Kostaryka 2016 #12 Monteverde , czyli o wyższości zjeżdżania nad wchodzeniem

monteverde-canopy-walk-5Kuchenka jest w pełni wyposażona, więc rano po kawce z ekspresu i pysznym sandwichu , sporządzonym przez moją zaradną Żonę wychodzimy usatysfakcjonowani na drogę , czekając na busa. Dziś dzień Wielkiej Przygody.Mam nadzieję , że dam radę . Dorota jest sprawna fizycznie więc bardziej się denerwuje o mnie niż o siebie. Nie bez powodu pytała Christiana trzy razy czy istnieje limit wagowy przy zjazdach na linie i nie wydaje się przekonana, kiedy ten twierdzi , że nie ma żadnego. Moją Żonę  bardzo też nurtuje kwestia hamowania,pewnie sobie wyobraża ,że nie zahamowawszy rozpłaszczy się na najbliższym drzewie.
monteverde-canopy-walk-3Mnie te sprawy w ogóle nie obchodzą, nie myślę o nich wcale, co będzie to będzie , nie jesteśmy w końcu pionierami w tej zabawie.
Wsiadamy do busa a w środku już czeka cała nasza ekipa – wszyscy w tzw. trzecim wieku. My siedzimy co prawda w ostatnim rzędzie i widzimy tylko plecy współpasażerów , ale można poznać , że nie są to plecy dwudziestolatków. Odwraca się do mnie jedna ze staruszek i pyta , czy my już braliśmy udział w takim przedsięwzięciu, usłyszawszy odpowiedź wyraźnie odetchnęła. Pewnie ocenia , że jeśli ludzie w moim wieku pchają się do takiej przygody to ona już na pewno da sobie radę.
monteverde-canopy-guideJedziemy tylko kilkanaście minut, ośrodek jest umiejscowiony trochę powyżej miasteczka. Jest rozbudowywany , panuje trochę bałagan, nie bardzo wiemy , co robić. Panienka z obsługi zaleca oczekiwanie, w tym czasie ostatnia toaleta i odstawienie plecaka do szatni.
Za kilka minut zjawia się młody przewodnik, Canopy Tour odbędziemy dziś w towarzystwie. Panie przedstawiają się , są z Kalifornii i nazywają się Wendy i Juliet, pan z panią to również Amerykanie, ale nie usłyszałem nic ponad to, potem my się przedstawiliśmy , kładąc akcent na P, nie H.Jeszcze krótka rozmowa zapoznawcza, raczej nie zdobyłem sympatii współtowarzyszy gratulując im nowego Prezydenta, ale Wendy jako osoba taktowna ciepło wypowiedziała o Polsce, a szczególnie o Czechowicach – Dziedzicach… Nie znam tej miejscowości, ale  entuzjazm Amerykanki skłania mnie do poważnego rozważenia tripu w tamte okolice. Swoją drogą dziwne – poznana kiedyś Australijka z entuzjazmem wypowiadała się o Wrocławiu, Chińczykom podobał się Kraków i to jest zrozumiałe…ale Czechowice ?
Deszczyk sobie mży ale nam to nie przeszkadza.Przewodnik mówi ładną angielszczyzną , to znaczy , że rozumieją go nie tylko Amerykanie.
monteverde-canopy-walk-4Jego rozważania o wzajemnych zależnościach roślin i zwierząt są profesjonalne , ale wkrótce tracę wątek. Młody chyba chce nas przygotować  na fakt , że ze zwierząt najgroźniejsze które zobaczymy to aligator na breloku w sklepiku i rozgrzebuje patykiem kupkę błota ,aby zobaczyć uciekające mrówki,  czy dziuplę w drzewie, gdzie ostatnio widziano tarantulę.
Ale mnie to nie przeszkadza, nie trzeba się wspinać , jest chłodnawo, idzie się miło w miłym towarzystwie, czego chcieć więcej?
monteverde-canopy-walk-2Jest jeszcze wcześnie więc nie widzimy innych grup na szlaku i możemy się pobujać na moście albo dłuższą chwile spędzić na obserwacji lasu, gdzie podobno czają się dzikie zwierzęta. Nagle przewodnik zamiera w trakcie przemowy, zduszonym szeptem prosi o ciszę i macha ręką w kierunku korony olbrzymiego drzewa kilkanaście metrów poniżej naszego mostka. Na samym czubku drzewa śpi sobie smacznie coś dużego, przewodnik określa to zwierzę jako White Nose. Przyglądamy mu się dłuższą chwilę , przewodnik powtarza , że jesteśmy szczęściarzami.white-nose
Za kilkanaście minut mamy jeszcze większe szczęście – na samym czubku drzewa ktoś wypatrzył leniwca  (sloth). Oczywiście , gdyby mi go nie pokazano to bym nie wiedział , że tam jest ale silna lornetka przewodnika plus jego koordynaty nie pozostawiają wątpliwości. Myślę , że nawet gdybyśmy teraz natknęli się na jaguara szczęście naszego Kostarykańczyka nie mogłoby być większe.
monteverde-canopy-walk-1Ponad godzinka spacerku wysoko ponad drzewami wprawia nas w dobry nastrój, robiąc pętle wracamy do bazy.
Czekamy chwilę na jakiś sygnał i wygląda na to , że o nas nie zapomniano i wszystko jest bardzo przyzwoicie zorganizowane.
Wychodzimy na zewnątrz, tam dobierany jest ekwipunek, z moich gabarytów nikt nie robi problemów ani podśmiechujek, pan serwisant po prostu dorzuca dodatkowo kilka pętelek i zamków i wszystko pasuje jak należy. Kiedy dostaję za małe rękawice bez problemów są wymieniane. Organizacja tej operacji budzi szacunek.

monteverde-zip-line-4Kiedy 12 osób zostało wyposażonych w sprzęt wyruszamy na trasę próbną.Jazda jest szybka , choć krótka , kilka metrów nad ziemią , pewnie ma na celu ostateczne sprawdzenie , czy wszystkie zabezpieczenia dobrze działają. W ten sposób dojeżdżamy do dolnej stacji tramwaju.
Kiedy rozmawialiśmy o tym z Dorotą to wydawało nam się  ( i tak to wyglądało na obrazkach) , że Tram to rodzaj kolejki która kilometrami wozi pasażerów ponad koronami drzew. Rzeczywistość okazała się nieco inna – po sześciu wbijamy do wagonika i jedziemy kilkaset metrów górę. Wygląda więc na to ,że gdybyśmy nie mieli zapłaconej tej usługi to musielibyśmy dylać chyba ze dwie godziny w pełnym rynsztunku w górę. A tak wjeżdżamy sobie jak paniska, rozglądając się wokół.
monteverde-zip-line-2Wreszcie docieramy do najwyższego punktu naszej wyprawy i podwieszamy się do liny.Oczywiście nie sami , towarzyszy nam dwóch chłopaków z obsługi. Jeden wysyła nas w podróż a drugi przyjmuje na mecie odcinka. Sprawdzają wszystko dokładnie, grubszy
jedzie pierwszy. Czekamy , aż krzyknie , wtedy drugi serwisant podczepia kolejno każdego imprezowicza. Pierwszy lot pozostaje bez historii, po prostu kiedy otwieram oczy to jestem już na niższym poziomie , łapany przez grubego. O żadnym hamowaniu nie ma mowy, to wszystko załatwia obsługa. Jedyną rzeczą , o której musimy pamiętać to żeby kilkadziesiąt metrów przed końcem rozszerzyć jak najbardziej nogi , aby w razie nieudanego hamowania nie uderzyć kolanami w ostatnie zabezpieczenie.

monteverde-zip-line-6Kolejny lot wykonujemy w parach , przy czym rozszerza nogi osoba pierwsza, czyli prawie zawsze kobieta. Wiszący za nią facet ma być nieruchomy jak nieboszczyk.Wszyscy sobie jakoś z tym radzą , ale nie para Włochów. Robią zawsze odwrotnie  – ona z przodu kuli się w pozycji embrionalnej a on się rozkracza z tyłu jakby chciał drzewo przedziurawić przyrodzeniem. Cud , że nic im się nie stało.
Jeździmy tak, że brzuchami niemal dotykamy liny,jesteśmy podwieszani dwoma niezależnymi uchwytami, lina ma grubość 2-3 cm więc raczej nie jest możliwe , aby się zwalić w kilkusetmetrową przepaść, ale zawsze pozostaje obawa, gdzieś w tyle głowy.Ja na przykład staram się nie ruszać w czasie jazdy bo się boję, że wpadnę w korkociąg , chociaż raczej nie jest to możliwe.
monteverde-zip-line-1Raz po raz pada większy czy mniejszy deszcz, ale mało kto go zauważa, adrenalina nie pozwala się rozpraszać. Jedna z lin, wyjątkowo długa, kończy się we mgle. Spoglądamy po sobie , ale chyba granica strachu została dawno przekroczona.
I tak sobie fruwamy,tras jest kilkanaście , aż ostatnia dowozi nas do dyspozytorni , gdzie zdajemy sprzęt i robimy pożegnalne foty.
Lżejsi o kilka kilogramów sprzętu stali czekamy na busa, który zawiezie nas do hotelu.Do ośrodka wkraczają kolejne grupy turystów, trochę im współczujemy, bo deszcz zacina już całkiem mocno i wędrowanie w tych warunkach po lesie czy zjeżdżanie na linach traci sporo na atrakcyjności.
monteverde-zip-line-3Wysiadamy w centrum miasteczka, robimy zakupy i piechotką zasuwamy te parę kilometrów do naszego lodge’a.Po wczorajszych robotach drogowych prawie nie ma śladów , więc udaje nam się przebyć drogę prawie nie zabrudzeni.
W domu czeka nas niespodzianka – nie umiem sobie przypomnieć, czy to ja nie zamknąłem okna czy cwana bestia je sama otworzyła , w każdym razie widać ślady obecności jakiegoś      ( małpa? ) zwierzaka. Na pierwszy rzut oka jest niewiele zniszczeń, tylko torba z pieczywem tostowym jest rozerwana i wala się trochę okruchów.To ciemne pieczywo Doroty , moja biała bułeczka jest nieruszona.Rano jest problem , bo swoją bułkę zjadam na kolację a tego tostowego , co go nawet małpa nie chciała , nie mam ochoty nawet ruszyć.Mojej Żonie to nie przeszkadza, wybiera nieuszkodzoną kromkę z przeciwnej strony.
Przeglądamy leniwie oferty aktywności ale zdaje się , że z najważniejszych już skorzystaliśmy , a wywalanie pieniędzy na kolejne warianty canopy touru czy zjazdu na linach nie ma specjalnie sensu.
monteverde-rainbow-valley-lodge-3Koło południa wybieramy się na spacer do miasteczka, próbujemy znaleźć jakieś ciekawe kąty, udaje się to średnio, w końcu moja bystra  Żona zauważa drogowskaz do rezerwatu motyli. Nie chce mi się za bardzo iść , no , ale dla towarzystwa…te półtora kilometra szybko zejdzie. Droga prowadzi ostro w górę,idziemy już chyba dobrą godzinę, wreszcie jest- drogowskaz pokazuje , że dotrzemy za 500 metrów. Teraz z kolei idziemy ostro w dół, co też nie rokuje dobrze, biorąc pod uwagę kwestię powrotu.Jesteśmy już sporo za miastem, już jakąś godzinę temu przestało mi się to podobać, ale wreszcie docieramy. To zadupie, rezerwat jest prywatną własnością.
Wchodzimy  do pawilonu biurowego, rzucamy się na krzesła. W biurze siedzi pani, niezainteresowana gośćmi. Po dłuższej chwili z jakiegoś pomieszczenia wychodzi jakiś lokales i obcierając ręce oraz dopinając rozporek rzuca obcesowo-:Spanish or English ?.
Reaguję z pewnym opóźnieniem i rzucam zgryźliwie –  In Chinese. Tak jak się spodziewałem ten dowcip nie rozbawia młodzieńca, który zaczyna przedstawiać ofertę . Sprawa dla mnie jest już przesądzona a kiedy jeszcze przedstawia cennik z dwucyfrowymi kwotami wstajemy i wychodzimy. Nie lubię jak mnie gówniarze traktują protekcjonalnie.
Tak jak się spodziewałem , pierwszy odcinek sprawia problemy, ale kiedy docieramy do małego sklepiku i przyjmujemy „gatorada” świat staje się piękniejszy.Teraz mamy już z górki, docieramy do Plazy, jemy obiad i uzupełniamy zapasy pieczywa oraz alkoholu.
To nadspodziewanie wyczerpujący dzień.

casado

Kostaryka 2016 # 11 Monteverde, czyli w domek w Tęczowej Dolinie

typical-costarican-breakfastWyjazd zaplanowany jest na 7:30 co oznacza , że śniadanie zdążymy już mocno przetrawić. Oferta bufetu niezmienna – wariant 1 -owoce plus jogurt ( śniadanie małe i niezbyt pożywne ,nie polecam). Wariant 2 : śniadanie amerykańskie – dwa tosty,jajecznica z dwóch jajek, kawałek bekonu, jednorazowy dżemik.No i wariant 3 – „typical” – to samo amerykańskie tylko zamiast bekonu Gallo Pinto , czyli kupka ryżu z fasolą. Generalnie śniadaniami nie jesteśmy rozpieszczani a na inne posiłki nie ma czasu więc nie odżywiamy się zgodnie z najnowszymi trendami, chyba , że ostatnio lansuje się coś, o czym nie wiem.
Busik podjeżdża z opóźnieniem, ale prawie pusty. Ładujemy się do środka , kierowca zaprasza mnie na przednie siedzenie, pełnię funkcję jego nieformalnego zastępcy i na następnym przystanku strofuję pasażerów , żeby się pośpieszyli z wsiadaniem.
arenal-lake-by-boatNa jeziorze Arenal , u podnóża wulkanu czeka już nas łódka. Bardzo pomocna obsługa pomaga nam zatargać bagaże po błotnistej dróżce, moja Żona , która ma zawsze szczęście; tym razem weszła w kupę i chłopaki płuczą jej buty  w jeziorze. To leży także i w ich interesie – lepiej umyć podeszwy niż pokład łodzi. Ruszamy, czeka nas półgodzinną podróż.Jak na komendę wszyscy uruchamiają komórki, tu , na środku jeziora , na końcu świata internet bezprzewodowy ma się dobrze. Hasło i adres do FB oraz strony internetowej można odczytać z tablicy z każdego miejsca na pokładzie.Dwudziesty pierwszy wiek…
arenal-lake-by-boat-2Bagaże przenosimy przez jakieś trzciny, nie wygląda to profesjonalnie , ale się sprawdza, po kilkunastu minutach wszyscy są zapakowani do busów.Niestety , tym razem moje doświadczenie w kierowaniu masami ludzkimi zostało zignorowane, siedzę na doczepianym krzesełku. Czeka nas półtoragodzinna podróż szutrową drogą w górę , w dół, w górę , w dół…Droga jest wąska i wyboista, miejscowi mówią na ten typ – bumpy. Po 45 minutach skakania przerwa w przydrożnej knajpce a potem już jest lepiej.
Od tej chwili droga jest trochę lepsza, o 14 meldujemy się w hotelu Rainbow Valley Lodge. Christian , młody właściciel ,trzy razy się dopytuje jak się nazywa moja Żona, po czym natychmiast zapomina jej piękne imię . Casus – patrz poprzednia notka.
monteverde-rainbow-valley-lodge-1Facet z facetem zawsze znajdzie wspólny temat, przeważnie jest to futbol, miło było usłyszeć ciepłe słowa o Lewandowskim i wspomnieć o Juniorze Diazie z Kostaryki , który grał swojego czasu w Wiśle Kraków i pocmokać o formie Kaylora Navasa, bramkarza Barcelony.
Ponieważ nasz pokój nie jest jeszcze gotowy mamy okazję po zaczekowaniu pogadać o planach na jutro.
Wybieramy wariant kombinacyjny, 3 w 1 – Canopy Walk+Tram Tour+ZipLine. Nazwy brzmią dobrze, co oznaczają dowiemy się jutro.
monteverde-rainbow-valley-lodge-4Za kilka minut zasiedlamy nasze nowe mieszkanko. Wygląda nieźle, to piętrowy domek , przy czym my zajmujemy piętro z aneksem kuchennym . Jest przeszklony, rozciąga się wspaniała panorama na dolinę i góry. Okna się otwierają, Christian ostrzega, aby raczej je zamykać , bo grasują małpy. Kiedy się już rozpakujemy zabiera nas na przejażdżkę po miasteczku. Do centrum mamy z  buta około 15 minut,bez buta chyba więcej. Nie jest źle. monteverde-1Staramy się zlokalizować kluczowe punkty, bo oferta hotelu nie zawiera śniadań i coś na te śniadania musimy zakupić.Wysiadamy w centrum , wrócimy sami. Dobrze ,że jest piekarnia, kupujemy bułki, chleb a i na miejscu miło jest wciągnąć francuską bułeczkę z mięsem. Trzeba się przejść trochę w górę , aby dotrzeć do głównego kompleksu handlowego , zwanego dumnie ” Plaza”. Ciężko znaleźć market ale się udaje, robimy podstawowe zakupy, wybór nie jest oszałamiający.Jeszcze tylko owoce  i wracamy do domu, po pół godzinie jesteśmy w recepcji.

monteverde-rainbow-valley-lodge-2

Kostaryka 2016 # 10 Caño Negro , czyli wszystkie zwierzęta duże i małe

cacao

Kakaowiec / Cocoa tree

Dzień jak co dzień – pobudka, śniadanie, wyjazd. Jedziemy na północ , w kierunku granicy z Nikaraguą. Do przejechania mamy około dwóch godzin.Już po niecałej godzinie zatrzymujemy się w  Restaurante Las Iguanas w pobliżu Muelle San Carlos przy ruchliwym moście na drodze 35. Koren pokazuje nam niecodzienne zjawisko – na sporym drzewie (teak?) odpoczywa kilkadziesiąt iguan.

iguany-na-drzewieByć może jest ich jeszcze więcej , ale drzewo jest olbrzymie i wysokich konarów nie widać.Ale i tak zwierząt jest mnóstwo, żyją sobie przy moście, a hałas samochodów i setki fotografujących ich ludzi w ogóle nie robią wrażenia.Koren idzie zjeść śniadanie do baru a my cykamy fotki podobnie jak wysypujący się z kolejnych autobusów turyści.
iguana2Choć widok iguan nie jest nam obcy to w takiej ilości robią wrażenie. Kierowca się posilił, dopił kawę i ruszamy dalej. Droga jest dobrej jakości, ale w Kostaryce kierowcy jeżdżą statecznie, na odcinkach prowadzących przez osiedla jest sporo progów zwalniających. Poza tym ruch trochę wstrzymują częste mosty – są zawsze węższe od drogi co powoduje konieczność przepuszczenia pojazdów mających pierwszeństwo. Dlaczego nie poszerzyli tych mostów do szerokości drogi jest dla mnie tajemnicą , to raptem pół metra-metr i ruch byłby płynniejszy.
road-to-cano-negroJedziemy więc sobie spokojnie, rozglądając się na boki, na plantacje ananasów,mango, papai oraz wielkich połaci upraw palm oleistych.O ile plantacje owoców budzą we mnie ciepłe uczucia to do plantacji palm mam zdecydowanie odmienny stosunek. Widziałem w Malezji, która jest największym producentem oleju palmowego , jak pod jej plantacje wycinają całe połacie lasów tropikalnych. Taka barbarzyńska monokultura zaczyna opanowywać teraz Borneo, na czym cierpią zwierzęta, w tym nasi pobratymcy – orangutany.
cano-negro-entranceJeśli ktoś ma możliwość porównania plantacji palm z lasem tropikalnym od razu zrozumie moje obawy. Jednak tłuszcze trans , mimo że nie są zdrowe są używane coraz powszechniej i nie wygląda na to , aby mogły być czymś zastąpione, bo olej palmowy to najtańsze źródło tłuszczu.
Do Caño Negro  docieramy zgodnie z planem .Jest to stosunkowo nowy Park Narodowy, nie jest jeszcze tak popularny jak ten pod  Arenalem czy Manuel Antonio. Jest też niski sezon, co powoduje  że w Parku jesteśmy praktycznie sami.Caño Negro trochę przypomina Tortuguero , to sieć odnóg rzeki Rio Frio, siedlisko wielu gatunków zwierząt i ptaków , mamy nadzieję zobaczyć coś więcej niż mrówki.
bird3Siąpiący deszczyk nie przeszkadza, łódka która płyniemy jest zadaszona, a wiatru nie ma.Przesuwamy się powoli i cicho blisko brzegu , polujemy na aligatory.Raz po raz przewodnicy wskazują na brzeg , ale ja oczywiście nic nie widzę.Dla świętego spokoju pykam fotę, sprawdzę w domu na komputerze , czy nie robią mnie w konia.
cayman2Wreszcie i mnie udało się rozpoznać zwierza – była to trójeczka krokodylków, schowana w błocie. Teraz wiem , dlaczego nie udawało mi się ich z daleka zobaczyć – praktycznie nie odróżniają się od kłody czy pniaka. Leżą nieruchomo , drzemią.
cayman1Człowiek ma ochotę pomajtać w wodzie nogą i sprawdzić, czy rzeczywiście są takie szybkie, jak o nich mówią.
Poza aligatorami jest sporo dużych ptaków, ale i małe kingfishery ubarwiają las.

kingfisher1

Kingfisher /fot. z neta/

Usatysfakcjonowani widokiem drapieżników leniwie rozglądamy się z prawa w lewo, sternik z Korenem wypatrują kolejnych atrakcji.
bird1Chyba już się przyzwyczajamy do tutejszego klimatu, mimo mżawki świetnie się bawimy.
Wreszcie dopływamy do wyspy w centralnej części Parku. Widać kilka domków, w tym jeden – naszego przewodnika. Oprowadza nas po ogrodzie, rosną tu różne gatunki drzew, przeważnie owocowych a o przyprawy do posiłków dbają spore ogródki zielarskie z papryczkami chilli, trawą cytrynową czy kolendrą. Jest tam sporo lokalnych roślin, wykorzystuje je leczniczo Koren ,który jest szamanem i właśnie opowiada, że nie zdążył rano zjeść śniadania w domu , bo całą noc jeździł do chorych.
Nie wygląda na szamana, ale kto wygląda ?
Ładujemy się z powrotem do łódki , kiedy Natura sprawia miłą niespodziankę – przestaje padać i wychodzi słońce.Co chwila co prawda zakrywają je chmurki ale i tak świat staje się sympatyczniejszy. No i wychodzą wreszcie fajne foty.
Pływamy jeszcze trochę ciesząc się swoją obecnością tutaj. Świetne miejsce, godne polecenia.
cano-negro-1Robi się popołudnie , czas coś przekąsić.W cenie wycieczki mamy lunch, Koren obiecał coś specjalnego. Jedziemy kilkanaście kilometrów i kiedy dojeżdżamy do rancza zaczyna kropić deszcz. Zbudowane jest w całości z drewnianych bali znalezionych w rzece, w zagrodach stoją konie i wielki byk , na tyłach zorganizowano wielką salę biesiadną. Nasz przewodnik twierdzi , że lokal cieszy się wielką popularnością wśród amerykańskiej śmietanki towarzyskiej, przyjeżdżają tu aktorzy  i politycy. Nie uważam za stosowne podważanie jego słów , ale po co Brad Pitt z kolegami miałby jechać tysiące kilometrów na jakieś zadupie, skoro takie rancza mają u siebie na pęczki ?
rancho-tabacon-vera-1Idziemy jeszcze na podwórko ,Koren chce nam pokazać stawek z aligatorami. Kiedy jesteśmy w połowie drogi musimy jednak wracać . I musimy to zrobić szybko. Kilkadziesiąt metrów od nas, na zewnętrzne zabudowania zaczyna walić nawałnica wody. Gołym okiem widać , jak fala przesuwa się w nasza stronę. Wszyscy zdążyli dobiec pod dach poza mną. Na usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że dawno nie biegałem. Ostatni raz w 1983 roku, w pogoni za uciekającym pociągiem i choć było to tylko kilkanaście metrów to trauma nie chce mnie opuścić.
Ale do wilgoci już się  przyzwyczajam, ciekawe , czy jest jakaś graniczna wielkość opadów dziennych , aby się załamać.
rancho-tabacon-vera-3W czasie , kiedy deszcz wypełnia swój obowiązek my jemy lunch. Przedtem jednak Koren przedstawia nas gospodarzom , ranczo prowadzi jedna,liczna, rodzina. Poznajemy ich imiona i natychmiast wypuszczamy je drugim uchem, oni prawdopodobnie robią to samo. W rodzinie przeważają faceci, w ogóle w latynoskiej Ameryce dominuje kult macho. Kobiety są , owszem zauważane, ale raczej jako dodatek do mężczyzny. Przez cały pobyt zwracano się raczej do mnie , w rodzaju ” Marek i jego Kobieta-O-Trudnym- Do-Wymówienia-Imieniu” , co dawało miłe poczucie wyrównywania szans – w Polsce generalnie zwracają się do nas per ” Pani Doktor Dorotka i jej mąż „. Chyba będziemy częściej odwiedzać Ameryką Łacińską i ładować pojemniki z ego.rancho-tabacon-vera-2
Lunch nie rzuca na kolana ,Koren zamówił sobie i zupę i danie główne, zjada wszystko co do ostatniego ziarna ryżu, my jesteśmy koło połowy i dajemy za wygraną. Nietkniętą wieprzowinę gospodarze pakują naszemu przewodnikowi w kartonik.
Jeszcze zaległa wizyta u krokodyli, no rzeczywiście , robią wrażenie, tak dużych sztuk nie widzieliśmy nad rzeką.
alligatorWracając i gadając o tym i o owym dowiadujemy się , że nasz Koren, rodowity Indianin z plemienia Maleku , był swojego czasu ( chyba nie tak dawnego) majętnym człowiekiem. Jako dziecko Włocha i Indianki odebrał staranne wykształcenie, między innymi w Grecji i USA a kiedy rodzice zmarli odziedziczył sporo ziemi , jakieś nieruchomości , krótko mówiąc – był bogatym człowiekiem.
Niestety , ożenił się z kobietą, która w krótkim czasie zutylizowała ich majątek. Po rozwodzie ( chyba niedawnym ) Koren jest goły i rozgoryczony, tym bardziej , że ma zakaz kontaktu z dziećmi ( już dorosłymi), żyjącymi w USA. Smutna historia,jeśli jeszcze dodać do tego obrazki z osiedla plemienia Maleku, które w drodze powrotnej odwiedzamy to obraz jest przygnębiający.
Osiedle jak osiedle, niewielkie domki, nie widać ludzi, podobno szerzy się alkoholizm, a winne jest bezrobocie. To znana spirala – rodzice bez pracy nie mogą zapewnić dziecku wykształcenia,a bez wykształcenia dziecko jest skazane na bezrobocie i biedę.

koren
Jutro wyjeżdżamy do Monteverde, Koren proponuje ,że może nas zawieźć, ale samochodem pojedzie długo , bo dookoła jeziora a i na pewno chciałby za ten kurs więcej niż 50 USD, ile płacimy firmie , która ten kurs organizuje z użyciem promu przez jezioro.
Żegnamy się więc przy naszym hotelu, jesteśmy zadowoleni z jego pomocy, myślę ,że i on nie powinien na nas narzekać.
Zainteresowanym mogę podać namiary.
No i jemu zawdzięczamy zapoznanie się z boskim owocem o smaku kremówki z Wadowic- cherimoyą.

600px-owoce_czerymoja

Cherimoya

Kostaryka 2016 # 9 La Fortuna , czyli schodami w górę , schodami w dół

canopy-arenal-8Nasza dzisiejsza wycieczka to tzw. canopy walk.Nazwa nie ma polskiego odpowiednika a oficjalna nazwa tego przedsięwzięcia to Mystico Canopy Tour.
Idea sprowadza się do rozwiązania problemu w jaki sposób zaobserwować zwierzęta żyjące w koronach drzew – w klimacie tropikalnym żyje tam 90% zwierząt.
canopy-arenalDlatego szczyty gór połączono wiszącymi mostkami, w Arenal tych mostów na trasie jest 12,  można z nich obserwować drzewa z góry.Uważni obserwatorzy , a szczególnie ci , którzy wędrują w grupie z doświadczonym przewodnikiem, mogą zaobserwować mnóstwo ptaków, a także większe ssaki, jak np.leniwce.Najlepiej zrobić to wcześnie rano, dlatego Koren nalegał na wczesny wyjazd, no ale 15 minut różnicy chyba nie wypłoszy wszystkich zwierząt.
canopy-arenal-7Po dwudziestu minutach jazdy dojeżdżamy do najsłynniejszego Canopy Walk na świecie . Znałem takie miejsca raczej z lektur,otarłem się o nie w Laosie i Malezji, ale los sprawił, że możemy je dotknąć właśnie tu.Trasa liczy 3,2 km, Koren liczy ,że zobaczymy się za trzy godziny. Jeszcze gdzieś się wkręca i przynosi nam tańsze bilety.
Nie ma dużo ludzi, na obszernym parking stoi tylko kilka busów. Nie chcemy dołączać do grup ,idziemy sami.Ścieżka wiedzie  w górę, nie jest stromo i trasa zapowiada się na łatwą, choć przy wejściu tablice wskazywały konieczność założenia wysokich butów trekingowych  na wypadek skręcenia kostki,  jak nam się wydaje..
canopy-arenal-4Każdy z mostów  jest opisany- długość , wysokość, ilu ludzi może przebywać na nim jednocześnie. Wszystko wydaje się bezpieczne,liny są grube,a platformy zabezpieczone przed zsunięciem się. Ale przy chodzeniu po moście łatwo stracić równowagę -most czasem buja niemiłosiernie, osoby bardziej wrażliwe powinny przechodzić w pojedynkę albo z kimś doświadczonym , a nie w grupie.

canopy-arenal-6Z pomostów można obserwować szczyty drzew rosnących niżej, zastanawiam się , czy mój aparat da radę uchwycić głębię obrazu ,wysokość mostu nad dnem kotliny przekracza czasem 150 m.Spacerujemy sobie powolutku, mimo ,że jesteśmy w górach to robi się coraz cieplej. Jestem ugotowany, t-shirt jest kompletnie mokry.Po trzech godzinach dochodzimy do wyjścia,jest prawie południe.
canopy-arenal-3Jeszcze parę fotek na pożegnanie,ale nie jest to łatwe , bo parking mocno się zapełnił. Oprócz mrówek nie widzieliśmy żadnych zwierząt , ale nie uważamy tego czasu za zmarnowany.
canopy-arenal-2Po drodze do wodospadu Koren usiłuje nas przekonać do odwiedzenia Parku Narodowego Cano Negro , na północy kraju.Obiecujemy to  rozważyć po wizycie w wodospadzie.
catarata-la-fortunaCatarata ( hiszp.wodospad) La Fortuna mierzy 70 metrów i jest bardzo znanym obiektem krajobrazowym Kostaryki. Chcemy go obejrzeć  również od dołu,dokąd prowadzą schody. Koren twierdzi , że pokonanie 1200 stopni potrafi złamać najtwardszego. Cóż , pora sprawdzić, jaki pożytek przyniósł całoroczny trening rowerowy i kilka miesięcy wylewania potu na siłowni. Mam nadzieję ,że nie będzie gorzej niż w Laosie.Umawiamy się na parkingu za godzinę i schodzimy. Masa wody spadająca z kilkudziesięciu metrów robi wrażenie, ale i jest niebezpieczna.Kąpiący się w jeziorku w krystalicznie czystej i bardzo zimnej wodzie muszą się mieć na baczności,żeby nie dostać się pod tony spadającej w dół wody.My nie wchodzimy do wody, gapienie się na odważnych wystarcza.
dorota-catarata-la-fortunaI cały czas czuję , że coś się nie zgadza w rachunkach.Przecież gdyby do pokonania 70 metrów potrzeba było 1200 schodów, to musiałyby mieć wysokość 6 cm, a miały w większości normalną , czyli 10-12 cm. Wygląda więc na to , że Koren liczył
schody dwa razy – raz w dół i raz w górę.
600 schodków w górę nie sprawiło większych problemów, poza tym ,że po odświeżeniu w chłodnej mgiełce nie ma już śladu.
Negocjujemy warunki wyjazdu do Cano Negro , umawiamy się na tradycyjną siódmą piętnaście.