Kostaryka 2016 #12 Monteverde , czyli o wyższości zjeżdżania nad wchodzeniem

monteverde-canopy-walk-5Kuchenka jest w pełni wyposażona, więc rano po kawce z ekspresu i pysznym sandwichu , sporządzonym przez moją zaradną Żonę wychodzimy usatysfakcjonowani na drogę , czekając na busa. Dziś dzień Wielkiej Przygody.Mam nadzieję , że dam radę . Dorota jest sprawna fizycznie więc bardziej się denerwuje o mnie niż o siebie. Nie bez powodu pytała Christiana trzy razy czy istnieje limit wagowy przy zjazdach na linie i nie wydaje się przekonana, kiedy ten twierdzi , że nie ma żadnego. Moją Żonę  bardzo też nurtuje kwestia hamowania,pewnie sobie wyobraża ,że nie zahamowawszy rozpłaszczy się na najbliższym drzewie.
monteverde-canopy-walk-3Mnie te sprawy w ogóle nie obchodzą, nie myślę o nich wcale, co będzie to będzie , nie jesteśmy w końcu pionierami w tej zabawie.
Wsiadamy do busa a w środku już czeka cała nasza ekipa – wszyscy w tzw. trzecim wieku. My siedzimy co prawda w ostatnim rzędzie i widzimy tylko plecy współpasażerów , ale można poznać , że nie są to plecy dwudziestolatków. Odwraca się do mnie jedna ze staruszek i pyta , czy my już braliśmy udział w takim przedsięwzięciu, usłyszawszy odpowiedź wyraźnie odetchnęła. Pewnie ocenia , że jeśli ludzie w moim wieku pchają się do takiej przygody to ona już na pewno da sobie radę.
monteverde-canopy-guideJedziemy tylko kilkanaście minut, ośrodek jest umiejscowiony trochę powyżej miasteczka. Jest rozbudowywany , panuje trochę bałagan, nie bardzo wiemy , co robić. Panienka z obsługi zaleca oczekiwanie, w tym czasie ostatnia toaleta i odstawienie plecaka do szatni.
Za kilka minut zjawia się młody przewodnik, Canopy Tour odbędziemy dziś w towarzystwie. Panie przedstawiają się , są z Kalifornii i nazywają się Wendy i Juliet, pan z panią to również Amerykanie, ale nie usłyszałem nic ponad to, potem my się przedstawiliśmy , kładąc akcent na P, nie H.Jeszcze krótka rozmowa zapoznawcza, raczej nie zdobyłem sympatii współtowarzyszy gratulując im nowego Prezydenta, ale Wendy jako osoba taktowna ciepło wypowiedziała o Polsce, a szczególnie o Czechowicach – Dziedzicach… Nie znam tej miejscowości, ale  entuzjazm Amerykanki skłania mnie do poważnego rozważenia tripu w tamte okolice. Swoją drogą dziwne – poznana kiedyś Australijka z entuzjazmem wypowiadała się o Wrocławiu, Chińczykom podobał się Kraków i to jest zrozumiałe…ale Czechowice ?
Deszczyk sobie mży ale nam to nie przeszkadza.Przewodnik mówi ładną angielszczyzną , to znaczy , że rozumieją go nie tylko Amerykanie.
monteverde-canopy-walk-4Jego rozważania o wzajemnych zależnościach roślin i zwierząt są profesjonalne , ale wkrótce tracę wątek. Młody chyba chce nas przygotować  na fakt , że ze zwierząt najgroźniejsze które zobaczymy to aligator na breloku w sklepiku i rozgrzebuje patykiem kupkę błota ,aby zobaczyć uciekające mrówki,  czy dziuplę w drzewie, gdzie ostatnio widziano tarantulę.
Ale mnie to nie przeszkadza, nie trzeba się wspinać , jest chłodnawo, idzie się miło w miłym towarzystwie, czego chcieć więcej?
monteverde-canopy-walk-2Jest jeszcze wcześnie więc nie widzimy innych grup na szlaku i możemy się pobujać na moście albo dłuższą chwile spędzić na obserwacji lasu, gdzie podobno czają się dzikie zwierzęta. Nagle przewodnik zamiera w trakcie przemowy, zduszonym szeptem prosi o ciszę i macha ręką w kierunku korony olbrzymiego drzewa kilkanaście metrów poniżej naszego mostka. Na samym czubku drzewa śpi sobie smacznie coś dużego, przewodnik określa to zwierzę jako White Nose. Przyglądamy mu się dłuższą chwilę , przewodnik powtarza , że jesteśmy szczęściarzami.white-nose
Za kilkanaście minut mamy jeszcze większe szczęście – na samym czubku drzewa ktoś wypatrzył leniwca  (sloth). Oczywiście , gdyby mi go nie pokazano to bym nie wiedział , że tam jest ale silna lornetka przewodnika plus jego koordynaty nie pozostawiają wątpliwości. Myślę , że nawet gdybyśmy teraz natknęli się na jaguara szczęście naszego Kostarykańczyka nie mogłoby być większe.
monteverde-canopy-walk-1Ponad godzinka spacerku wysoko ponad drzewami wprawia nas w dobry nastrój, robiąc pętle wracamy do bazy.
Czekamy chwilę na jakiś sygnał i wygląda na to , że o nas nie zapomniano i wszystko jest bardzo przyzwoicie zorganizowane.
Wychodzimy na zewnątrz, tam dobierany jest ekwipunek, z moich gabarytów nikt nie robi problemów ani podśmiechujek, pan serwisant po prostu dorzuca dodatkowo kilka pętelek i zamków i wszystko pasuje jak należy. Kiedy dostaję za małe rękawice bez problemów są wymieniane. Organizacja tej operacji budzi szacunek.

monteverde-zip-line-4Kiedy 12 osób zostało wyposażonych w sprzęt wyruszamy na trasę próbną.Jazda jest szybka , choć krótka , kilka metrów nad ziemią , pewnie ma na celu ostateczne sprawdzenie , czy wszystkie zabezpieczenia dobrze działają. W ten sposób dojeżdżamy do dolnej stacji tramwaju.
Kiedy rozmawialiśmy o tym z Dorotą to wydawało nam się  ( i tak to wyglądało na obrazkach) , że Tram to rodzaj kolejki która kilometrami wozi pasażerów ponad koronami drzew. Rzeczywistość okazała się nieco inna – po sześciu wbijamy do wagonika i jedziemy kilkaset metrów górę. Wygląda więc na to ,że gdybyśmy nie mieli zapłaconej tej usługi to musielibyśmy dylać chyba ze dwie godziny w pełnym rynsztunku w górę. A tak wjeżdżamy sobie jak paniska, rozglądając się wokół.
monteverde-zip-line-2Wreszcie docieramy do najwyższego punktu naszej wyprawy i podwieszamy się do liny.Oczywiście nie sami , towarzyszy nam dwóch chłopaków z obsługi. Jeden wysyła nas w podróż a drugi przyjmuje na mecie odcinka. Sprawdzają wszystko dokładnie, grubszy
jedzie pierwszy. Czekamy , aż krzyknie , wtedy drugi serwisant podczepia kolejno każdego imprezowicza. Pierwszy lot pozostaje bez historii, po prostu kiedy otwieram oczy to jestem już na niższym poziomie , łapany przez grubego. O żadnym hamowaniu nie ma mowy, to wszystko załatwia obsługa. Jedyną rzeczą , o której musimy pamiętać to żeby kilkadziesiąt metrów przed końcem rozszerzyć jak najbardziej nogi , aby w razie nieudanego hamowania nie uderzyć kolanami w ostatnie zabezpieczenie.

monteverde-zip-line-6Kolejny lot wykonujemy w parach , przy czym rozszerza nogi osoba pierwsza, czyli prawie zawsze kobieta. Wiszący za nią facet ma być nieruchomy jak nieboszczyk.Wszyscy sobie jakoś z tym radzą , ale nie para Włochów. Robią zawsze odwrotnie  – ona z przodu kuli się w pozycji embrionalnej a on się rozkracza z tyłu jakby chciał drzewo przedziurawić przyrodzeniem. Cud , że nic im się nie stało.
Jeździmy tak, że brzuchami niemal dotykamy liny,jesteśmy podwieszani dwoma niezależnymi uchwytami, lina ma grubość 2-3 cm więc raczej nie jest możliwe , aby się zwalić w kilkusetmetrową przepaść, ale zawsze pozostaje obawa, gdzieś w tyle głowy.Ja na przykład staram się nie ruszać w czasie jazdy bo się boję, że wpadnę w korkociąg , chociaż raczej nie jest to możliwe.
monteverde-zip-line-1Raz po raz pada większy czy mniejszy deszcz, ale mało kto go zauważa, adrenalina nie pozwala się rozpraszać. Jedna z lin, wyjątkowo długa, kończy się we mgle. Spoglądamy po sobie , ale chyba granica strachu została dawno przekroczona.
I tak sobie fruwamy,tras jest kilkanaście , aż ostatnia dowozi nas do dyspozytorni , gdzie zdajemy sprzęt i robimy pożegnalne foty.
Lżejsi o kilka kilogramów sprzętu stali czekamy na busa, który zawiezie nas do hotelu.Do ośrodka wkraczają kolejne grupy turystów, trochę im współczujemy, bo deszcz zacina już całkiem mocno i wędrowanie w tych warunkach po lesie czy zjeżdżanie na linach traci sporo na atrakcyjności.
monteverde-zip-line-3Wysiadamy w centrum miasteczka, robimy zakupy i piechotką zasuwamy te parę kilometrów do naszego lodge’a.Po wczorajszych robotach drogowych prawie nie ma śladów , więc udaje nam się przebyć drogę prawie nie zabrudzeni.
W domu czeka nas niespodzianka – nie umiem sobie przypomnieć, czy to ja nie zamknąłem okna czy cwana bestia je sama otworzyła , w każdym razie widać ślady obecności jakiegoś      ( małpa? ) zwierzaka. Na pierwszy rzut oka jest niewiele zniszczeń, tylko torba z pieczywem tostowym jest rozerwana i wala się trochę okruchów.To ciemne pieczywo Doroty , moja biała bułeczka jest nieruszona.Rano jest problem , bo swoją bułkę zjadam na kolację a tego tostowego , co go nawet małpa nie chciała , nie mam ochoty nawet ruszyć.Mojej Żonie to nie przeszkadza, wybiera nieuszkodzoną kromkę z przeciwnej strony.
Przeglądamy leniwie oferty aktywności ale zdaje się , że z najważniejszych już skorzystaliśmy , a wywalanie pieniędzy na kolejne warianty canopy touru czy zjazdu na linach nie ma specjalnie sensu.
monteverde-rainbow-valley-lodge-3Koło południa wybieramy się na spacer do miasteczka, próbujemy znaleźć jakieś ciekawe kąty, udaje się to średnio, w końcu moja bystra  Żona zauważa drogowskaz do rezerwatu motyli. Nie chce mi się za bardzo iść , no , ale dla towarzystwa…te półtora kilometra szybko zejdzie. Droga prowadzi ostro w górę,idziemy już chyba dobrą godzinę, wreszcie jest- drogowskaz pokazuje , że dotrzemy za 500 metrów. Teraz z kolei idziemy ostro w dół, co też nie rokuje dobrze, biorąc pod uwagę kwestię powrotu.Jesteśmy już sporo za miastem, już jakąś godzinę temu przestało mi się to podobać, ale wreszcie docieramy. To zadupie, rezerwat jest prywatną własnością.
Wchodzimy  do pawilonu biurowego, rzucamy się na krzesła. W biurze siedzi pani, niezainteresowana gośćmi. Po dłuższej chwili z jakiegoś pomieszczenia wychodzi jakiś lokales i obcierając ręce oraz dopinając rozporek rzuca obcesowo-:Spanish or English ?.
Reaguję z pewnym opóźnieniem i rzucam zgryźliwie –  In Chinese. Tak jak się spodziewałem ten dowcip nie rozbawia młodzieńca, który zaczyna przedstawiać ofertę . Sprawa dla mnie jest już przesądzona a kiedy jeszcze przedstawia cennik z dwucyfrowymi kwotami wstajemy i wychodzimy. Nie lubię jak mnie gówniarze traktują protekcjonalnie.
Tak jak się spodziewałem , pierwszy odcinek sprawia problemy, ale kiedy docieramy do małego sklepiku i przyjmujemy „gatorada” świat staje się piękniejszy.Teraz mamy już z górki, docieramy do Plazy, jemy obiad i uzupełniamy zapasy pieczywa oraz alkoholu.
To nadspodziewanie wyczerpujący dzień.

casado

13 myśli na temat “Kostaryka 2016 #12 Monteverde , czyli o wyższości zjeżdżania nad wchodzeniem

  1. Jest co i po co czytać. Ja osobiście uwielbiam te od nas, bardz odległe krainy, i o nich opowieści. Można się oderwać od smogu i krków, które, otaczają nas codzień.

    Polubienie

  2. Niesamowity wpis, cudowne zdjęcia. Bardzo przyjemnie czyta się tekst.
    W przyszłości również chciałabym podróżować i mam nadzieję, ze mi się uda.

    Pozdrawiam, Kasia. 😉

    Polubienie

  3. Ha ha!!! Nie ma to jak głośno pośmiać się na poczcie ;))) Ani małpy ani possum – te drugie w Nowej Zelandii – nie ruszają tostowego, bo to przecież jakaś celuloza jest 😛 W Laosie znajomy Australijczyk też się martwił o swoje gabaryty na tej lince. Tam robią szkolenie i hamujesz samodzielnie, czyli trochę taka różnica jak pomiędzy skydiving i parachuting. Za to martwi mnie ta pogoda: chłodno i deszcz, hmmm…kiedy?

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.