Kostaryka ( i Panama ) w pigułce

rzekotka_frog_costarica
Kiedy jechać ?

Zasadniczo najlepszym czasem do odwiedzenia tych krajów jest okres od połowy grudnia do końca marca. Podobno ( ” podobno” to właściwe słowo, bo opieram się na opiniach tambylców ) wtedy prawie nie pada i jest fantastyczna widoczność. Szczerze mówiąc to dość krótki okres czasu a że przybywa wtedy sporo turystów, przede wszystkim z USA i Kanady, to jest tłoczno. Apogeum następuje w czasie Świąt, no ale nie przypuszczam , aby ktoś z moich rodaków miał chęć ruszyć do Ameryki Łacińskiej właśnie w tym czasie. Pozostała część roku wygląda dość podobnie – pada albo leje , ale jest ciepło. Tak jak pisałem pogoda jest nieprzewidywalna, przy czym dotyczy to raczej Kostaryki niż Panamy. Z naszych doświadczeń wynika , że należy raczej unikać jesiennych wojaży , a jest to związane z niebezpieczeństwem huraganów. Co prawda teoretycznie powinny zanikać już w październiku , ale światowy klimat się zmienia na naszych oczach i wszystkie prognozy pogody należy traktować jako luźne rekomendacje . I jeszcze jedna uwaga – ponieważ oba kraje są przedzielone górami na część zachodnią ( Pacyfik) i wschodnią (Karaiby) to po obu stronach pogoda jest z reguły inna. Co nie znaczy , że ładna…

costa-rica-fiz

Czym się poruszać ?

W zasadzie większość  turystów porusza się wynajętymi samochodami , ceny już od 1 USD /dzień .Jest to szczególnie opłacalne , kiedy w planach jest rozpoczęcie i zakończenie podróży w jednym miejscu. Jeśli początek i koniec są w różnych miejscach to cena wynajęcia sporo wzrasta. Tak jak pisałem komunikacja publiczna nie jest szczególnie mocno rozwinięta , choć trzeba przyznać , że ceny przejazdów są bardzo przystępne.Traci się jednak mnóstwo czasu w oczekiwaniu na autobus ,same przejazdy nie są długie , bo i odległości jak na nasze standardy są niewielkie. Szkoda , że nie ma kolei, byłoby świetnie móc przejechać koleją od USA po Kolumbię . Kiedyś podobno taka kolej działała , dziś nie ma po niej śladu.
Jeśli ktoś chciałby poruszać się między większymi miastami to szybko , choć niezbyt tanio , może skorzystać z komunikacji lotniczej.Kraj oplata siatka połączeń lotniczych ,ale jedynym hubem jest San Jose, nie ma lotów bezpośrednich między miastami.

papugi_parrots_costarica
Gdzie mieszkać ?

W Panamie ( zwłaszcza w Panama City) hoteli na każdą kieszeń jest mnóstwo , ceny ,nawet tych najwyższej klasy  nie rzucają na ziemię . W Kostaryce hoteli jest sporo , przy czym należy mieć na uwadze, że niektóre miejsca , trudniej dostępne czy też mniej turystyczne korzystają z renty pierwszeństwa i koszty pobytu tam są dużo wyższe od tych w miejscach popularnych.Ale co tu dużo gadać – ceny hoteli czy hosteli są wysokie, szczególnie rażą przy porównaniu z azjatyckimi.Co jeść ? Casado króluje.Popularne jest też  Gallo Pinto czyli ryż z czerwoną fasolą , do tego kilka warzywek lub kawałek mięsa. Ubogo i niezbyt tanio , jak na takie skromne danie. Czasem w „sodzie” można spotkać placki z plantanów czy pastę ( makaron) , na wybrzeżu zaś dostaniemy też świeżutkie owoce morza, warte swoich pieniędzy. Generalnie raj dla wegetarian.
W większych miastach czy centrach turystycznych łatwo trafić do pizzerii, barów z hamburgerami a przede wszystkim na jadłodajnie z daniami z kurczaków.

casado-620x465

Co zobaczyć ?

Stolica Kostaryki , San Jose, nie jest zbyt interesującym miastem , ale  warto pospacerować po nim choćby pół dnia. Ponieważ Kostaryka to stosunkowo nieduży kraj mamy szansę zapoznać się z większością interesujących miejsc. Ale mieć szansę to nie znaczy ją wykorzystać.Na poglądowej mapce można zobaczyć , jakimi atrakcjami dysponuje ten mały kraik – na płd.wschodzie , przy granicy z Panamą możemy odwiedzić ciche Puerto Viejo . Piękne karaibskie plaże, mało turystów i fantastyczna kuchnia z owocami morza.
Na północ Tortuguero , warte odwiedzenia ze względu na żółwie i dziki krajobraz lasów namorzynowych. Wbijając w ląd , jadąc wzdłuż północnej granicy z Nikaraguą , mamy szansę na odwiedzenie stosunkowo mało znanego Parku Narodowego Cano Negro.
Zjeżdżając na południe natykamy się na majestatyczny wulkan Arenal. Z La Fortuna , leżącej u jego podnóża miejscowości prowadzą szlaki na szczyt a także do szeregu atrakcji dookoła – wodospadu czy canopy.
costa-rica-arenalJeszcze dalej na południe, przeprawiając się przez sztuczne jezioro Arenal dostajemy się do Monteverde , leżącej w górach stacji turystycznej. Wiele aktywności stoi przed nami otworem – wędrówki po dżungli, zjazdy na tyrolkach, nocne spacery po lesie.Jadąc dalej na południe , kilkanaście kilometrów dalej natykamy się na raj dla sportowców ekstremalnych. To spływy  whitewater na rwącej rzece Pacuare .
Ale nie ma sensu jechać jeszcze dalej na południe ,  warto skręcić na zachód,  do wybrzeża Pacyfiku. Najbardziej wysunięta miejscowość Tamarindo to mekka dla surferów. Okoliczne plaże zachęcają do relaksu choć olbrzymie fale skutecznie go utrudniają. To miejsce dla aktywnych.Jadąc na południe wzdłuż wybrzeża Pacyfiku możemy się zatrzymać w jednym z wielu Parków Narodowych i zapoznać się z bogatą florą i fauną. Najbardziej znany ( ale i jeden z najmniejszych ) to  Manuel Antonio , słynny także z szerokich i bezludnych plaż.
Zbliżając się do granicy z Panamą na południu możemy odbić na prawie bezludny półwysep Osa i zająć się wydobyciem złota w nieczynnych kopalniach.
Jak wynika z tego szkicu Kostaryka to fascynujące miejsce dla ludzi aktywnych  i ciekawych świata , kraj ludzi pogodnych i życzliwych.

Costa-Rica-photo-mapaJechać ?

Moim zdaniem – niekoniecznie.Brakowało mi trochę spontanu , takiego naturalnego bałaganu , jak to jest w Azji. Wyjście z hotelu w Hanoi czy Bangkoku to zawsze jest wielka niewiadoma, nagle ogłusza nas upał i hałas, tysiące ludzi przemyka przed nosem , każdy zajęty swoim biznesem. W Kostaryce tego nie ma. Ludzie są grzeczni , mili ale i przewidywalni. Tu nie czeka na ciebie przygoda , jakaś niespodzianka, której wspomnienie umili ci pobyt w Domu Starców. Żeby choć było trochę straganów czy wózków z żarciem na ulicach…nie mówiąc o barach z bezpruderyjną obsługą.
No i poważną wadą podróży po Kostaryce i Panamie są ceny. W porównaniu z Azją jest drogo , człowiek się czuje jak nad polskim morzem , gdzie płaci się jak za mokre zboże bez zmrużenia okiem , wiadomo – wakacje, można poszaleć , ale kiedy wakacyjny amok minie zaczynamy się drapać po głowie.
Oczywiście, to , że w kraju nieco większym od Wielkopolski spędziliśmy nieco ponad dwa tygodnie nie nudząc się , a atrakcji pominęliśmy chyba kilka razy więcej ,świadczy o potencjale tego miejsca.
Najlepiej sprawdzić samemu !

Costa-Rica-Tourist-Attractions-Map

Trochę przydatnych linków :
1.Kopalnia ciekawych informacji ( eng)
2.Trochę cen
3.Sporo możliwości
4.Wakacje z przewodnikiem (pol)
5.Hotel prowadzony przez Polaków
6.Bungalow prowadzony przez Polaka
7.Kostaryka.org (pol)
8.Czego raczej nie robić w Kostaryce (pol)

drogowskaz_costa_rica

Kostaryka 2016 # 16 Do Panamy , czyli nie bój się taksówkarza

20161118_084838Ulewa dzwoni o dach , zaczyna śmierdzieć z kanalizacji. Obydwoje budzimy się około czwartej, za oknem słychać , jak woda chlupocze, wygląda na to , że zaraz z tą naszą budką spłyniemy do morza.
I tak długa noc wreszcie mija, kiedy koło piątej robi się jaśniej wychodzę przed domek. Wody jest sporo , ale chyba większość od razu jakoś spływa do morza , bo mimo kilkudniowej ulewy koło nas płyną tylko mniejsze i większe potoczki a nie tworzą się rozlewiska.Kiedy  wracam Dorota już wstała, deszcz grzmi o dach jeszcze bardziej wkurzająco. Usiłuję sobie przypomnieć , jak to jest mieszkać w cichym , suchym, czystym miejscu  ale zebranie tych trzech czynników do kupy nawet w wyobraźni jest teraz niemożliwe. W nocy każde z osobna przemyślało sobie sytuację , wygląda na to , że dochodzimy do podobnych wniosków – trzeba spieprzać stąd jak najszybciej.
Jest siódma , przestało lać a na mżawką nie zwracamy uwagi. Wychodzimy na lotnisko.Już kilka kroków za domem brodzimy w wodzie, nie jest to nieprzyjemne ale wolelibyśmy chodzić po gorącym piasku. Im bliżej lotniska tym wody więcej.Część pasów jest pod wodą , obsługa lotniska wozi pasażerów właśnie odlatującego samolotu na wózkach do przewożenia bagażu.Czekamy cierpliwie na przedstawicieli linii, aby wykupić pierwszy lot gdziekolwiek ( choć samoloty latają tylko do San Jose ).
Kiedy wreszcie obsługa uporała się z odlatującymi i wróciła do biura pierwszy zaatakował ich niespotykanie spokojny Amerykanin, który chciałby się dostać na samolot dzisiaj , choć miał rezerwację na jutro.Niestety , ktoś jego zgłoszenie ( sprzed kilku dni) zaniedbał i o zmianie nikt nie słyszał. Kilkudziesięciominutowa rozmowa wyglądała jak ta z „Misia” –     ” Nie ma pana na liście  i co pan nam zrobisz ?! „. Cywilizacja amerykańska schodzi na psy, gość zamiast wyjąć colta i zastrzelić gogusia z linii lotniczych pokornie powtarzał formułkę -„Na pewno sprawę da się rozwiązać „. Biadolący Amerykanin … nie do takiego widoku Hollywood nas przyzwyczaił.

clint-eastwood-cowboy-wallpaper-wallpaper-3aKiedy udało mi się wbić z moim pytankiem o dwa wolne miejsca Kostarykańczyk poskramia mnie szybko , formułką , którą także dobrze znam – „Miejsc nie ma i nie wiadomo kiedy będą”. O ósmej przychodzi przedstawiciel Sansa Air, drugiego z przewoźników, ale zanim zadałem pytanie rzuca : „Wszystkie loty dzisiaj są odwołane”.
Obrażeni na rzeczywistość chcemy  z Żoną godnie się oddalić , ale znowu zaczęło lać i w poczekalni spędzamy prawie godzinę.
Wreszcie uznajemy, że opady są do przyjęcia i wracamy do hostelu. Zaczajam się na naszego menedżera, przychodzi za pół godziny.

rainy-day-in-puerto-jimenez

mglisty odpływ

Proszę o zorganizowanie transportu na przystań, celem wzięcia udziału w desancie na ląd stały.Pan sprawdził, prom odpływa o 11:30. , taxi będzie o 11, teraz jest 9:30, mamy sporo czasu na przemyślenia.
Zbieramy się powoli, wszystkie ciuchy są wilgotne a większość także brudne. Tworzy to specyficzny mikroklimat, który usiłujemy czarować, zamykając walizkę i nie patrząc w jej stronę.
O 11 taxi wciąż nie ma, piętnaście minut później przyjeżdża , ładujemy się do toyoty, koło lotniska woda sięga już drzwi terenówki.Udaje się przejechać, na przystani stoi już łódka.

cementery-yesterday

cmentarz wczoraj

img_0476

cmentarz dziś

Mimo obaw, że do ucieczki z tonącej wyspy będzie więcej chętnych jesteśmy w łódce tylko my i jakaś hiszpańskojęzyczna parka.
Za 6000 colonów i 40 minut jesteśmy na stałym lądzie.Spory ciężar spadł nam z serca , ale dziś chcemy uciec jak najdalej, najchętniej aż do Panamy.

rainy-day-in-puerto-jimenez4
Na razie jesteśmy wraz z młodymi na przystanku , czekając na cokolwiek, co zawiezie nas do granicy. To tylko 50 kilometrów, ale najpierw musimy się dostać do Rio Claro, które leży przy głównej drodze do Panamy. Młodzi się dowiedzieli , że autobus będzie za półtora godziny, mamy trochę czasu aby uzupełnić płyny czy wręcz przeciwnie. Raz po raz zatrzymują się tzw. collectivos, czyli taksówki zbierające chętnych po drodze i wyrzucających ich gdzie sobie życzą. Niestety , nasi nowi kompani nie są skłonni wydać kilkunastu dolarów na taki przejazd i wolą czekać na tańszą opcję , za 2 000 colonów .Ja tracę cierpliwość  kiedy pojawia się kolejny koleś , który wychyliwszy się z okna proponuje podwózkę. Po krótkich negocjacjach zgadzam się skorzystać z jego oferty.W busie siedzą jeszcze dwie niewiasty, które najpierw zawozimy na drugą stroną Golfito. Jest tam strefa wolnocłowa,którą władze otworzyły, aby zintensyfikować rozwój biznesu na południu kraju.

golfito-duty-free2

/obr. z neta/

To miejsce przypomina centrum chińskie pod Warszawą ,a ceny ( zwłaszcza elektroniki )   są ( podobno) kilkadziesiąt procent niższe od rynkowych.

golfito-duty-free

/obr.z neta/

Wysadzamy niewiasty i już pełną parą jedziemy do granicy.Widoki po drodze nie są za ciekawe – pełno zalanych terenów, nawet domy i mosty. Po drodze mijamy autobus z naszymi byłymi towarzyszami i to my jesteśmy na granicy za godzinkę , a nie oni.
Zgodnie z umową oddaję kierowcy wszystkie pieniądze , jakie mam , czyli te , które pozostały po śniadaniu mojej Żony.Gruby wozak jest usatysfakcjonowany, za chwilę kiwa nam ręką jadąc z powrotem busem pełnym nowych pasażerów.

newcolones

piękne kostarykańskie banknoty

Widok dookoła przypomina barwne czasy komuny i wielokilometrowe kolejki TIRów do granicy , mnóstwo mętnych typów , kręcących się między celnikami i biedaków, których z jakiś przyczyn pogranicznicy nie chcą przepuścić.
Idziemy do kontenera , który wskazał nam kierowca, tu się płaci 7 USD jako opłatę za wyjazd z Kostaryki. Pani przyjęła kasę i wskazuje nam budynek po drugiej stronie drogi. Idziemy po jakiś błotnistych wertepach , są cztery kasy , w tym dwie czynne.
W kolejkach nie ma prawie oczekujących , stajemy w jednej z nich ale jakiś koleś kieruje nas do drugiej, dla tych , którzy opuszczają Kostarykę.Po kilku minutach , wypełniwszy deklaracje celne ruszamy do przejścia. Koleś w czerwonym t-shircie jest bardzo pomocny, pokazuje jakieś dokumenty , mające świadczyć , że jest wiarygodny i bardzo nas namawia do skorzystania  z zaprzyjaźnionej taksówki.Jestem skłonny na to przystać,aby uciec z tego miejsca jak najszybciej.
Podobnego burdelu nigdy ani w żadnym miejscu na świecie nie widziałem. W strefie transgranicznej ruch pojazdów odbywa się we wszystkich kierunkach, ludzi jest mnóstwo, a zwłaszcza Indian, chodzących grupami, ubranych w stroje narodowe.
Jacyś ludzie przewalają w tym błocie towary między sklepami duty free , wygląda na to , że czują się tu jak ryby w wodzie i tylko my jesteśmy tu obcy.  Zaczyna zmierzchać, ciągniemy te swoje walizy ze śmierdzącymi ciuchami po błocie i czujemy się jak uchodźcy.Za chwilę przyczepią się do nas gliniarze, którzy na środku tego placu mają posterunek otoczony drutem kolczastym.

border-crossing

po stronie kostarykańskiej

Dobrze , ze jest z nami dobry duch w czerwonej koszulce.Jesteśmy wreszcie przy panamskim punkcie odpraw. Jakaś pani odbiera od nas po 1 USD jako opłatę za wstęp a w okienku pan wnikliwie ogląda nasze paszporty. Mam trochę obaw, bo przy wjeździe do Panamy należy okazać się potwierdzeniem zakupu biletu wylotowego , a tego wydruku nie mogę w tym zamieszaniu znaleźć.Jednak chyba pan pogranicznik uznaje, że nie zamierzamy przesiadywać w jego kraju zbyt długo i wbija pieczątkę. Niestety , zbyt małą,jak się miało za jakiś czas okazać.
Jeśli oddychamy głęboko, myśląc, że to koniec zabawy,to jest to oddech przedwczesny. Nasz miły  kolega prowadzi nas do jakiegoś pomieszczenia na kontrolę  celną. Jakoś nie bardzo mi się chce do niego wchodzić -pokój jest spory, ze 40 m2, Dookoła stoją jakieś podniszczone stoły, jedna żarówka na drucie nie daje zbyt wiele światła i choć na pierwszy rzut oka nie widać śladów krwi to czuję lekki niepokój. Cofam się do drzwi i próbuję się dowiedzieć o co chodzi. Nasz znajomek mętnie tłumaczy, że zaraz po odprawie podjedzie po nas taksówka, która za 40 USD zawiezie nas do miasta , don’t worry.
Sprawa się wyjaśnia, kiedy dociera wreszcie celnik , zaprasza nas do środka , gmera chwilę w brudnych ciuchach i wypuszcza nas na zewnątrz. Tam koleś już wymachuje rękami , jest taxi.
border-crossing2Jesteśmy mocno oszołomieni przebiegiem zdarzeń,  ale skoro w sumie poszło nam dobrze , to może wyciągnijmy z tej przygody jak najwięcej. Pytam chłopaka,  czy mamy jeszcze dzisiaj szanse na samolot z David, gdzie za chwilę się mamy znaleźć , do Panama City. Twierdzi,że skoro jest czwarta po południu a za pół godziny powinniśmy być na lotnisku to samoloty wylatują jeszcze dziś dwa. Może się udać.
Żegnamy się , koleś zostaje na posterunku, prosi tylko o parę dolców na colę, jest usatysfakcjonowany pieciodolarówką.
Kierowca to milczek , nie oczekujemy jednak dyskusji i mamy nadzieję , że chłopak z granicy poinstruował go o  stawce i celu podróży . Jedziemy szybko i pewnie, dwupasmówka nie jest mocno dziś obciążona. Na przedmieściach David opuszczamy ją , omijając miasto od północy. Jedziemy jakimiś zaułkami, sprawa jest dość podejrzana, zwłaszcza dla mojej Żony , która wygląda przez okno samochodu oczami jak filiżanki.Nie rozmawiamy za dużo ze sobą , ale nawet te kilka wymienionych zdań daje do zrozumienia ,że uważa sytuację za ryzykowną.To w sporej części wpływ jej lektur, rodem ze Skandynawii, które pochłania hurtowo i gdzie się okazuje , że  w każdym skandynawskim ogródku można znaleźć zwłoki dziecka  a dewiacje seksualne są równie powszechne , jak u nas łupież , ale skutki mają bardziej dramatyczne i nie tak łatwe do wyleczenia.
To prawda, wycieczka po nocy z nieznajomym, w obcym mieście i o dziwnej porze wygląda dość hardkorowo , ale z moich doświadczeń wynika , że najgorsze , co może nas spotkać w takiej sytuacji to żądanie większej , niż umówiona , kasy. Tu nic takiego nie nastąpiło.
Przyjeżdżamy na lotnisko bez problemów, koleś kasuje tyle, ile się umówiliśmy. Uścisk ręki, adios.
Dworzec lotniczy jest niewielki, cztery stanowiska odpraw jednej linii, cztery drugiej.
Liczyłem, że na lotnisku będą jakieś przedstawicielstwa, gdzie będzie można pogadać o dwóch biletach na cito, ale w poczekalni są tylko bary.Podchodzę więc do miłej pani , która dokonuje właśnie odprawy o możliwość zorganizowania dla nas przelotu. Pani się szeroko uśmiecha, nie ma problemu , ale uśmiech niknie , kiedy się okazuje ,że bilet ma być na dzisiaj.

david-aeropuerto

lotnisko w David /obr.z neta/

Zażenowana sugeruje , abym popytał obok, w konkurencyjnej linii. To dobra linia – Copa Airlines, mamy już zabukowany na nią lot za trzy dni, kasa przepadnie, niestety. Czekam dłuższą chwilę, wreszcie podchodzi od razu cała ekipa , rozpoczynają kolejną odprawę.
Wyłuszczam swoją prośbę , dołączając minę a la Kot w Butach ze „Shreka”. Pan nie widzi przeszkód, prosi o dokumenty.Trochę nie dowierzam własnemu szczęściu, powtarzam dwa razy ,że chodzi o bilety na dzisiaj, a właściwie – na teraz.
Pan patrzy na mnie jak na niedorozwoja i powtarza, że potrzebne są dokumenty.
Lecę do Doroty , nie jest świadoma wiekopomnego dzieła , które się właśnie dokonało , ale nie tłumaczę zbyt wiele tylko ciągnę do stoiska odpraw.Pan jest zajęty, ale pani obok załatwia sprawę szybko i bezboleśnie , jeśli nie liczyć sporego ubytku na karcie kredytowej , która to karta , o dziwo , została zaakceptowana przez system.
Lot mamy za półtorej godziny, słysząc krople deszczu za oknem poczekalni nie możemy pohamować złośliwego chichotu , wg. internetu pogoda w Panama City to 25 stopni i słońce…
Siedząc przy kawie ( wreszcie znakomita kawa !) , wpadam na pomysł, aby przez internet zabukować hotel w Panamie ( wi-fi na lotnisku jest free). Przeglądamy parę opcji, trafiamy wreszcie na całkiem przyjemną ,hmm. bardzo przyjemną , wręcz rewelacyjną – 4 noce w czterogwiazdkowym Hiltonie za 900 PLN.

costa-rican-coffee
Samolot ledwo się wzbił w górę i rozdano przekąski to trzeba wysiadać, lot trwa tylko 45 min. Podróż lądem to 8 godzin.
Obsługa lotniska zatrzymuje nas w korytarzu, rozdają bagaże rejestrowane prosto z wózka. Pewnie szkoda im uruchamiać taśmociąg dla  parunastu ludków.
W drzwiach wyjściowych rzuca się na nas tradycyjnie sfora taxi – zombich, po krótkich negocjacjach ulegam jednemu z nich, Jorge parametrami mnie przewyższa ale samochodzik ma malutki. Bagaż ledwo się mieści w bagażniku a kiedy proponuje , żebym odkręcił okno to muszę podać swój plecak Dorocie, aby uwolnić ręce. Za chwilę zresztą operację trzeba powtórzyć, bo mojej Żonie jest zimno.

panama-taxi
Nocna Panama robi oszałamiające wrażenie, Hongkong, Szanghaj,Singapur… to pierwsze skojarzenia.Droga z lotniska trwa godzinę , z czego większa część autostradą.
W hotelu nie ma problemów, dostajemy pokój na 13 piętrze, czysty, cichy, nie za duży a przede wszystkim suchy.

panama-city-by-night

/obr. z neta/

Kostaryka 2016 # 15 Puerto Jimenez , czyli w pułapce

choza-del-manglar-7Na przystanku autobusowym w Parrita jesteśmy odpowiednio wcześnie.Autobusy podjeżdżają jeden po drugim , ale to nie nasze. Jakiś gość się nami interesuje, pokazuje najbardziej właściwe miejsca do oczekiwania . To autobus jadący z San Jose do Golfito, godzina naszego odjazdu jest traktowana mocno szacunkowo.
Wreszcie przyjeżdża , jestem trochę spięty bo ostatnio gnębi mnie hmm… dyspepsja , i pomimo przyjętego Stoperanu nie jestem pewien reakcji żołądka w tak długiej podróży.
Kierowca sprawnie umieszcza bagaże w luku, siadamy na przypadkowych miejscach, jedziemy. Przejeżdżamy koło Parku Narodowego Manuel Antonio , miał to być cel naszych wypraw z Parrity, ale zostawiamy go następny raz.Pogoda niestety skłania do rozpamiętywania straconych szans , pada deszcz i jest dość depresyjnie. Ale trzeba przyznać, że autobusowi nie można nic zarzucić , jedzie konkretnie , może niezbyt szybko ale pewnie, jest czysto no i nie gra na cały regulator telewizor , co jest normą w Azji.
poczekalniaTakże spora , przydrożna restauracja w której się zatrzymujemy na kilkanaście minut robi dobre wrażenie. Jest kilka bufetów z różnym jedzeniem , które jest świeże i wygląda nieźle. Cóż z tego , skoro przyrzekłem sobie dziś powściągliwość w jedzeniu i piciu , aby nie kusić losu.Ale jeśli chodzi o miejsce , które jest mi zdecydowanie bliższe to toaleta – jest czysta ponad wszelkie standardy. Deszczyk pada i nie wygląda , aby miał w najbliższym czasie przestać. Dojeżdżamy do centrum Golfito po południu, deszcz leje jak z cebra, aż się nie chce wysiadać z autobusu. Jednak przy samych drzwiach jest wejście do baru z kurczakami , jakich tu pełno, więc szybko zmieniamy lokalizację.
Wobec faktu , że jesteśmy PRAWIE na miejscu oceniam , że drobne złamanie zasad nie zaszkodzi i zamawiamy coś do jedzenia. Dorota , mimo , że skłania się do wegetarianizmu dziś zamawia wielkiego hamburgera, co w jej sytuacji zakrawa na całkowity brak zahamowań . Chyba jest rzeczywiście mocno głodna, ostatnie dni nie rozpieszczały nas gastronomicznie.  Dla mnie pani przynosi talerz nuggetsów, podobno właśnie to zamawiałem. Czekamy aż deszcz przestanie padać, ale to marzenie, pada coraz gęściej.chicken-brosZostawiam Dorotę z jej hambusiem i idę rozeznać możliwość dostania się na drugą stronę zatoki , do Puerto Jimenez, gdzie mieści się nasza kolejna miejscówka. Łaziki na przystani współczująco kiwają głowami – nie , dziś już nic nie popłynie, patrz pan – fala , deszcz, wiatr … może jutro. Może. Nie wygląda to dobrze  , idę do biura turystycznego , widać je z przystani , facet mówi , że nic nie wie o tym , że prom nie pływa, ale nie wzbudza mojego zaufania, wygląda na to , że oderwałem go od jakiś emocjonujących przeżyć w internecie i jest trochę nieprzytomny. Kręcę się jeszcze trochę po okolicy, w sumie wszystko mi już jedno , bo jestem już całkowicie przemoknięty, wracam do knajpy. Napotykając na pytające spojrzenie mojej Żony inteligentnie ruszam brwiami, co ma znaczyć ” nie ma o czym mówić „. Teraz ona rusza zasięgnąć języka , przychodzi ze zleceniem , że jakaś łódka przypłynęła do bocznej przystani i można by się dowiedzieć , czy by nas nie zawiozła. Pomijam milczeniem  fakt, że mogła z żeglarzami sama już się porozumieć i idę rozeznać sytuację. Rzeczywiście , stoi łódeczka, przedtem jej nie było , trzech chłopów w środku , pytam czy  losy prowadzą ich  do Puerto Jimenez . Owszem , mogą nas podrzucić, 10 USD od osoby. Wracam do knajpy, bierzemy bagaże i ładujemy się na łódkę. Deszcz leje jak oszalały, ale wiatr ustał i zatoka jest w miarę gładka.

puerto-jimenez-2 Kiedy ruszamy adrenalina puszcza, czujemy się trochę jak piraci mórz południowych, tym bardziej , że koło nas zaczynają harcować delfiny.
Zostawiamy je w porcie i przed nami z deszczu i mgły wyłaniają się kolejne fragmenty przeciwległego brzegu.Podróż trwa koło godziny ,łódź dzielnie śmiga po falach, wreszcie jesteśmy. Deszcz o dziwo , ustał, rozliczamy się z kapitanem i wychodzimy na molo, rozpytując o naszą miejscówkę – Choza del Manglar czyli Chatę wśród mangrowców.  Jakiś łepek za parę dolców oferuje podwózkę. Chętnie się zgadzamy , bo dwa kilometry błotnistą drogą z walizami to byśmy szli dwa dni. Hostel jest położony obok małego lotniska , raz po raz śmigają małe samolociki.puerto-jimenez-7Wreszcie jest nasza chata, szukamy recepcji,wyłania się młody człowiek i wygląda na dość zdziwionego. Nie może znaleźć naszej rezerwacji , na szczęście mam wszystkie wydrukowane.

choza-del-manglar-8Prowadzi nas do naszego domku, deszcz znowu się rozpadał. Domek to właściwie dom, ma kilka pokoi i wielką świetlicę, ale jesteśmy tu sami. Nie dziwi nas wilgotna pościel ale dopytujemy , jakie są prognozy pogody. Dochodzi do nas , że wpadliśmy po uszy. Te niewinne deszczyki, które nam ostatnio towarzyszyły  zostały dzisiaj zakwalifikowane jako huragan I stopnia o wdzięcznym imieniu Otto i zmierza prosto na nas. Szybko myślę , że te dwa dni tutaj to pikuś,ale mamy jeszcze zabukowane trzy noclegi w Carate, kilkadziesiąt kilometrów dalej , prowadzi tam tylko droga dostępna tylko dla pojazdów z napędem na 4 koła .Jak ona wygląda po tych opadach a jak będzie wyglądać za dwa dni ?
choza-del-manglar-2Dobrze , że działa WiFi , piszę do Laguna Vista Villas, do Carate. Odpowiedź przychodzi po chwili. Greg rozumie naszą sytuację, sugeruje cierpliwość, może jutro znajdzie jakieś rozwiązanie.Napomyka , że u niego deszcz pada od dwóch tygodni bez przerwy i , jego zdaniem ,jeszcze trochę popada. Hmm, chętnie bym się wycofał rakiem z tej rezerwacji , ale każą mi i tak za nią zapłacić. Zobaczymy jutro , na razie idziemy do miasteczka, korzystając z chwili ładniejszej pogody.

puerto-jimenez-4 Obejście miasta zajmuje nam pół godzinki, robimy zaopatrzenie, bo posiłków nie mamy wliczonych w cenę i wracamy do naszej mokrej siedziby. Jest już ciemno , więc zapalamy światło i rozpoczynamy wieczór jak co dzień – orzeszki, ciasteczka,rum . Dorota czyta , ja piszę, Pura Vida !
Noc mija niespokojnie, bo deszcz uparcie wali o blaszany dach , kiedy rankiem przestaje, idziemy na śniadanie. Przy głównej ulicy wybieramy jedną z knajpek, pojawia się trochę białych twarzy.puerto-jimenez-6Kiedy się człowiek naje to i humor ma lepszy , więc ruszamy na spacer po miasteczku. Cudów nie ma : główna ulica ->przystań->aeroport to trójkąt o długości boków około 3 km. Tak się czasu nie zabije. Przechodząc koło lotniska z niepokojem obserwujemy , że pasy są co prawda tylko wilgotne, ale już pobocza toną w wodzie.
Wydaje nam się , że wczoraj wody było mniej. W hostelu korespondujemy z Gregiem , który rozumie , że znaleźliśmy się w pułapce, bo nawet gdybyśmy się do niego  dostali to możemy za te kilka dni w ogóle z odciętego półwyspu nie wydostać. Wchodzi nasz menedżer, zdaje że ma na imię Raede , ale pewności nie mam, napomyka ,że to największe opady od 10 lat,
a o wyjeździe do Carate możemy zapomnieć , bo deszcz podmył drogi i są nieprzejezdne. puerto-jimenez-3Proszę , aby pogadał z Gregiem , znają się . Ten wspomina coś o czarterze małym prywatnym samolotem , ale raczej bez przekonania. Zaprasza za kilka tygodni, generalnie high season z murowaną pogodą to druga połowa grudnia i I kwartał. Tyle czasu nie mamy więc raczej tym razem się nie zobaczymy.
pj1Przestaje padać , mamy świadomość , że tą szczęśliwą chwilę należy wykorzystać, bo drugiej szansy możemy nie mieć i idziemy do portu coś zjeść. Mieszanka owoców morza jest znakomita, ale kiedy wracamy koło lotniska po kolana w wodzie dobry nastrój pryska.
Wieczór nie należy do miłych , lejący deszcz zaczyna tworzyć kałuże na podłodze, Dorota wyczaiła gdzieś czajnik i pokrzepia się kawą ale atmosfera jest gęsta. Teraz dopiero widzimy , że na ścianach jest mnóstwo dziwnych rysunków, symboli voodoo, pająków z drutu i wszystko podszyte czernią.choza-del-manglar-1Jeśli do tego wyłączają światło i zaczynają grasować ponad naszymi głowami  nietoperze to można sobie wyobrazić , że moja Żona nie relaksuje się należycie , choć mogłaby się tak jak ja -wspomóc  lampką rumu.Chętnie by uciekła przed nietoperzem do pokoju , ale za nic w nim sama nie zostanie.Idziemy więc razem , i mimo  że znalazły się latarki   to nalegała , aby już nie wychodzić. Za kilkanaście minut prąd powrócił.
choza-del-manglar-5Kolejna nieudana noc, Dorota budzi się co chwila i twierdzi , że ktoś chodzi po dworze a woda zalewa nasz pokój. Wcale się z tego nie naśmiewam , też mam czarne myśli.
Ale nieprzespana noc nie idzie na marne.Mam plan, ba, nawet mam plan B.puerto-jimenez-9

Kostaryka 2016 # 14 Parrita , czyli szara plaża, czarne myśli

parrita-beach13Fiesta,nawet jednoosobowa,  ma rano swoje konsekwencje , ale co zrobić – po śniadaniu Żona mobilizuje mnie do spaceru po plaży.Idziemy na południe,do miejsca w którym oddzielająca nas od lądu rzeka wpływa do morza.parrita-beach8 Plaża jest o tej porze dnia szeroka i pusta, widać tylko ślady psich łap.Przygrzewające słońce jest łagodzone bryzą znad Pacyfiku.
Jest okazja do pogadania, wreszcie nie mamy żadnych obowiązkowych zajęć i możemy zrobić sobie kilka dni prawdziwych wakacji.Wygląda na to , że jesteśmy skazani na pobyt w tej pustelni , więc trzeba po prostu zmienić nastawienie i zrezygnować z jakichkolwiek form aktywności na rzecz błogiego lenistwa.
parrita-beach15W palmowym lesie wzdłuż plaży co jakiś czas pojawiają się zabudowania , ale nie są to luksusowe resorty , a raczej ośrodki zapomniane przez Boga i ludzi, ozdobione tablicami – „Vende – Na sprzedaż” . Liczymy na łut szczęścia i znalezienie jakiegoś sklepiku czy knajpki, ale nic z tego. Jeszcze na domiar złego , po kilku godzinach marszu , okazuje się , że zgubiłem koszulkę, włożoną za pasek od spodni. Nie osiągnąwszy więc celu zawracamy z powrotem. T-shirt leży kilkaset metrów z tyłu , jest czarny ,widoczny z daleka. Akurat w tym miejscu jest mała ścieżka , prowadząca obok zabudowań wgłąb wyspy.

parrita-beach12 Mijamy kilku mieszkańców , zajętych remontami i porządkami,  docieramy  do szerokiej drogi prowadzącej przez środek wyspy.Kilka metrów od niej widać rzekę, jesteśmy więc w podobnej sytuacji jak na Tortuguero, gdzie przeciwne brzegi wyspy  dzieliło kilkaset metrów.lagoon-parrita Rzeka jest w tym miejscu szeroka, bo przyjmuje właśnie tu wody z dopływu. Na brzegu co kilkanaście metrów widać resztki przystani rybackich, ale dziś nie widać, aby ktoś z nich korzystał.W środku wyspy jest bardzo gorąco , nie dochodzi ani wiatr od morza ani bryza znad rzeki.
Wydaje nam się , że idziemy już bardzo długo , ale naszego ośrodka nie widać.Proponuję , abyśmy szli plażą, tam chociaż trochę wieje. Jest już dobrze po południu , przypływ zabiera z minuty na minutę coraz większy kawałek plaży.parrita-beach6 Kiedy dochodzimy do naszych okolic cieszymy się , że koszula upadła we właściwej chwili. Wiatr się wzmaga i chyba będzie padać , nad morzem gromadzą się chmury. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani spacerem – Dorota – bo brakowało jest wysiłku fizycznego a ja – bo mam zajęcia  obowiązkowe za sobą.Teraz z czystym sumieniem można usiąść na fotelu na tarasie i przy szklaneczce rumu kontemplować deszcz i uginające się pod naporem wiatru palmy.parrita-beach918 to czas kolacji, od żałosnego śniadania minęło już sporo czasu i pora przyjąć coś konkretnego. Wreszcie wiemy , że ktoś mieszka w naszym resorcie oprócz nas – to młodzi Amerykanie z małym dzieckiem .
breakfast-with-iguanaW restauracji mamy już przygotowany stół z dwoma nakryciami , bardzo , bardzo wychudzona kelnerka podaje menu. Nazwy potraw są nam nieznane, bierzemy pierwsze z brzegu.
Trzeba przyznać, że przygotowanie idzie kucharzowi sprawnie, co w tym kraju nie jest takie oczywiste. Same dania bardzo smaczne i dobrze doprawione , ale cena co najmniej dwukrotnie wyższa niż u konkurencji. W miasteczku , 10 km dalej… Oczywiste jest , że daliśmy się zrobić w konia – resort jest kompletnie nieprzygotowany do przyjęcia gości . Nie wiem po co wystawiają ofertę na booking.com skoro za relatywnie duże pieniądze nie są zapewnić świadczeń na poziomie hotelu **.
parrita-swimming-poolNie byłbym taki wkuty , gdyby zaoferowali np. wypożyczalnię rowerów, albo samochodów. Albo shuttle bus raz dziennie do Parrity.
Wielka pomyłka , na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć , że na stronie www nic nie zapowiadało takiej sytuacji.
Na nasze szczęście przywieźliśmy w plecaku taką ilość alkoholu , że mogę się menadżerowi śmiać w twarz.
Budzi nas słońce, po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, choć , jak tu się mawia – pogoda w Kostaryce jest „unpredictible” – nieprzewidywalna. I rzeczywiście  , kilka godzin spędzonych na basenie na obserwacji dwóch fachowców wymieniających kolanko w umywalce bardzo odświeża umysł i ciało , ale wczesnym popołudniem niebo zaczyna ciemnieć .
Widząc to fachowcy kończą pracę a my zmykamy do pokoju. Po chwili tropikalna burza pokazuje swoją moc. Mocno się ściemniło , do tego wyłączyli prąd.
Najważniejsza myśl teraz to , czy zdążą go włączyć przed kolacją. Udaje się , kuchnia ma pół godziny na przygotowanie.
Rano wyjeżdżamy , autobus mamy o 9 , więc śniadanie trzeba przyjąć odpowiednio wcześniej i zatroszczyć się o transport do miasta.Z bagażami idziemy się rozliczyć, mam nadzieję , że uda się wynegocjować jakiś poważny rabat ze względu na warunki , ale nie udało się nawet uzyskać nawet malutkiego rabaciku. Na zgodę menadżer proponuje
darmową podwózkę do miasta , korzystamy z oferty .

parrita-beach

Kostaryka 2016 # 13 Parrita , czyli mały bije Jankesów

flower-costa-rica1Christian pomaga nam zakupić bilety do Parrity. Wg, niego mamy trzy opcje : najtańsza, publicznymi autobusami , co najmniej dwie przesiadki,powinniśmy dotrzeć wieczorem na miejsce.Kosztuje kilkanaście dolarów.Druga-średnio tania to skorzystanie z prywatnego busa, zabiera 8-10 ludzi, kosztuje 50 USD.Trzecia to skorzystanie z prywatnej taksówki. Koszt wysoki, choć nieznany. Decydujemy się na wariant środkowy, pierwszy wydaje się ciekawy ze względu na koszty , ale przechodząc kilka razy koło Plazy widzieliśmy nieszczęśników , koczujących tam całymi dniami.Ponieważ Christian zaraz wyjeżdża na zasłużony urlopik pożegna nas jego brat. Ranek jest zimny i mglisty,obok nas czeka rodzina na wyjazd do jakiejś atrakcji, ubrani są w czapki i szaliki. Ja tradycyjnie w krótkich spodniach i t-shircie. Moja Żona po raz pierwszy ( i ostatni) założyła kamizelkę.
Brat Christiana to wesoły chłopak , gadamy, daję mu na pamiątkę ładną naklejkę z herbem Leszna, bystrzak , zaraz wklepał w Google nazwę  miasta i znaleźliśmy płaszczyznę do rozmowy.
taxiNiestety, oczekiwanie się przedłuża, samochód ma spóźnienie pół godziny.Przyjeżdża ładna, czerwona toyota, która zawiezie  nas na punkt zbiórki. Miły kierowca pomaga nam się zapakować i informuje, że będziemy w Parrita za trzy i pół godziny.
Jesteśmy mile zaskoczeni ,bardzo nam to pasuje, widać firma nie miała chętnych w odpowiedniej ilości i aby się wywiązać wysłała samochód osobowy zamiast busa.
Kierowca , młody chłopak , nie rozmawia po angielsku, ale  parę słów zamieniamy. Droga przez pierwsze 20 kilometrów jest bardzo wyboista, szutrówka jest poprawiana na wielu odcinkach ale i tak wleczemy się niemiłosiernie.

pacific-behind-the-mountainsDopiero od Quesady droga się poprawia a nawet przechodzi na krótkim odcinku w płatną dwupasmówkę.
quesada-costa-rica

tarcoles-crocsPrzy jednym z mostów ,w Tarcoles, się zatrzymujemy , tu można zjeść , wypić , kupić pamiątki i popatrzeć na aligatory. I to takie prawdziwe, żyjące na wolności. Po długim mostem leży kilkanaście osobników, dalej kolejne.To potężne okazy , i , podobnie jak iguany w La Fortuna – kompletnie nie interesują się ludźmi. To znane miejsce , zatrzymują się tu praktycznie wszystkie wycieczki, które jadą na południe bądź północ.
crocsOd tego miejsca do Parrity jest już tylko godzinka. Kiedy wyjaśniam kierowcy do jakiego resortu zmierzamy to cmoka z uznaniem.Hmm, albo ja coś przeoczyłem na etapie rezerwacji albo też w tej okolicy resorty nie obfitują. Przejeżdżamy przez całe miasteczko, wygląda fajnie , niezbyt ładnie i czysto ale ja lubię takie miejsca gdzie ludzie są zajęci swoimi sprawami a nie polowaniem na portfele turystów.
Za rzeczką skręcamy w prawo, potem jakieś przedmieścia, potem lasek palmowy i jesteśmy w hotelu. Jedzie się ładnie , ale to ponad 10 kilometrów od miasta.
Czy będziemy skazani na trzydniowe odosobnienie ?
tarcolesKierowca wyrzuca nas przy recepcji, zawija się i odjeżdża. Pani w recepcji jedną ręką przytrzymuje niemowlę , kwilące na posłanku na podłodze, drugą usiłuje na komputerze wyszukać rezerwację.  Po chwili jej się to udaje , pani oznajmia , że musimy poczekać do 14 , jeszcze dwie godziny, bo pokój jest niegotowy.
Pierwszy raz mi się zagotowuje – jak to niegotowy? Jesteśmy tu sami , żadnych innych gości nie widać i tak było od kilku miesięcy, bo trwa pora deszczowa.
Wiedzieli , że przyjedziemy to nie mogli przygotować jednego pokoju ? Czy to naprawdę czterogwiazdkowy hotel ?
Okazuje się , że to nie koniec porażek. Pytamy , gdzie możemy te dwie godziny przesiedzieć przy kawie, a najlepiej coś zjeść, bo od śniadania minęło sporo czasu.
Restauracja w hotelu działa , owszem , ale tylko od 18 do 20 , wtedy można zjeść jakiś posiłek.Pechowo się składa tylko , że dziś poniedziałek , bo w poniedziałki jest i tak nieczynna.Najbliższy lokal jest mieście . 10 km stąd.Pani widząc nasze miny oferuje własnoręczne sporządzenie jakiegoś posiłku , ale wydaje nam się tak bardzo rodem z Barei , że zostawiamy bagaże i idziemy do miasta, mamy w końcu wolne dwie godziny.

parritaPogoda na szczęście ładna, jest trochę gorąco , ale aleja wśród palm bardzo klimatyczna.I tak wędrujemy nieśpiesznie , cykając fotki na prawo i lewo , ale powoli mamy dosyć. Na szczęście przejeżdżający stary pikap zatrzymuje się na nasze błagalne machnięcia, pakujemy się przednie siedzenia, nie jest zbyt komfortowo, ba , nie jest w ogóle komfortowo,do tego pan kierowca pokazuje , żeby zamknąć okno. Nie jest to łatwe , bo muszę to robić przy otwartych drzwiach, ale dajemy radę. Kierowca wrzuca klimę na maksa, wiadomo , goście wpadli.
Pod miastem kierowca skręca w osiedle i przez strzeżoną bramę wjeżdżamy na jakąś posesję. Zatrzymujemy się , kierowca negocjuje z tęgą lokaleską. Dochodzą do porozumienia i zaczynają opróżniać pakę samochodu. Wychodzę , aby pomóc. Jakieś kartony, plastiki, stalowe konstrukcje. Wszystko idzie dobrze ,ale szefowa protestuje kiedy zwalamy kartony , które są przemoczone. Chwilę się przekrzykują , kończy się tym , że zbieramy je do plastikowych worków, ale na szczęście pozwala nam je zostawić.
Takie sortownie odpadów są w każdej miejscowości, nie śledziłem dokładnie obiegu odpadów , ale wygląda na to , że jest to dobrze zorganizowane, wszędzie jest bardzo czysto.
parrita-costa-ricaJedziemy jeszcze kawałek i uprzejmy kierowca wysadza nas w centrum. W jednym miejscu jest przystanek autobusowy, taksówki , jadłodajnie i sklepy.
sodaNajpierw idziemy jednak do banku, bankomat przyjmuje kartę ( co nie jest oczywiste) i upojeni żywą gotówką udajemy się w poszukiwanie jedzenia.

soda1Na tyłach  dworca autobusowego znajdujemy małą sodę , trzy dania na krzyż , ale smacznie i tanio.fish-menuWidząc kasę autobusową przychodzi mi do głowy, żeby od razu kupić bilety do Golfito, następnego etapu naszej podróży. Będziemy wyjeżdżać dopiero za dwa dni , ale czy wiadomo kiedy znów będziemy w miasteczku ?
bus-schedule-parritaPo krótkiej dyskusji , z użyciem materiałów piśmiennych oraz smartfonów pani drukuje nam bilety, tym razem transport kosztuje nas tylko kilkanaście dolarów.
Kolej na uzupełnienie zapasów, to też trudna sprawa , wokół nas nie ma żadnych sklepików, musimy się zaopatrzyć kompleksowo na kilka dni.  Zrobiło się sporo towaru, bierzemy taksówkę. Po krótkich negocjacjach uzgadniamy cenę i z wesołym kierowcą ucinamy sobie pogawędkę o futbolu. On co prawda poza hiszpańskim nie zna żadnego języka ni w ząb, a i z hiszpańskim zapoznaję się bardzo powoli , więc po uzgodnieniu kraju naszego pochodzenia rozmawiamy chwilę o meczu Realu z naszą Legią, wynik co prawda nie był korzystny, ale pan wydaje się poruszony faktem , że ktoś wbija Realowi cztery bramki. Pan  chwali reprezentację Polski, ja odwzajemniam się nadzieją na dobry wynik dzisiejszego meczu Kostaryki ze Stanami Zjednoczonymi, co pana wprowadza w ekstazę. Dojeżdżaliśmy w upojnym nastroju , skandując ” mañana – fiesta !!!” , co miało znaczyć , że będziemy po zwycięstwie świętować do rana. Wyładowujemy się z taksówki, kierowca odjeżdża ,ale jeszcze zawraca i przez okienko wręcza Dorocie wizytówką i proporczyk z kostarykańską flagą , abyśmy byli dobrze wyposażeni , oglądając mecz.

pacific-ocean-parritaPokój jest już przygotowany , mamy lepszy humor, więc i nasze lokum nam się podoba. Co ma się zresztą nie podobać – ma olbrzymi taras z widokiem na burzliwy Pacyfik, widoczny przez szereg nadmorskich palm a i wyposażeniu nie można nic zarzucić.I co istotne – jest całkiem duży telewizor.
Idziemy teraz sobie już wyluzowani na plażę, jest szeroka, ale popołudniowy przypływ zabiera kilkaset metrów i fale uderzają tuż przy hotelu. Rano znów , aby dotknąć wody trzeba iść w kierunku morza ładny kawałek.Pacyfik nie jest przyjazny ,można wchodzić tylko do kolan , w głębszej wodzie nurt zwala z nóg i powracająca fala wciąga wgłąb.
Nie ma żartów.
score-1O 19 przypadkowo włączam tv , mecz już trwa , Kostaryka przegrywa, poziom beznadziejny. Jestem bardzo rozczarowany. Ale o 20 niespodzianka – przygotowania do meczu w pełni.
Mam wrażenie , że to co oglądałem to były drużyny młodzieżowe, prawdziwa fiest zaczyna się teraz. Sprawozdawcy podekscytowani , trudno się dziwić , porównując Kostarykę z USA to jak mrówka i słoń. Dorota czyta , ja oglądam . Każda bramka to okazja do świętowania , a że Kostaryka wygrywa 4:0 to rano głowa jest ciężka . Ale i satysfakcja – cieszę się radością gospodarzy , zawsze to jest przyjemnie popatrzeć, jak Dawid pokonuje Goliata.score-2

Kostaryka 2016 #12 Monteverde , czyli o wyższości zjeżdżania nad wchodzeniem

monteverde-canopy-walk-5Kuchenka jest w pełni wyposażona, więc rano po kawce z ekspresu i pysznym sandwichu , sporządzonym przez moją zaradną Żonę wychodzimy usatysfakcjonowani na drogę , czekając na busa. Dziś dzień Wielkiej Przygody.Mam nadzieję , że dam radę . Dorota jest sprawna fizycznie więc bardziej się denerwuje o mnie niż o siebie. Nie bez powodu pytała Christiana trzy razy czy istnieje limit wagowy przy zjazdach na linie i nie wydaje się przekonana, kiedy ten twierdzi , że nie ma żadnego. Moją Żonę  bardzo też nurtuje kwestia hamowania,pewnie sobie wyobraża ,że nie zahamowawszy rozpłaszczy się na najbliższym drzewie.
monteverde-canopy-walk-3Mnie te sprawy w ogóle nie obchodzą, nie myślę o nich wcale, co będzie to będzie , nie jesteśmy w końcu pionierami w tej zabawie.
Wsiadamy do busa a w środku już czeka cała nasza ekipa – wszyscy w tzw. trzecim wieku. My siedzimy co prawda w ostatnim rzędzie i widzimy tylko plecy współpasażerów , ale można poznać , że nie są to plecy dwudziestolatków. Odwraca się do mnie jedna ze staruszek i pyta , czy my już braliśmy udział w takim przedsięwzięciu, usłyszawszy odpowiedź wyraźnie odetchnęła. Pewnie ocenia , że jeśli ludzie w moim wieku pchają się do takiej przygody to ona już na pewno da sobie radę.
monteverde-canopy-guideJedziemy tylko kilkanaście minut, ośrodek jest umiejscowiony trochę powyżej miasteczka. Jest rozbudowywany , panuje trochę bałagan, nie bardzo wiemy , co robić. Panienka z obsługi zaleca oczekiwanie, w tym czasie ostatnia toaleta i odstawienie plecaka do szatni.
Za kilka minut zjawia się młody przewodnik, Canopy Tour odbędziemy dziś w towarzystwie. Panie przedstawiają się , są z Kalifornii i nazywają się Wendy i Juliet, pan z panią to również Amerykanie, ale nie usłyszałem nic ponad to, potem my się przedstawiliśmy , kładąc akcent na P, nie H.Jeszcze krótka rozmowa zapoznawcza, raczej nie zdobyłem sympatii współtowarzyszy gratulując im nowego Prezydenta, ale Wendy jako osoba taktowna ciepło wypowiedziała o Polsce, a szczególnie o Czechowicach – Dziedzicach… Nie znam tej miejscowości, ale  entuzjazm Amerykanki skłania mnie do poważnego rozważenia tripu w tamte okolice. Swoją drogą dziwne – poznana kiedyś Australijka z entuzjazmem wypowiadała się o Wrocławiu, Chińczykom podobał się Kraków i to jest zrozumiałe…ale Czechowice ?
Deszczyk sobie mży ale nam to nie przeszkadza.Przewodnik mówi ładną angielszczyzną , to znaczy , że rozumieją go nie tylko Amerykanie.
monteverde-canopy-walk-4Jego rozważania o wzajemnych zależnościach roślin i zwierząt są profesjonalne , ale wkrótce tracę wątek. Młody chyba chce nas przygotować  na fakt , że ze zwierząt najgroźniejsze które zobaczymy to aligator na breloku w sklepiku i rozgrzebuje patykiem kupkę błota ,aby zobaczyć uciekające mrówki,  czy dziuplę w drzewie, gdzie ostatnio widziano tarantulę.
Ale mnie to nie przeszkadza, nie trzeba się wspinać , jest chłodnawo, idzie się miło w miłym towarzystwie, czego chcieć więcej?
monteverde-canopy-walk-2Jest jeszcze wcześnie więc nie widzimy innych grup na szlaku i możemy się pobujać na moście albo dłuższą chwile spędzić na obserwacji lasu, gdzie podobno czają się dzikie zwierzęta. Nagle przewodnik zamiera w trakcie przemowy, zduszonym szeptem prosi o ciszę i macha ręką w kierunku korony olbrzymiego drzewa kilkanaście metrów poniżej naszego mostka. Na samym czubku drzewa śpi sobie smacznie coś dużego, przewodnik określa to zwierzę jako White Nose. Przyglądamy mu się dłuższą chwilę , przewodnik powtarza , że jesteśmy szczęściarzami.white-nose
Za kilkanaście minut mamy jeszcze większe szczęście – na samym czubku drzewa ktoś wypatrzył leniwca  (sloth). Oczywiście , gdyby mi go nie pokazano to bym nie wiedział , że tam jest ale silna lornetka przewodnika plus jego koordynaty nie pozostawiają wątpliwości. Myślę , że nawet gdybyśmy teraz natknęli się na jaguara szczęście naszego Kostarykańczyka nie mogłoby być większe.
monteverde-canopy-walk-1Ponad godzinka spacerku wysoko ponad drzewami wprawia nas w dobry nastrój, robiąc pętle wracamy do bazy.
Czekamy chwilę na jakiś sygnał i wygląda na to , że o nas nie zapomniano i wszystko jest bardzo przyzwoicie zorganizowane.
Wychodzimy na zewnątrz, tam dobierany jest ekwipunek, z moich gabarytów nikt nie robi problemów ani podśmiechujek, pan serwisant po prostu dorzuca dodatkowo kilka pętelek i zamków i wszystko pasuje jak należy. Kiedy dostaję za małe rękawice bez problemów są wymieniane. Organizacja tej operacji budzi szacunek.

monteverde-zip-line-4Kiedy 12 osób zostało wyposażonych w sprzęt wyruszamy na trasę próbną.Jazda jest szybka , choć krótka , kilka metrów nad ziemią , pewnie ma na celu ostateczne sprawdzenie , czy wszystkie zabezpieczenia dobrze działają. W ten sposób dojeżdżamy do dolnej stacji tramwaju.
Kiedy rozmawialiśmy o tym z Dorotą to wydawało nam się  ( i tak to wyglądało na obrazkach) , że Tram to rodzaj kolejki która kilometrami wozi pasażerów ponad koronami drzew. Rzeczywistość okazała się nieco inna – po sześciu wbijamy do wagonika i jedziemy kilkaset metrów górę. Wygląda więc na to ,że gdybyśmy nie mieli zapłaconej tej usługi to musielibyśmy dylać chyba ze dwie godziny w pełnym rynsztunku w górę. A tak wjeżdżamy sobie jak paniska, rozglądając się wokół.
monteverde-zip-line-2Wreszcie docieramy do najwyższego punktu naszej wyprawy i podwieszamy się do liny.Oczywiście nie sami , towarzyszy nam dwóch chłopaków z obsługi. Jeden wysyła nas w podróż a drugi przyjmuje na mecie odcinka. Sprawdzają wszystko dokładnie, grubszy
jedzie pierwszy. Czekamy , aż krzyknie , wtedy drugi serwisant podczepia kolejno każdego imprezowicza. Pierwszy lot pozostaje bez historii, po prostu kiedy otwieram oczy to jestem już na niższym poziomie , łapany przez grubego. O żadnym hamowaniu nie ma mowy, to wszystko załatwia obsługa. Jedyną rzeczą , o której musimy pamiętać to żeby kilkadziesiąt metrów przed końcem rozszerzyć jak najbardziej nogi , aby w razie nieudanego hamowania nie uderzyć kolanami w ostatnie zabezpieczenie.

monteverde-zip-line-6Kolejny lot wykonujemy w parach , przy czym rozszerza nogi osoba pierwsza, czyli prawie zawsze kobieta. Wiszący za nią facet ma być nieruchomy jak nieboszczyk.Wszyscy sobie jakoś z tym radzą , ale nie para Włochów. Robią zawsze odwrotnie  – ona z przodu kuli się w pozycji embrionalnej a on się rozkracza z tyłu jakby chciał drzewo przedziurawić przyrodzeniem. Cud , że nic im się nie stało.
Jeździmy tak, że brzuchami niemal dotykamy liny,jesteśmy podwieszani dwoma niezależnymi uchwytami, lina ma grubość 2-3 cm więc raczej nie jest możliwe , aby się zwalić w kilkusetmetrową przepaść, ale zawsze pozostaje obawa, gdzieś w tyle głowy.Ja na przykład staram się nie ruszać w czasie jazdy bo się boję, że wpadnę w korkociąg , chociaż raczej nie jest to możliwe.
monteverde-zip-line-1Raz po raz pada większy czy mniejszy deszcz, ale mało kto go zauważa, adrenalina nie pozwala się rozpraszać. Jedna z lin, wyjątkowo długa, kończy się we mgle. Spoglądamy po sobie , ale chyba granica strachu została dawno przekroczona.
I tak sobie fruwamy,tras jest kilkanaście , aż ostatnia dowozi nas do dyspozytorni , gdzie zdajemy sprzęt i robimy pożegnalne foty.
Lżejsi o kilka kilogramów sprzętu stali czekamy na busa, który zawiezie nas do hotelu.Do ośrodka wkraczają kolejne grupy turystów, trochę im współczujemy, bo deszcz zacina już całkiem mocno i wędrowanie w tych warunkach po lesie czy zjeżdżanie na linach traci sporo na atrakcyjności.
monteverde-zip-line-3Wysiadamy w centrum miasteczka, robimy zakupy i piechotką zasuwamy te parę kilometrów do naszego lodge’a.Po wczorajszych robotach drogowych prawie nie ma śladów , więc udaje nam się przebyć drogę prawie nie zabrudzeni.
W domu czeka nas niespodzianka – nie umiem sobie przypomnieć, czy to ja nie zamknąłem okna czy cwana bestia je sama otworzyła , w każdym razie widać ślady obecności jakiegoś      ( małpa? ) zwierzaka. Na pierwszy rzut oka jest niewiele zniszczeń, tylko torba z pieczywem tostowym jest rozerwana i wala się trochę okruchów.To ciemne pieczywo Doroty , moja biała bułeczka jest nieruszona.Rano jest problem , bo swoją bułkę zjadam na kolację a tego tostowego , co go nawet małpa nie chciała , nie mam ochoty nawet ruszyć.Mojej Żonie to nie przeszkadza, wybiera nieuszkodzoną kromkę z przeciwnej strony.
Przeglądamy leniwie oferty aktywności ale zdaje się , że z najważniejszych już skorzystaliśmy , a wywalanie pieniędzy na kolejne warianty canopy touru czy zjazdu na linach nie ma specjalnie sensu.
monteverde-rainbow-valley-lodge-3Koło południa wybieramy się na spacer do miasteczka, próbujemy znaleźć jakieś ciekawe kąty, udaje się to średnio, w końcu moja bystra  Żona zauważa drogowskaz do rezerwatu motyli. Nie chce mi się za bardzo iść , no , ale dla towarzystwa…te półtora kilometra szybko zejdzie. Droga prowadzi ostro w górę,idziemy już chyba dobrą godzinę, wreszcie jest- drogowskaz pokazuje , że dotrzemy za 500 metrów. Teraz z kolei idziemy ostro w dół, co też nie rokuje dobrze, biorąc pod uwagę kwestię powrotu.Jesteśmy już sporo za miastem, już jakąś godzinę temu przestało mi się to podobać, ale wreszcie docieramy. To zadupie, rezerwat jest prywatną własnością.
Wchodzimy  do pawilonu biurowego, rzucamy się na krzesła. W biurze siedzi pani, niezainteresowana gośćmi. Po dłuższej chwili z jakiegoś pomieszczenia wychodzi jakiś lokales i obcierając ręce oraz dopinając rozporek rzuca obcesowo-:Spanish or English ?.
Reaguję z pewnym opóźnieniem i rzucam zgryźliwie –  In Chinese. Tak jak się spodziewałem ten dowcip nie rozbawia młodzieńca, który zaczyna przedstawiać ofertę . Sprawa dla mnie jest już przesądzona a kiedy jeszcze przedstawia cennik z dwucyfrowymi kwotami wstajemy i wychodzimy. Nie lubię jak mnie gówniarze traktują protekcjonalnie.
Tak jak się spodziewałem , pierwszy odcinek sprawia problemy, ale kiedy docieramy do małego sklepiku i przyjmujemy „gatorada” świat staje się piękniejszy.Teraz mamy już z górki, docieramy do Plazy, jemy obiad i uzupełniamy zapasy pieczywa oraz alkoholu.
To nadspodziewanie wyczerpujący dzień.

casado

Kostaryka 2016 # 11 Monteverde, czyli w domek w Tęczowej Dolinie

typical-costarican-breakfastWyjazd zaplanowany jest na 7:30 co oznacza , że śniadanie zdążymy już mocno przetrawić. Oferta bufetu niezmienna – wariant 1 -owoce plus jogurt ( śniadanie małe i niezbyt pożywne ,nie polecam). Wariant 2 : śniadanie amerykańskie – dwa tosty,jajecznica z dwóch jajek, kawałek bekonu, jednorazowy dżemik.No i wariant 3 – „typical” – to samo amerykańskie tylko zamiast bekonu Gallo Pinto , czyli kupka ryżu z fasolą. Generalnie śniadaniami nie jesteśmy rozpieszczani a na inne posiłki nie ma czasu więc nie odżywiamy się zgodnie z najnowszymi trendami, chyba , że ostatnio lansuje się coś, o czym nie wiem.
Busik podjeżdża z opóźnieniem, ale prawie pusty. Ładujemy się do środka , kierowca zaprasza mnie na przednie siedzenie, pełnię funkcję jego nieformalnego zastępcy i na następnym przystanku strofuję pasażerów , żeby się pośpieszyli z wsiadaniem.
arenal-lake-by-boatNa jeziorze Arenal , u podnóża wulkanu czeka już nas łódka. Bardzo pomocna obsługa pomaga nam zatargać bagaże po błotnistej dróżce, moja Żona , która ma zawsze szczęście; tym razem weszła w kupę i chłopaki płuczą jej buty  w jeziorze. To leży także i w ich interesie – lepiej umyć podeszwy niż pokład łodzi. Ruszamy, czeka nas półgodzinną podróż.Jak na komendę wszyscy uruchamiają komórki, tu , na środku jeziora , na końcu świata internet bezprzewodowy ma się dobrze. Hasło i adres do FB oraz strony internetowej można odczytać z tablicy z każdego miejsca na pokładzie.Dwudziesty pierwszy wiek…
arenal-lake-by-boat-2Bagaże przenosimy przez jakieś trzciny, nie wygląda to profesjonalnie , ale się sprawdza, po kilkunastu minutach wszyscy są zapakowani do busów.Niestety , tym razem moje doświadczenie w kierowaniu masami ludzkimi zostało zignorowane, siedzę na doczepianym krzesełku. Czeka nas półtoragodzinna podróż szutrową drogą w górę , w dół, w górę , w dół…Droga jest wąska i wyboista, miejscowi mówią na ten typ – bumpy. Po 45 minutach skakania przerwa w przydrożnej knajpce a potem już jest lepiej.
Od tej chwili droga jest trochę lepsza, o 14 meldujemy się w hotelu Rainbow Valley Lodge. Christian , młody właściciel ,trzy razy się dopytuje jak się nazywa moja Żona, po czym natychmiast zapomina jej piękne imię . Casus – patrz poprzednia notka.
monteverde-rainbow-valley-lodge-1Facet z facetem zawsze znajdzie wspólny temat, przeważnie jest to futbol, miło było usłyszeć ciepłe słowa o Lewandowskim i wspomnieć o Juniorze Diazie z Kostaryki , który grał swojego czasu w Wiśle Kraków i pocmokać o formie Kaylora Navasa, bramkarza Barcelony.
Ponieważ nasz pokój nie jest jeszcze gotowy mamy okazję po zaczekowaniu pogadać o planach na jutro.
Wybieramy wariant kombinacyjny, 3 w 1 – Canopy Walk+Tram Tour+ZipLine. Nazwy brzmią dobrze, co oznaczają dowiemy się jutro.
monteverde-rainbow-valley-lodge-4Za kilka minut zasiedlamy nasze nowe mieszkanko. Wygląda nieźle, to piętrowy domek , przy czym my zajmujemy piętro z aneksem kuchennym . Jest przeszklony, rozciąga się wspaniała panorama na dolinę i góry. Okna się otwierają, Christian ostrzega, aby raczej je zamykać , bo grasują małpy. Kiedy się już rozpakujemy zabiera nas na przejażdżkę po miasteczku. Do centrum mamy z  buta około 15 minut,bez buta chyba więcej. Nie jest źle. monteverde-1Staramy się zlokalizować kluczowe punkty, bo oferta hotelu nie zawiera śniadań i coś na te śniadania musimy zakupić.Wysiadamy w centrum , wrócimy sami. Dobrze ,że jest piekarnia, kupujemy bułki, chleb a i na miejscu miło jest wciągnąć francuską bułeczkę z mięsem. Trzeba się przejść trochę w górę , aby dotrzeć do głównego kompleksu handlowego , zwanego dumnie ” Plaza”. Ciężko znaleźć market ale się udaje, robimy podstawowe zakupy, wybór nie jest oszałamiający.Jeszcze tylko owoce  i wracamy do domu, po pół godzinie jesteśmy w recepcji.

monteverde-rainbow-valley-lodge-2

Indonezja 2014 # 1 Labuan Bajo – warany i ludzie

Od czegoś trzeba zacząć, więc zacznijmy od końca.

Flores1

Flores

Ta wyprawa na Flores chodziła mi po głowie od 2009 roku, kiedy to zakończyliśmy wycieczkę na Komodo w Labuan Bajo. Tak wyobrażałem sobie koniec świata z  conradowskim klimatem. Błotnista główna ulica , bieda-domki, bieda-sklepiki, brudne hoteliki, wszystko małe i  zapyziałe. W porcie stary, wielopiętrowy prom , z którego skaczą dzieciaki za rzuconymi przez podróżnych monetami.Na nadbrzeżach rybacy oferują świeżo złowione ryby , obok czekają na transport sterty  kartonów.

Ale po pięciu latach wszystko wygląda dziś trochę inaczej.Trochę co nie znaczy całkiem . Lotnisko się rozbudowuje, powstało sporo hotelików, poza miastem widać też jakieś resorty, główna ulica jest już częściowo utwardzona a sklepiki troszkę większe. Ze wzgórz rozciąga się piękny widok na zatokę a turyści spragnieni obcowania z waranami ładują się na łódki.

DSC05764

Labuan Bajo jest miejscem , skąd odpływa większość łódek na Komodo i Rinca, do Parku Narodowego, gdzie można obejrzeć warany na wolności.My dwudniową wyprawę zaczynamy od lotniska , gdzie wybieramy ze sterty walizek nasz ekwipunek. Z powodu braku obłożenia nasz samolot z Bali nie odleciał, załadowano nas na następny dwie godziny później , ale walizki jakimś cudem dostały się do Labuan Bajo wcześniejszym rejsem i koczowały w pełnym słońcu na płycie lotniska , czekając na właścicieli. Całe szczęście ,że nikt z ekipy nie wpadł na to aby przywieźć ze sobą masło…

Na lotnisku odebrał nas nasz nowy guru, przewodnik o imieniu Eko, nasza siódemka załadowała się do trzech taksówek i udaliśmy się do znajomego portu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o wypożyczalnię sprzętu snurkowego i tak wyposażeni załadowaliśmy się na łódkę. Była trochę wyższej klasy niż ta, którą podróżowaliśmy kilka lat temu,były koje a nie spanie na pokładzie, stół z ławkami do biesiadowania …zapowiadało się nieźle.

RIMG0057

Bez zbędnego zamieszania objęliśmy koje w posiadanie a nasz stateczek ruszył w kierunku Rinca (Rincza). Po kilku godzinach rejsu zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu wyspy zamieszkiwanej przez nietoperze, które punktualnie o 18 wylatywały tysiącami w poszukiwaniu kolacji. Rano wyruszyliśmy na Rincę, program dnia był napięty. Na przystani przywitał nas lokalny przewodnik w towarzystwie kilku małp i z nim odbyliśmy sympatyczny spacerek po wyspie.Warany z rana były całkiem ożywione, na szlaku spotkaliśmy też samicę , która doglądała swoich dziur w ziemi , gdzie składała jaja. Jaja składała w jednej z nich, a pozostałe stworzyła dla zmyłki amatorów nabiału.A być może sama się w tym pogubiła i chciała po prostu znaleźć właściwe miejsce.W każdym razie wyglądała na zajętą.

RIMG0083

Ze wzgórza, dokąd dotarliśmy z lekką zadyszką  rozciągał się piękny widok na okoliczne wysepki. Posilając się w  bazie  porannym Bintangiem ze zdziwieniem rozpoznaliśmy jednego z przewodników innych grup, był to Kubuś , który towarzyszył nam w pierwszej, heroicznej wyprawie. Taki traf…

RIMG0086

Teraz kierunek Komodo. Robiło się coraz cieplej, na wyspie , na którą dotarliśmy koło południa było już bardzo gorąco.O tej porze warany nie są aktywne, w czasie wędrówki po wyspie spotkaliśmy ich kilka, a tylko jeden dawał oznaki życia. Szybko zaliczyliśmy krótki trip i ruszyliśmy na Pink Beach. Różowa plaża jest rzeczywiście koloru różowego z powodu drobin różowego koralowca zmieszanego z białym piaseczkiem, znalazło się miejsce dla amatorów snurkowania na małej rafie, inni mogli spłukać komodańskie brudy w cieplutkiej , przejrzystej wodzie.

Nie było niestety czasu na długie pluskanie się , bo droga do LB była daleka.Rzeczywiście dotarliśmy tam już po zmierzchu. W drodze do hotelu ( Golo Hilltop) zakupiliśmy jeszcze , w celach naukowych , kilka butelek ( plastikowych , po wodzie 0,5 l) lokalnych spirytualiów pod nazwą arak(30 000 IDR=10 zł/0,5 l). Arak u nas używany jest generalnie do ciast, tam jest to nazwa bimbru , niezbyt mocnego, jakieś 35% w porywach, otrzymywanego przez fermentację mleczka palmowego. Pierwsze testy na schodach przy hotelu nie były obiecujące, ale złożyliśmy to na karb zmęczenia podróżą….

DSC05766

Rano , kontemplując bajkowy widok na port zjedliśmy wspaniałe śniadanie złożone ze smażonych jajek , tosta i kawy i zajęliśmy miejsca w naszym nowym środku transportu. Był to 11-miejscowy Isuzu , który miał nam służyć przez cały okres pobytu na Flores.Przywitaliśmy naszego sympatycznego kierowcę Marianusa i ruszyliśmy do Ruteng. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze lokalny market ( przy którym poprzedniego dnia zjedliśmy kolację ) i autostradą TransFlores pomknęliśmy przed siebie. Oczywiście , nic się w naszych planach nie zgadzało – autostrada to bardzo wąska dwukierunkowa droga, jedyna , która łączy wschód z zachodem wyspy, tak kręta , że miejscowi nazywają ją FloresEs, czyli EsyFloresy.Na całej jej długości – 360 km- na palcach jednej ręki można policzyć odcinki proste , dłuższe niż 100 m…No i z tym pomykaniem też nie wyszło, średnia prędkość na trasie to 15-20 km/godz, tą przeciętną obniżały jeszcze uszkodzenia drogi, ale ponieważ nie nastąpiła jeszcze pora deszczowa to nie było świeżych dziur , tylko te , których nie zdążono naprawić po poprzednim sezonie.

Jednak dzięki takiej jeździe krajobrazy za oknem nie migały, ale nieśpiesznie przesuwały. A było na co patrzeć , co jakiś czas zatrzymywaliśmy się i Eko ( farmerska krew) pokazywał nam drzewa i rośliny – kakaowce, kawowce, olbrzymie drzewa macadamia ( orzeszki), mango,papai , krzaki ananasów i oczywiście bananowce.

DSC05795

Flores jest rzadko zaludniona, mieszkańców jest ok.2 mln a na najgęściej zaludnionej Jawie żyje ich 40 mln. Flores zajmuje obszar porównywalny z powierzchnią województwa dolnośląskiego i wielkopolskiego, tyle ,że obróconych o 90 stopni. To oznacza ,że ludność na Flores mogłaby się zmieścić we Wrocławiu i Poznaniu , w porywach można do tego dodać jeszcze Kalisz.A Leszno gdzie? Na jawie …

DSC05803

Jeszcze przed Ruteng zatrzymujemy się przy polach ryżowych. Aby w pełni docenić ich obraz trzeba się wspiąć na górkę, ale warto to zrobić , bo ukazuje się obrazek jedyny w swoim rodzaju.To jedyne miejsce na świecie , gdzie pola ryżowe są dzielone na części, z góry wyglądające jak sieć pająka. Jest to dawny sposób podziału, ma on wpływać na jednoczenie się wspólnoty do pracy,praca rozpoczyna się zawsze od centralnego punktu, gdzie , zanim zacznie się sadzenie ryżu, odprawia się uroczystość i stawia wysoki słup.Nie wiem czy taka forma spełnia swoją rolę ale wygląda malowniczo.

RIMG0152

W Ruteng mieszkamy w hostelu , prowadzonym przez zakonnice.Jest czysto i porządnie , chociaż pokoje są urządzone są , hmm, surowo.Obok hostelu jest też internat dla zamiejscowych dzieci, przeważnie dziewczynek. Samo miasto nie robi dobrego wrażenia , jest trochę brudnawe i zaniedbane, nie ma konkretnego centrum . Plusem jest za to nieobecność białych, poza kilkoma w naszym hotelu nie widać ich wcale. Miejscowe dzieciaki uśmiechają się do nas , jest ich masa, wysypują się z różnych szkół prawie bez przerwy. Ubrane są bardzo porządnie, każda szkoła czy nawet klasa ma swój rodzaj stroju , wszystkie są ładne i bardzo schludne. Niektórzy , śmielsi , podchodzą i chcą podszlifować angielski, ale dla jednych z naszej ekipy mówią zbyt dobrze , a innym ciężko ich zrozumieć, więc rozmowy są raczej krótkie. Ale dzieciaki wyglądają na usatysfakcjonowane, chętnie robią sobie z nami zdjęcia. Ach, ta popularność…

Zapasy alkoholu , przywiezione z Polski powoli się kończą, minęły już przecież trzy dni podróży , więc trzeba się poważnie zabrać za degustację miejscowych trunków, bez względu na ich walory smakowe. Niestety , w świętym przybytku nie ma szkła, nie ma lodówki a święci z obrazków popatrują surowo . Ale to nie może zrazić wytrawnych pijaków  podróżników . Najbardziej niewinnie wyglądające panienki udały się do kuchni po szklanki ,że niby będziemy robić herbatę. Zakonnica dołożyła im jeszcze łyżeczkę do zamieszania ale nie spytała , na szczęście, czy mamy zamiar robić herbatę w zimnej wodzie. Krzyżyk ze ściany został zdjęty a cieplutki arak został zasilony jeszcze cieplejszą colą.No cóż, taki mamy klimat…

Rano , po wytrawnym śniadanku z czerstwą bułeczką , margaryną i kapką dżemu truskawkowego ( po drodze plantacje truskawek nie rzucały się w oczy…) ruszyliśmy w dalszą podróż na zachód. Do Bajawy.