Rano ruszamy busem na południe , do Champasak . Boun snuje plany na najbliższe dni, ale słabo go rozumiem a plany i tak traktuje mocno elastycznie , więc raczej go słyszę niż słucham.
Po godzinie jazdy zatrzymujemy się u podnóża sporego wzgórza, na szczycie którego stoi ładna świątynia Buddy – Phou Ngoi . Kilkaset stopni górę to spory wysiłek , Kaluś zostaje w połowie drogi , w altance przeznaczonej dla krótkodystansowców. Z góry rozpościera się piękny widok na Mekong. Piękna, szeroka, majestatyczna rzeka. Phan opowiada trochę o religii i powstaniu tego obiektu , ale mimo wczesnej pory jest już mocno gorąco i ze skupieniem się są problemy. Wielki gong kusi Tomka , bije w niego kilka razy , odgłos jest głęboki i donośny.
Kilka kilometrów dalej ponownie się zatrzymujemy. Duży, stojący w szczerym polu budynek to ostatnia rezydencja króla Laosu . Po inwazji Francuzów został internowany we Francji i tam zmarł. Dom stoi od tego czasu pusty.
Boun, człowiek pobożny , chce zatrzymać się w kolejnym Wacie , ale protestujemy . Za kilkanaście minut dojeżdżamy do kolejnej miejscówki o nazwie View@Champasak Resort. Nieduży , zgrabny ośrodek z ładnym i bungalowami i fantastycznym widokiem na Mekong. Po zajęciu bungalowów spotykamy się w restauracji , wszyscy snują się niemrawo, Mekong jak wampir wysysa energię. Wszystko staje się mniej ważne, jest wiele opowieści podróżników o tym , że mieli nad rzeką spędzić dzień-dwa, ale bujanie się w hamaku z butelką BeerLao , gapiąc się na leniwe wody jest bardzo przyjemne i nie ma potrzeby wykonywania żadnych dodatkowych ruchów. Proponuję , żebyśmy udali się na chillout do domków, na co wszyscy wstali i bez słowa wrócili do bungalowów . To się nazywa trafnie odczytać potrzeby społeczeństwa.
Po lunchu Boun zaprasza nas na rowery . 12 kilometrów stąd mieści się słynny Wat Phuo. To starsza nawet od Angkoru świątynia i obok niego najważniejsze miejsc Khmerskiego hinduizmu. Początki jej sięgają V w.choć do dziś zachowały się te z X-XI wieku. Jak zwykle koniec dnia jest nerwowy , przyśpieszamy kroku zwiedzając nieduże muzeum i za kilkaset metrów ukazują się ruiny. Akurat trwa sesja zdjęciowa młodej pary , zapraszamy druhny do wspólnej fotki. Zgadzają się bez specjalnej ochoty , uśmiechając się półgębkiem . Do najważniejszego kompleksu prowadzą schody których długość odbiera radość życia. Zostaję z Kalusiem na dole. Widok z góry jest podobno spektakularny , ale robi się coraz ciemniej. Nie wracamy więc rowerami , jeżdżenie drogami Laosu po nocy to spore ryzyko.Zamawiamy kolację w resorcie , kelner 3 razy wraca z pytaniami , chłopak się całkiem pogubił a i pozostała obsługa to też nie szybkobiegacze. Po godzinie schodzą pierwsze zamówienia a Tomka i mojego wciąż nie ma. Idę z interwencją do właściciela, Taja. Jest zdziwiony bo kuchnia już zamknięta a personel zadowolony z pracowicie spędzonego dnia oddaje się uciechom . Niestety , kucharz musi wrócić na posterunek Tomek dostaje swoje danie a dla mnie zostaje kilka liści sałaty z okruchami chleba.Zbliża się północ, trzeba iść spać , bo jutro znowu ciężki dzień.Dziś skok do ostatniej naszej miejscówki , posiadłości Bouna na wyspie Don Det , w Krainie 4 000 Wysp . Boun zapewnia , że tam na pewno będziemy zadowoleni z obsługi. Snuje opowieści o fantastycznym wystroju bungalowów ale przewidująco nie dzielę się tymi rewelacjami z ekipą. Kilkudziesięciokilometrowy odcinek na południe pokonujemy busem , ostatnie zaś kilkanaście kilometrów na rowerach. W Nakasang , gdzie mieści się przystań promowa ładujemy je na bus , czule się z nimi żegnając . Pod koniec pedałowania okazało się bowiem , że rowery odwdzięczają się za dobre traktowanie bezusterkowością i miękkim siodełkiem . Nawet biegi posłusznie ustawiają się na optymalnych pozycjach. Nie zdążyliśmy się niestety pożegnać z sympatycznym operatorem technicznego busa. Muszę pamiętać o przekazaniu dla niego pożegnalnego tipa przez kolegów.Z bagażem ładujemy się na łódkę i za parę minut ładujemy w Don Det. 5 bungalowów Bouna stoi frontem do Mekongu. Domki są niezbyt duże , ale dość czyste . Dobrze jednak , że nie wzbudzałem nadmiernego apetytu i wszyscy są zadowoleni z przydziałów.
W jednym muszę przyznać Bounowi rację – obsługa jest niebo lepsza niż poprzednio. Szefową kuchni jest jego żona i chyba została poinstruowana, że chcemy zjeść smacznie i szybko . Z naciskiem na szybko. Ledwo zdążyliśmy się po wypakowaniu walizek zgromadzić a przy stole pojawia się piwo , napoje a za chwilę zamówione dania. I tak miało być – szybko i smacznie .
Teraz czas na sjestę i rozpoznanie terenu , wieczorem czeka na impreza na wyspie. Brzmi tajemniczo , sam nie mam pojęcia , co przygotował Boun . Wyruszamy późnym popołudniem . Łódź jest duża i mamy sporo miejsca. Płyniemy leniwie , gapiąc się na przybrzeżnej życie. Zabudowania są różne , ale w większości to drewniane chaty na palach. Dobijamy do brzegu , nie ma pomostu więc wskakujemy do wody i zmoczeni po pas wkraczamy do wioski. Nie wygląda na turystyczną atrakcję dla zblazowanych turystów, toczy się normalne życie. Produkcja lokalnego alkoholu niestety właśnie się zakończyła, towar wyjechał a nam pozostaje testowanie mikroskopijnej próbki. Phan z napięciem w oczach podaje nam napój w nakrętkach , pełniących rolę kieliszków i obserwuje reakcję” Be careful , its very strong ” – ostrzega. Gorzałka nie ma zbyt wielkiej mocy i jest bardzo ciepła. Nie chcemy mu sprawiać przykrości i kiwamy z uznaniem głowami. Nieco dalej pani wyplata koszyczki do ryżu , jeszcze dalej trafiamy na większy biznes – produkcję makaronu ryżowego. Stoi kilka prostych maszyn , kucające na podłodze panie skręcają wstążki makaronu w kunsztowne gniazdka. Potem gniazdka po kilkadziesiąt sztuk są pakowane w liście bananowca i rozwożone po okolicznych miejscowościach. W planie mamy jeszcze naukę wyplatania sieci , ale lokalny ekspert jest kompletnie pijanych , choć przytomny. Leży bezwładnie na posłaniu i miło się do nas uśmiecha .
Opuszczamy wioskę obdzieliwszy słodyczami biegające dzieciaki . Innym dzieciom , w szkole , nauczycielki zabraniają przyjmowania słodyczy. Dzieciaki wyglądają porządnie szkolnych ubrankach, część z nich ma właśnie zajęcia na przyszkolnym ogródku , wyrywają chwasty, podlewają sadzonki , sadzą nowe. Bardzo budujący widok.
Powtórnie zamaczamy nasze ciuchy wskakując do łódki , płyniemy na pobliską wyspę , a właściwie łachę piachu pośrodku rozlewiska. Stoją już krzesełka i stolik zastawiony sympatycznymi, lokalnymi napojami. Wojtek zostaje barmanem , po jego drinki ustawiają się kolejki chętnych. Dla mnie Boun osobiście szykuje wiaderko napoju wg.lokalnej receptury na idealny drink. Wiaderko jest bardzo praktyczne , do kilku słomek przysysają się kolejni chętni. Mimo niezbyt dużej mocy ilość alkoholu robi swoje i za chwilę można podjąć zajęcia praktyczne.Chłopaki uczą zarzucania sieci , co właściwie polega na trałowaniu dna rzeki . Czasem sieć zaczepia się o rośliny , trzeba ją odczepić , nurkując w mętnej , brązowej wodzie. Potem jeszcze chwila wędkowania i ciemną nocą wracamy do domu.