dworca nie chcą nas wypuścić , trzeba okazać bilety do kontroli. Część z nas już się ich pozbyła ( traktując moją prośbę o ich pozostawienie na przyszłość zbyt lekko) więc w panice biegną do wagonu, aby już z ruszającego pociągu wygrzebać je ze śmietnika w przedziale. Na szczęście zdążyły wyskoczyć z pociągu i , zdyszane, są gotowe się okazać biletami, ale pani kontrolerka już sobie poszła więc wychodzimy z dworca i taksówkami jedziemy na lotnisko , skąd za parę godzin odlecimy do Danang.

Ale o tym za tydzień, wtedy też się okaże, czego nie wolno przewozić samolotem POD ŻADNYM POZOREM.