Wietnam 2012 #4 – Polskie ślady w Hoi An

Prosto z dworca jedziemy na lotnisko. Jest jeszcze wcześnie , na lotnisku leniwie snują się sprzątaczki, jest prawie pusto.Rozkładamy obóz w pobliżu check-in, drzemiemy po ciężkiej nocy w pociągu. Wreszcie uruchamiają odprawę , idzie sprawnie. Kiedy zadowoleni , już tylko z bagażami podręcznymi , rozglądamy się się jakimś ciepłym napojem przez megafony lotniskowe wzywają dość poprawnie nasze koleżanki B i A.Idą do biura , drzwi się zatrzaskują. Wpatrujemy się w nie z niedowierzaniem i lekką nutą niepewności . Wychodzą rozchichotane po kilkunastu minutach, rzucając wyjaśnienie, że kontrola znalazła laptop w bagażu głównym , co akurat tam nie jest dobrze widziane , pewnie ze względu na kradzieże.Przyjmujemy wyjaśnienie ze zrozumieniem, nie wnikając dlaczego wezwali je obie do jednej walizki.

Po kilku dniach jednak prawda wychodzi na jaw. Jak wspominałem każda z par miała za zadanie zorganizować ciekawy wieczorek . Tak się złożyło , że wieczorek A i B. przypadał w nasze Święto Narodowe i dziewczyny postanowiły spędzić je patriotycznie , chociaż na obczyźnie. Na targowisku w Hanoi kupiły zapalniczki , po jednej dla każdego , w sumie dwanaście sztuk. Problem polegał na tym ,że zapalniczki do złudzenia przypominały wyglądem … granaty ręczne. Wyobraźcie sobą tą scenę , kiedy celnicy w osłupieniu wpatrują się w ekran skanera , na który w każdej z walizek widać piękne zarysy broni . Wezwali nasze koleżanki , te po otwarciu walizek wyciągnęły trefne przedmioty i można było sobie wyobrazić reakcję celników , kiedy zaczęły niezręcznie demonstrować sposób użycia.Myślę ,że wydawali komendy już spod biurek i mimo ,że dziewczyny udowodniły , że to tylko zabawki dla hmmm… dzieci to nie pozwolono im ich zabrać ze sobą i tym sposobem imprezę diabli wzięli a granaty wylądowały w lotniskowym depozycie. Lub je zdetonowano…

Na szczęście o tym wszystkim nie wiemy , co pozwala nam się w pełni rozkoszować ekspresową podróżą do Danang. Tam czeka już umówiony bus , który wiezie nas do hotelu w Hoi An.

W Hoi An wreszcie ciepło i sucho, nie przeszkadza nam ,że check-in trwa dość długo , bo dziewczyny w recepcji są bardzo miłe, widać ,że komuś zależy na familiarnym traktowaniu gości. Mamy tego dowody w trakcie całego pobytu. W czasie , kiedy grupa rozlokowuje się w pokojach ja dyskutuję w recepcji o możliwościach sensownego spędzania czasu w ciągu tych trzech dni pobytu. Na razie idziemy na spacer po miasteczku, mieszkamy niedaleko najbardziej urokliwej starej części , dawnej dzielnicy chińskiej.

PB210628

Świetnie zachowana dzielnica jest wspaniałym podarkiem dla świata od Kazimierza Kwiatkowskiego. Brał on udział w renowacji niedalekich ruin My Son i tylko dzięki jego tytanicznemu wysiłkowi udało się przekonać władze wietnamskie do odnowienia Hoi An a w 1999 r. , dwa lata po jego śmierci, UNESCO wpisało miasteczko na listę.Kilkusetletnie domki , niektóre zamienione na muzea z niewielkimi ekspozycjami fotografii i przedmiotów domowego użytku czy monet, mają sporo uroku. Wstęp do najciekawszych jest płatny , podobnie jak wstęp na japoński mostek . Ten mostek to wizytówka Hoi An , bardzo klimatyczna zresztą.

Hoi An cieszy się sławą miasta krawców, stąd też nasze panie rozbiegły się po pracowniach , których jest tu sporo , zamówione kreacje będą gotowe za dwa dni. Moja Żona kręci nosem na niemodne fasony na manekinach , ale mnie zmusza do obstalunku krótkich spodni , krawcowa bierze miarę, panie wybierają materiał. Jutro przymiarka.

Wieczorem stare Hoi An zmienia oblicze. Już po południu na kilku straganach zapalono lampiony , jednak po zmroku są one wszędzie , szczególnie w okolicach portu. Wyglądają bajkowo,klimatycznie.IMG_0551

W lokalach nie ma za dużo turystów, sezon na dobre jeszcze się nie zaczął, jest jednak bardzo ciepło. Nie przeszkadza nam to , bo po górskich eskapadach w SaPa mamy niedosyt słońca.

Rano okazuje się jednak ,że potrafi się ono dać się we znaki. Ciuchy wreszcie wyschły, choć na adidasach żółty kolor błota utrzymuje się aż do gruntownego prania w Polsce. Różnica temperatur jest spora , dwa dni temu oscylowała koło 10 st.C , tutaj jest w porywach 40 a może nam się tak wydaje. Dziś w planach cooking class, wersja wietnamska. Ponieważ już brałem udział w takich zajęciach odpuszczam sobie i usiłuję dojść do ładu z rachunkami a reszta grupy idzie gotować.Najpierw wizyta na targowisku, przewodniczka objaśnia zastosowanie najbardziej znaczących dla kuchni wietnamskiej ziół i przypraw.

20121121_084716

Pamiętam , że kiedy ja kilka lat wcześniej brałem w tym udział lał straszliwy deszcz i łomotał o blaszany dach targowiska, nie było kompletnie słychać przewodnika i pewnie dlatego do dziś nie znam ich nazw … potem łodzią płyną wszyscy do pracowni , tam czekają już przygotowane komponenty, pokrojone warzywa , porcje krewetek i kurczaków. Z tego co pamiętam to na mojej lekcji sporo pań miało problemy z pokrojeniem pomidora w plastry czy obraniem ogórka , więc aby przyśpieszyć zorganizowano to inaczej. Swoją drogą , żeby nie umieć obrać ogórka… Amerykanie wstydźcie się .

Z reguły uczniowie uczą się przygotowywać sajgonki, ryż z warzywami i jakiś deser, niezbyt skomplikowane dania , ale ważne jest podpatrzenie ogólnych zasad – kolejności przygotowywania składników , czasu smażenia , wyglądu gotowej potrawy , sposobu podania.

IMG_1196

Uważam ,że to fajne i przydatne doświadczenie.

Wieczorkiem umawiamy się na spotkanie z pilotami. Karol, nasz znajomy z Polski wraz z kilkoma innymi Polakami są pilotami Vietnam Airlines, latają na liniach wewnętrznych. Mieszkają w HoChiMinh (Sajgonie) , z rodzinami z Polski, osiedlili się tu na stałe. Ponieważ mają dziś lot do Danang chętnie przyjęli nasze zaproszenie na kolację. Miło jest pogadać z rodakami i podpytać jak tak naprawdę wygląda życie klasy średniej w Wietnamie. Oni zarabiają bardzo dobrze , nawet jak na nasze warunki, Wietnam zresztą zatrudnia pilotów z całego świata, swoje kadry dopiero szkolą. Chłopaki chwalą sobie robotę , to praktycznie praca urzędnika – rano wychodzi z domu, wylatuje i z powrotem jest na obiad w domu. O życiu w Sajgonie będziemy jeszcze rozmawiać z Maciejem , dwa tygodnie później. Polonia w Sajgonie rośnie w siłę, trzymają się razem , czasem skrzykują na wspólne imprezy, wbrew pozorom jest ich tam całkiem sporo. Sytuacja jest tym bardziej sprzyjająca , że większość to ludzie niestarzy – 30-40 i pełni energii.

Nie siedzimy zbyt długo bo chłopaki nawet jednego piwa nie mogą wypić – wiadomo , prowadzenie samolotu to nie jazda hulajnogą po wiejskiej drodze , nie chcą też przyjąć polskiej flaszki “na drogę” , przy przechodzenie bramki na lotnisku obowiązują ich takie same przepisy jak pasażerów.

Zaczynamy wypoczywać, słoneczne poranki robią swoje i budzimy się z coraz większym entuzjazmem.Dziś mamy w planie wycieczkę rowerami po okolicznych wyspach.Okazuje się , że skład znów nie jest kompletny – nie wszyscy jeżdżą na rowerach albo przynajmniej tak twierdzą.

Idziemy do punktu zbiórki , małego biura po drugiej stronie portu, rowery za chwilę podjadą, są dobrze przygotowane i mimo trochę oldskulowego dizajnu prowadzą się rewelacyjnie.Dostosowujemy je do swoich wymiarów , zapamiętujemy numery i jazda. Dojeżdżamy niedaleko – do portu. Tam wsiadamy z rowerami , w towarzystwie dwóch przemiłych przewodniczek i płyniemy na pierwszą z wysp , a właściwie wysepek.

DSC04715

W czasie sezonu deszczowego te wysepki zmniejszają się połowę , większość domów jest pozalewanych do pierwszego piętra, powodzie nie robią tu na nikim wrażenia,są częścią życia. Na ścianie pierwszego z napotkanych domków widzimy miarkę wysokości wody, najwyższej kreski nie mogę dosięgnąć , to znaczy że poziom wody sięgał 2,5 m. Przewodniczka opowiada ,że miejscowi mają opracowane swoje plany ewakuacji na wyższe piętro lub dach w momencie zagrożenia – najpierw wnoszą telewizor , potem babcię , dziadka, dzieci…

W wioskach nie prowadzi się dużych biznesów- większość to przydomowe warsztaciki – szlifowanie macicy perłowej , drążenie łódek z pni drzew, produkcja lodu, tkactwo,rybołówstwo.

DSC04718

Krążymy sobie na rowerkach , jest bardzo miło, upał nie daje się bardzo we znaki nad wodą, zresztą co chwila się zatrzymujemy, przewodniczki pokazują a to ziarna ryżu na gałązkach a to tradycyjne , okrągłe łódeczki , na których próbujemy pływać , korzystając tylko z jednego wiosła czy próbując sił w tkaniu. Wysepki są połączone mostkami , nierzadko całkiem długimi, są własnością prywatną,inwestor pobiera teraz myto za użytkowanie. Nie są zbyt stabilne, prawdę mówiąc – są mocno chybotliwe i jazda rowerem po nich jest ryzykowna, pewnie po każdym sezonie deszczowym nadają się do gruntownego remontu .

Bardzo usatysfakcjonowani po południu wracamy łódką do portu. Zdajemy rowery ,żegnamy się z przemiłymi przewodniczkami, tipy na drogę i lecimy na przymiarkę.Moje spodenki okazują się za ciasne , do tego kieszenie mają wszyte odwrotnie, idą do poprawki.

Wieczorkiem czeka nas impreza – urodziny M. Wraz z mężem zapraszają nas na plażę , jedziemy kilka kilometrów taksówkami, na plaży Cua Dai czeka na nas już rozstawiony stół, za chwilę kelnerzy wnoszą dania, zapalają świece, szumi morze,wieje lekka bryza , jest bardzo romantycznie. Tak się składa,że od kilku lat M. ma szczęście obchodzić swoje urodziny na egzotycznych plażach, jest czego zazdrościć. Jedzenie jest znakomite, być może oprawa dodaje mu smaku. Na koniec deser – tort , wieńczy imprezę.

20121121_212708

Ostatni dzień w Hoi An spędzamy pracowicie- odwiedzając po kolei krawców. Moja krawcowa nie przepracowała się , kieszenie co prawda są lekko przestawione, tak że mogę włożyć ręką pionowo w dół ale z rękami w takich kieszeniach nie pochodzisz.Czuję się jak kieszonkowiec, gmerający w cudzych ciuchach. Chodzić trzeba też na sztywno – każde zgięcie kolan powoduje niebezpieczne napięcie materiału , takie spodnie to spore wyzwanie dla raperów. Ja nie jestem raperem ale i tak od razu ich nienawidzę . Bierzemy je dla świętego spokoju,nosiłem je raz od tego czasu.

 Sądząc po twarzach moich towarzyszy też nie są do końca zadowoleni z zakupów , ale nadrabiają miną i nie rozwodzimy się na ten temat.

Jeszcze wieczorem niespodziewanie panie z hotelu śpiewają Happy Birthday dla M., jesteśmy bardzo mile zaskoczeni , a najbardziej jubilatka. Niestety , jesteśmy najedzeni po pachy, większa część tortu – prezentu od hotelu – wraca do załogi hotelu.

Rano wcześnie pobudka, jedziemy do Danang na samolot do Nha Trang.

Ale o tym , co robiła koparka na dachu hotelu i jak można zgubić majtki pływając w gumowym kółku – za tydzień.

4 myśli na temat “Wietnam 2012 #4 – Polskie ślady w Hoi An

  1. Koniecznie musimy zajrzeć tam w trakcie naszego wyjazdu we wrześniu. A w ogóle dotarły do mnie informacje, że od jakiegoś czasu właśnie w Hoi An otwarty jest bar, w którym współwłaścicielem jest Polak. Niby nic niezwykłego, ale ciekawostką jest fakt, że sprzedają tam pierogi, zapiekanki i robią wędliny 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.