Laos 2015 #6 Docieramy do Luang Prabang

luang-prabang.jpg

Busik na dworzec autobusowy przyjeżdża zapchany na maxa.Bagaże wrzucamy na dach songthaewa , sami wpychamy się do środka. Jakiś Francuz z przekąsem pyta kierowcę, ilu pasażerów ma jeszcze zabrać po drodze. Na szczęście jesteśmy ostatni , jedziemy do znanego nam  już dworca. Nie da się ukryć , że w świetle słońca wygląda przyjaźniej niż po zmroku. Stoi kilka autobusów , w tym jeden okazały, chyba nasz , VIP-owski.

DSC06805

Niestety , to autobus chiński, leci z Kunmingu do Vientiane, kawał drogi , ze trzy dni w autobusie… brr.

Nasz VIP jest skromniejszy, co tu dużo gadać, to zwykły busik Mitsubishi,  bez klimy , o rozkładanych siedzeniach nie wspominając. Zajmujemy strategiczne miejsca, jest jeszcze sporo czasu do odjazdu , więc mamy komfort wyboru. Nie rozwodzimy się nad naszą naiwnością , to nie pierwszy i nie ostatni raz , kiedy nasze wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością.

Zostało kilka wolnych miejsc , nie jest źle , jest sporo miejsca na nogi. Z głośników dobiega głośne disco-lao , przychodzi mi do głowy , że można by  do muzyki podłożyć tekst „Majteczek w kropeczki” i równie dobrze .Wprawdzie ludowa muzyka Laosu różni się znacznie od polskiej , ale nowe rytmy brzmią prawie identycznie. Polak , Laotańczyk dwa bratanki ?

DSC06815

Do Luang Prabang jest 8 godzin drogi , prowadzi przez Muang Xai i Pak Mong, trochę dookoła , ale jesteśmy w górach. Droga jest nowa, porządna , ale kręta i miejscami zniszczona przez wodę.  Dworce autobusowe , na których się zatrzymujemy są podobne do siebie i innych w Azji,  jak słusznie zauważyła Basia w swoim komentarzu . To właściwie nieutwardzone place, okolone barami i jadłodajniami. Każdy z pasażerów jest w busach , których zawsze jest sporo , traktowany indywidualnie. W praktyce oznacza to , że kierowca ma oko na wszystkich pasażerów, jeśli ktoś zbyt długo zwleka z powrotem do busa czekamy na niego cierpliwie, podobnie jeśli ktoś zamyślił się w barze czy toalecie. Miejscowi, nawet obcy , sprzedawcy czy inni kierowcy poinformują go , że jego środek transportu już czeka.

DSC06802

W busie muzyka gra na full, podoba mi się , bo sprzęt jest dobrej jakości, głośniki także , Dorota trochę narzeka , że za głośno , ale nie zamierzam interweniować , bo telenowela czy występy wesołków w pokładowej telewizji byłyby dużo gorszym rozwiązaniem.

Do LP dojeżdżamy zgodnie z planem , wieczorem . Trochę mamy problemu z wyartykułowaniem nazwy naszego hotelu tuk-tukowcom, nie umieją czytać , więc podtykanie im pod nos vouchera z nazwą hotelu nic nie daje. Jakoś  udaje nam się przeliterować nazwę  , konsylium kierowców zgodziło się co do lokalizacji i jedziemy, nie mając absolutnie pewności , dokąd. Po kilkunastu minutach docieramy do hotelu, wygląda przyzwoicie , nazwa też się z grubsza zgadza.

10483762_40_z

Grzeczny recepcjonista po krótkiej analizie dokumentów bardzo nas przeprasza, ale nie mają wolnych pokoi. Tak się nieszczęśliwie składa , że jeden z gości hotelowych , który miał zwolnić pokój wylądował dziś w szpitalu , pozostawiając pokój bez check-outu. Hotel proponuje , abyśmy dzisiejszą noc spędzili w siostrzanym hotelu, oni za niedogodności bardzo przepraszają i obiecują zwrócić pieniądze.Na śniadanie zaprasza do swojego hotelu, które to śniadanie cieszy się międzynarodową sławą.Wierzymy w dobrą wolę gospodarza, dwóch chłopaków niesie nam bagaże do hotelu, kilkaset metrów dalej. To guesthouse , klasy mocno ekonomicznej, dostajemy pokoik ,a drugim piętrze , obok pralni  i z widokiem na mur.W pokoju dwa łóżka, łazienka i drzwi do sąsiedniego pokoju. Mocno skromnie , ale incydent traktujemy jako kolejną przygodę.

Nawet się nie rozpakowujemy, idziemy w miasto. Uprzejmy pan w recepcji szkicuje nam trasę do centrum miasteczka.Nasz przybytek mieści się w spokojnej części miasta , dookoła same hoteliki i guesthousy , nie widać życia nocnego.Po kilkuset metrach dochodzimy do bardziej ruchliwej części , w Night Markecie rozkładają się stragany, przy straganach z żarciem wianuszki chętnych. Ta ulica na co dzień jest ważną magistralą , ale wieczorem zamienia się w deptak z setkami straganów z pamiątkami. Trochę krążymy między nimi , ale na zakupy mamy jeszcze czas. W bocznej uliczce rozłożył się stragan z wegetariańskim żarciem na wagę.

Vegetarian-Food-VegVoyages

Płaci się za talerzyk, na który nakłada się tyle produktów ,ile się chce ( i ile się zmieści na talerzyku) , za równowartość 5 zł.Do wyboru kilka rodzajów ryżu , makaronów, warzyw, także grillowanych i opiekanych, rozmaite bardziej i mniej pikantne sosy, mnóstwo świeżych ziół i różnych kiełków. Pan sprzedawca na życzenie wrzuca sporządzone danie woka, podgrzewając je.Jak się później przekonaliśmy do baru zawsze stała długa kolejka, my dziś mamy szczęście, nie ma nikogo przed nami.  Pełny talerz zaspokoił nasze oczekiwania, na deser kupujemy jeszcze zestaw pięciu ciasteczek kokosowych , mniam i ruszamy na krótki, wieczorny spacer w kierunku Mekongu. Frontem do rzeki stoją hoteliki i bary, niby ludzi sporo, turystów i miejscowych  , ale jakoś tak spokojnie nienachalnych. Może udziela im się atmosfera miasta , uważanego za duchową stolicę Laosu. Liczba 345 świątyń w tak małym miasteczku sprawia , że właściwie w każdym jego miejscu czujesz się jak w świętym przybytku.

Wracamy do naszej norki. Jutro ostatni dzień luzu, pojutrze przyjeżdżają P. , powitamy ich na lotnisku.

 

Laos 2015 # 5 Jak Rybka w wodzie

 

 

DSC06753Budzi mnie ból.Próbuję przewrócić się na drugi bok , ale wymaga to precyzyjnego planu , rozłożonego na kilka etapów. Niestety, mozolne szukanie dobrej pozycji kończy się niepowodzeniem.Z trudnością więc siadam na posłaniu.Jest ciemno, właściwie czarno, ale głośno.Odgłosy dżungli są wszechobecne, wysokie i niskie, głośniejsze i cichsze, dalsze i bliższe mieszają się ze sobą i nakładają.Nie chcę nawet myśleć o tej masie stworzeń je wydających, mam nadzieję , że żadnemu z nich nie przyjdzie ochota wdrapać się po kilku schodkach  do naszej budki.Bolą plecy, więc próbuję się znów położyć, i tak w kółko. Nie wiem , która jest godzina i ile czasu kręcę się w  półletargu. W końcu zasypiam , ale ktoś wychodzi na zewnątrz, robi trochę hałasu.Jest już jasno.Wygrzebuję się z legowiska i sięgam do plecaka Doroty, powinna mieć coś przeciwbólowego. Wciągam od razu trzy apapy, biorę swój plecak i krok za krokiem schodzę na placyk.Dla mieszkańców wsi dzień  się już zaczął.Głośno chodzi agregat prądotwórczy,koguty anonsują nadchodzący dzień.
Mój t-shirt już na mnie wysechł  , spodnie nie bardzo, a skarpetek wolę nie sprawdzać.Wkładam zabłocone buty i próbuję się rozruszać.

DSC06767
Pojawia się nasz przewodnik, zamieniamy kilka zdań,schodzi do rzeki i zaczyna wyciągać zrolowane kajaki. Są gumowe, dość spore, rozkładamy je na brzegu i zaczynamy pompować.To znaczy ja pompuję , on trzyma wyskakująca wciąż końcówkę, ruch stopą w górę i w dół to jedyny ruch ,który jestem w stanie wykonać bez bólu.Kajak ma trzy komory plus oparcia, ich dmuchanie trochę trwa.
Na szczęście z chatki wynurzają się pozostali znajomi, Francuz chętnie przejmuje ode mnie funkcję stopo-dmuchacza. Razem mamy cztery spore kajaczki, wprawdzie wyobrażałem sobie , że będą plastikowe, takie jak w Polsce, ale po nadmuchaniu te też wyglądają solidnie.Wszyscy wyglądają na świeżych i wypoczętych , zwłaszcza Chinki , które wdziały nowe stroje, specjalnie do wodnych przygód.
Moja Żona i ja pozostajemy w strojach uniwersalnych.W międzyczasie przygotowano śniadanie, jajecznica, ryż , warzywa , kawa. Francuzi krzywią się na kawę, chcą herbaty. Przewodnik pyta , czy może być miętowa. Myślałem , że to wysublimowana ironia , ale za chwilę powraca ze świeżo zerwanymi listkami mięty.Francuzi ( z Tuluzy ) są wniebowzięci.Po śniadaniu zaczynamy pakowanie , miejscowi przygotowali worki do zabezpieczenia plecaków przed wodą, wydaje mi się to nadmiarem ostrożności , patrząc na leniwą rzekę, ale pakujemy nasze sprzęty także.

DSC06772
Chcę porobić trochę zdjęć po drodze, zostawiam aparat na szyi , ale drażni mnie jego majtanie , wkładam go także do worka.
Obsługa bardzo starannie mocuje worki do uchwytów w łodziach,oni w swojej mają worki z jedzeniem na lunch.Trochę trwa, zanim wszystko przygotujemy, ale wreszcie ruszamy.Biorę jeszcze apap na drogę i jakoś ładujemy się kajaka. Dorota jako pierwsza zsuwa się po błotnistej skarpie i ląduje w wodzie.
Wdrapuje się jednak do środka, wyobrażam sobie już , że moje zesztywniałe stawy nie poradzą sobie z wejściem , ale nie jest źle.
Podciągnąłem co prawda spodnie do kolan ,ale woda w rzece sięga do pół uda, więc suszenie spodni poszło na marne.
Jednak jestem usatysfakcjonowany , bo załadowaliśmy się jako pierwsi i odbijamy od brzegu.Prąd szybko znosi nas na środek rzeki, chcę poczekać na pozostałych przy przeciwnym brzegu, ale prąd okręca nas i płyniemy tyłem. Słyszę chłodny głos Mojej Żony, że nie wyobraża sobie płynięcia cały dzień tyłem. Znam już ten ton głosu , więc wiosłuję z całej siły, aby wyprostować łódkę.Siedzę z przodu, nie wiem co robi Dorota, mam nadzieję , że wiosłujemy w tym samym kierunku.Kiedy się w końcu odwracamy widzimy trzy kajaki znikające za zakrętem.
Początkowo wiosłujemy jak szaleni ale dajemy za wygraną, zwłaszcza ,że przed nami pojawiają się bulgotki.

DSC06782

Wpadamy w nie dużą szybkością, dnem szorujemy o kamienie. Dorota z tyłu krzyczy do mnie ,abym usiadł bardziej płasko , bo w miejscu gdzie siedzę robi się coś w rodzaju kila , który nadziewa nasz kajak na kamienie. Posłusznie kładę się płasko, wiosłowanie jest prawie niemożliwe, ale nie szorujemy już kamieniach.Trzeba omijać większe głazy, nie mamy czasu się rozglądać , ale kątem oka widzimy , jak Chinki wpadają do wody. Za chwilę jest jednak ok, płyną dalej.Po kilku minutach lądujemy wszyscy w kolejnej wiosce, nie wiem , czemu nie wierzyłem przewodnikowi , kiedy mówił, że popłyniemy tylko dziesięć minut.Wioskę zajmuje mniejszość z korzeniami w Chinach,nie dziwi nas więc przedsiębiorczość mieszkańców, zwłaszcza tych małych,i chęć ubicia interesu na wyrobach lokalnego rękodzieła. Mówiąc szczerze, zawsze mnie zastanawiało , dlaczego głównym towarem w takich miejscach , od Indonezji po Tajlandię, są malutkie saszetki, nadające się jedynie wyrzucenia ( pieniędzy ). Może powinni zmienić swojego dostawcę z Chin albo wymusić na nim wzbogacenie asortymentu ?
DSC06759

Domki są proste, obejścia malutkie, nie widać specjalnie zwierząt, jedynie kury i kozy.Centralnym punktem wioski jest szkoła, izba podzielona jest na trzy strefy – klasę pierwszą , drugą i trzecią, na ścianach wiszą plakaty i mapy.Czysto, porządnie.Mieszkańcy nie mają nic na przeciwko odwiedzaniu ich domków, mieszkają skromnie, sprzętów też niewiele. Gotują w domu na palenisku, nie mają kominów, dym uchodzi przez szpary w dachu.

Po krótkiej wizycie wracamy na kajaki.Idzie nam coraz lepiej , do czasu kiedy docieramy do wyjątkowo uciążliwej kaskady.Staramy się omijać kamienie, kończy się tym ,że zbyt energicznie machając wiosłami wbijamy się w brzeg. Udaje nam się oderwać , ale cały czas prąd prowadzi nas blisko skarpy, pod zwisającymi gałęziami.Pod jedną z nich uchylam się w ostatniej chwili , ale po chwili czuję wstrząs.
Oglądam się do tyłu i widzę moją Małżonkę , gramolącą się w błocie , oczywiście poza łódką. Gałąź, przed którą ja zdążyłem się uchylić ją zmiotła do wody. Próbuję zawrócić , ale prąd jest zbyt silny, na szczęście pomagają jej przewodnicy, wsiada do naszego kajaku w nieco spokojniejszym miejscu. Na szczęście kaskady przeplatają się z miejscami , gdzie woda jest całkiem spokojna, można trochę ochłonąć po skoku adrenaliny.
Dorota pokrzykuje , że ona z tyłu pracuje za dwóch i już bolą ją ręce , a ja leżę sobie jak król.Ciężko się dyskutuje , jeżeli można mówić tylko przed siebie , a chciałbym jej powiedzieć, że po pierwsze sama kazała mi się położyć a po drugie to właśnie jej szaleńcze manewry powodują ,że miotamy się od brzegu do brzegu.
To właśnie moje,starannie przemyślane muśnięcia końcem wiosła powodują ,że jeszcze płyniemy w komplecie. Zamiast tego jednak siadam i zaczynam pracować , prawdę mówiąc trochę przesadnie energicznie.Na jednej z kolejnych kaskad nadziewamy się na spory kamień.
Wkleszczamy się w niego , próbuję się od niego odepchnąć, wiosłem się nie udaje, odbijam się nogą i efekt jest taki, że ląduję w wodzie.Przemyka mi myśl, że decyzja o schowaniu aparatu była ze wszech miar słuszna.

DSC06771
Jest płyciutko, ale kamienie i wodorosty są śliskie , a do tego silny prąd dają  taki efekt , że nie mogę stanąć  na nogach i kiwam się w półprzysiadzie jak gibon. Podpływa przewodnik i proponuje ,żebym  zajął miejsce w jego łodzi a on pomoże Dorocie.Chętnie się zgadzamy, Dorota uśmiecha się tryumfująco.
Mój wioślarz to zawodowiec, oszczędnie operuje wiosłem , ja wkraczam tylko w wyjątkowo trudnych miejscach , gdy pomoc doświadczonego wioślarza jest naprawdę potrzebna.
Chinki raz po raz mają kłopoty , ale radzą sobie same. Jednak gdy na jednej z zatoczek, w wyjątkowo spokojnym miejscu
dokąd dopłynęliśmy jako pierwsi i czekamy na pozostałych, pojawia się płynąca wodą chińska głowa to zaczynam się obawiać ,że tym razem stało się coś przykrego.Podpływamy bliżej , okazuje się ,że Chinka wypadła z kajaka i porwał ją prąd.Kapok utrzymuje ją na powierzchni a azjatycki fatalizm nie skłania ją do  krzyków czy machania rękami.Imponują mi te Chinki ,wczoraj wspinały się bardzo zręcznie , co prawda dzisiaj nie radzą sobie najlepiej ( jestem dziś debeściak, mówiąc szczerze ), to ciosy od losu przyjmują ze spokojem i spokojnie wychodzą z opresji.
Około pierwszej po południu zatrzymujemy się na lunch. Miejscowi zgrabnie przygotowują nakrycie, ścinając kilka liści bananowca, większe jako stół, mniejsze jako talerze.

DSC06789
Wynoszą zapasy z łódki, rozkładając je na mniejszych liściach – sticky rice, jakieś warzywa , sosy.
Z dżungli przynoszą jakieś roślinki, jedne kwaśnawe, inne gorzkie , częstują.
Dorota gorzko wypomina, że mój wioślarz jest dużo lepszy od jej,jest już mocno zmęczona.Współczuję jej , ale nie zamierzam proponować wymiany.
Mnie wczoraj też nie było lekko.

Ruszamy dalej , to już tylko godzinka i jesteśmy u celu. Składamy kajaki, przewodnik ściąga z czekającego już na nas busa rowery.
Informujemy uprzejmie , że z nich nie skorzystamy, kamienista droga zwiastuje kłopoty , do przejechania jest 16 km w koszmarnym upale.

DSC06779
Pozostali przebierają się w stroje rowerowe, my w swoich mokrych ciuchach ładujemy się do samochodu.Przychodzi mi do głowy ,że nie pamiętam , kiedy przez dwa dni chodziłem w kompletnie mokrym ubraniu – wczoraj od potu , dziś od wody.Jedyna korzyść ,że rzeka spłukała wczorajsze błoto z butów , szkoda tylko , że się porosklejały.
Najpierw ruszają rowerzyści , my za nimi,po kilkuset metrach ich wyprzedzamy , nie widać specjalnego entuzjazmu w pedałowaniu.Zatrzymujemy się w najbliższej wiosce, przyjemnie wychłodziliśmy się w busie, miło jest teraz napić się piwa w
przydrożnym sklepiku.Po kilkunastu minutach dojeżdżają pozostali, jedna z Chinek ma już dość, rzuca rowerem na pobocze.

RIMG1239
W busie jedziemy teraz we trójkę, jest ciasno ,mam nadzieję , że pozostali maja dość ambicji ( i sił) aby pozostawić wygodniejsze  miejsca tym , którzy na to zasługują.
Skokami zbliżamy się do Luang Namtha, na ostatnim postoju żegnamy się , my jedziemy już prosto do biura.Odbieramy swoją walizeczkę , pomijając wyniosłym milczeniem pytania obsługi , czy nam się podobało.
Ciągniemy walizeczkę do hotelu , miło jest ją otworzyć i zobaczyć czyste, suche ciuchy.
Pakujemy się , jutro odpoczniemy sobie w czasie  całodniowej podróży VIP-busem do Luang Prabang.

RIMG1243

Laos 2015 # 4 Wyznania starego marudy

DSC06752

Wydawanie śniadania idzie dziś wyjątkowo opornie, trochę się spóźniamy na wycieczkę , ale i tak nie jesteśmy ostatni. Ustawiamy walizeczkę ze sprzętem osobistym na wskazane przez obsługę miejsce i dopłacamy resztę kasy. okazuje się ,że jedzie nas szóstka, co trochę obniża koszty wyprawy.
Jedziemy do wioski Nam Ha ( bez t), położonej nad rzeka o tej samej nazwie. Mamy kawałek do przejścia a jutro kajaczki.
Kilkanaście kilometrów nie najgorszej drogi przejeżdżamy dość szybko biurowy busikiem. Trochę śmieję się w duchu z pozostałych uczestników, którzy pobrali na drogę całkiem spore plecaki. Mój , choć poza aparatem fot. i małą butelką wody nic w nim nie ma , w tym upale i tak się klei do pleców.Bez zwłoki wchodzimy do dżungli. Wąska dróżka wije się w górę wśród gęstych zarośli , w górze widać czubki drzew.Po stu metrach wspinaczki na ostre zbocze mam zadyszkę. Odwracam się, aby zrobić fotkę a przy okazji zaczerpnąć trochę powietrza.
Przewodnik idzie z przodu , za mną tylko jego pomocnik, w klapkach na nogach i z foliowym workiem na plecach z naszym lunchem,pogwizduje wesoło.
Jest cierpliwy, raz po raz zatrzymuje się razem ze mną. Ciężko  idzie mi to podejście , mam nadzieję, że będzie krótkie. Wiadomo :pierwsze koty za płoty.Dróżka wcale nie chce się jednak wyprostować, idziemy w górę już dobre pół godziny i wygląda na to ,że jeszcze trochę pójdziemy. Cieszę się , kiedy mój osobisty asystent zatrzymuje się , aby pokazać liście kardamonu czy galangalu,choć raczej wtedy zaczynam myśleć o honorowych opcjach wycofania się z imprezy.Serce mi wali jak szalone, nogi odmawiają posłuszeństwa.Zastanawiam się , na kogo zrzucić winę za moje cierpienia. Moja Żona idzie z przodu jak prymuska za przewodnikiem ,ma kondycję , no ale wiadomo , jest sporo młodsza ode mnie.Czuję się zresztą z każdym krokiem coraz starszy i coraz bardziej zużyty.Dorota nawet nie ogląda się na mnie , pewnie gdyby mnie zobaczyła zawołałaby pogotowie.Grupa grzecznie czeka , aż przydrepczę , ale gdy  tylko nadchodzimy przewodnik uznaje , że wystarczy wypoczynku i rusza dalej. Dla mnie czasu na wypoczynek nie przewidział…Przypominam sobie,że na tablicy ogłoszeń przed biurem , ktoś zmienił program wycieczki. zauważyłem to kątem oka i dopiero teraz kojarzę , że w planie mamy całodzienny trek,pół dnia kayakingu i pół dnia na rowerze. Nie poprawia mi to nastroju, końca podchodów nie widać.Ale przynajmniej wiem , kto jest winny. Zażądam zwrotu pieniędzy, niech wiedzą, że nie można , ot tak sobie , dysponować zdrowiem innych. Po kilku krokach do pozwu dołączam też straty moralne i ubytki na zdrowiu. No , sporo ich będzie kosztować mój wysiłek.

DSC06756

Ekscytacja nowymi możliwościami nie daje jednak tyle paliwa , aby na dłużej podnieść moje morale.Przecież i tak nie wyjdę z tego cholernego lasu żywy. Ciągle w górę,zaczynają mi wysiadać nogi.Lewa drętwieje niebezpiecznie, czuję, że moje życie wisi na krawędzi.W myśli układam sobie plan przedsięwzięć,które podejmę zaraz po przyjeździe:zadbać o kondycję fizyczną, dieta – tylko zdrowe i naturalne produkty,trzy razy w tygodniu siłownia no i zero używek.
Za kilka lat będą efekty.Choć z drugiej strony zastanawiam się nad listą krajów nizinnych , które mógłbym jeszcze odwiedzić zamiast katować się dietą i ćwiczeniami , nie mówiąc o używkach, ale wygląda no to ,że do końca życia będę jeździł tylko do Holandii. W sumie niezła perspektywa , szczególnie w kontekście używek.
Mój przewodnik w klapkach jak gdyby nigdy nic pod podśpiewuje  półgłosem, wyraźnie znudzony tempem marszu. Nie jestem jednak w stanie go usatysfakcjonować, nogi nie chcą nieść, serce nie pompuje.
Pytam go , jak daleko jeszcze na szczyt, niestety albo nie rozumie i uśmiecha się (złośliwie?).

DSC06776
Po drodze mija nas zbiegający z góry uśmiechnięty półnagi facet, przewodnik mówi, że to nauczyciel z wiejskiej szkółki , dokąd zmierzamy.
Jest  świeżutki , daje mi to nadzieję ,że do wioski nie może być daleko. Dopiero jednak po czterech godzinach przewodnik oznajmia , że to miejsce który jesteśmy to”top” . Wokół mizernej altanki ustawiono coś w rodzaju ławeczek, przypominających bardziej grzędy, na których przysiedli moi
współtowarzysze. Patrzą na mnie w milczeniu, jak by spodziewali się , że kipnę na ich oczach.
Robię bagatelizującą minę , chociaż mój sztywny krok chyba ich do końca nie przekonał.Mamy w ekipie dwoje Francuzów i dwie Chinki , jedna z Kuala Lumpur a druga z Singapuru.Wszyscy młodzi i sprawni , moim zdanie powinni tworzyć grupy według wieku. Byłaby szansa , że nie być najsłabszym ogniwem.

DSC06757
Chłopaki sprawnie przygotowują żarcie, sticky rice ( lokalna forma podania ryżu, ryż moczy się kilka godzin, potem gotuje, nabiera gęstej konsystencji , nabiera się go z bryły rękami macza w sosach)  , trochę warzyw, sosy.
Nie chce mi się jeść , ale widzę,że innym apetyt dopisuje. Siedzimy trochę na żerdkach, gadamy o tym i owym, zmęczenie mija.
Wreszcie chłopaki zaczynają sprzątać resztki, guide informuje ,że mój asystent schodzi z powrotem do wioski i pyta, czy ktoś chce wrócić.
Wszyscy patrzą wymownie na mnie , udaję, że nie wiem o co chodzi, niedbale pogwizdując sobie pod nosem.
Droga w dół jest łatwiejsza, przynajmniej na początku. Po chwili okazuje się ,że odpoczynek był za krótki, bolą mnie wszystkie kości.
Na szczęście oddech się wyrównał, trzeba tylko uważać , żeby nie wypaść ze szlaku. Dróżka jest bardzo wąska i ma kształt rynny, w najniższej części z trudnością mieści się stopa, trzeba iść noga za nogą.Dobrze , że nie jest ślisko bo wilgotna glina jest mocno poślizgowa.I tak w pewnej chwili jadę kilka metrów w dół , łamiąc kij, którym się podpierałem. Przewodnik szybko wyciął mi nowy ale trochę krótszy, więc na dłoni tworzą się krwawe stygmaty, które zejdą dopiero po kilku dniach.
Prywatnego asystenta zastępuje para miłych Chinek, fajnie przypomnieć sobie stare czasy kiedy podróżowałem w tamtych stronach. Chinki jednak wolały iść szybciej, grupy już nie widać , ale zabłądzić raczej nie można , ścieżka prowadzi jak za rękę.Za którymś z zakrętów czeka na mnie przewodnik, uważnie sprawdzający zawartość swojego plecaka i z niepokojem stukający zepsutą latarką o drzewo.
Nie dodało mi to animuszu, była dopiero trzecia po południu, a słońce zachodzi o 18…
Idziemy razem krok za krokiem , przysiadam na każdym wystającym kamieniu, efekt jest taki , że  od ciągłego kucania puchną mi kolana.
Wreszcie dochodzimy do błotnistego pola ryżowego, otoczonego zewsząd dżunglą. Pracują ludzie znaczy osada blisko. Pole nie jest zbyt duże, wygląda na łatwe do przejścia, ale dróżka wiedzie miedzami i poruszamy się ruchem konika szachowego.Błoto miejscami zamienia się w regularne rzeczki , dla ułatwienia przejścia pokryte patykami. Jeszcze tylko kilkaset metrów i jesteśmy we wsi. Znad chat unoszą się dymki, krzątają się kobiety, dzieciaki rozrabiają .
Sielanka .

DSC06750

Na sztywnych nogach, ostatkiem sił zsuwam się jeszcze po skarpie na placyk nad rzeką, gdzie stoją chatki dla turystów. Na środku stoi znana mi już z postoju w górach altanka, grzędy wyglądają na mocno wyeksploatowane,siadając na wyglądającej najpoważniej spadam na ziemię , wraz z połową budki.

To nie jest mój dobry dzień.

Siadam na skarpie i mam zamiar tu zostać do rana. Widząc odpoczywających w oczekiwaniu pozostałych członków ekipy pytam przewodnika ,co dalej , słyszę,że czekamy na posiłek.
Patrzymy się z Dorotą na siebie z niedowierzaniem. Wygląda na to ,że nasza wyprawa jest dużo bardziej hardkorowa , niż zakładałem.Nasza walizeczka z przyborami toaletowymi i odzieżą na zmianę została w mieście i nie zamierza się tu zjawić , sama czy z pomocą dobrych ludzi.W sumie jest mi i tak wszystko jedno w tej chwili,ale byłoby miło chociażby zmienić kompletnie mokre ciuchy na coś bardziej suchego.Wyobrażam sobie zawód mojej Żony wobec braku kawałka  mydła czy przyborów do mycia zębów.
Tak , to zdecydowanie zły dzień.
Pytam przewodnika o rezerwowy ręcznik czy kawałek mydła, ale widok szmaty, którą mi oferuje zniechęca do podjęcia jakichkolwiek czynności higienicznych. Dorota ma więcej szczęścia, jedna z Chinek pożycza jej mydło i sporą chustę, w którą może się wytrzeć.
Przy zdejmowaniu butów okazuje się, że nogę ma całą we krwi,to pewnie pijawka przyniesiona z ryżowego pola.
Woła mnie nad rzekę, abym popilnował jej  ubrań, kiedy się kąpie.Byłoby naprawdę głupio , gdyby została także i bez nich.

RIMG1230
Wołają na kolację , lepki ryż , warzywa, jakieś kawałki mięsa , standard. Czekam na zapowiedziany finisz , w postaci obiecanejbaryłeczki z lokalną whisky LaoLao, z której każdy z biesiadników pociąga sobie miarkę za pomocą rurek, tutaj chyba bambusowych.
Zdecydowanie będzie to osłoda mojego nędznego dnia.
Zamiast antałka przewodnik  przynosi butelkę po piwie i jeden kufel, robi tajemnicze miny i częstuje. Do kufelka wlewa bimber,więcej syropku dostaje przedszkolak, gdy ma kaszelek.Francuzi odmawiają, Chinki dzielą się tą ilością po połowie, próbuję -słabe. Jeszcze  chwilę gadamy przy stole, potem przenosimy się do ogniska, rozpalonego przez tubylców, kończymy flaszkę.
Ledwo dowlekam się do wspólnej chatki-sypialni, ktoś już na szczęście rozłożył materace i kołdry, jest ciemno, nie zamierzam ich stanu w ogóle analizować i lekko znieczulony alkoholem zasypiam w  mokrych ciuchach w locie na wyrko.

Czy jutrzejszy dzień będzie choć trochę lepszy?

Laos 2015 # 3 Na rowerach (prawie ) dookoła miasta

20151107_115801

Dwa fajne rowerki w naszym hotelu podsunęły nam pomysł , aby wybrać się na nich dookoła miasta. Niestety ,były za małe dla mnie więc ruszamy w miasto , aby znaleźć odpowiedni. Miasteczko jest nieduże , życie kręci się dookoła głównej ulicy Której-Nazwy-Nikt-Nie-Zna.
Przy Night Markecie wstępujemy do biura turystycznego Green Discoveries Laos, z którymi już wcześniej korespondowałem. Mają bardzo bogata ofertę – trekkingi,od pół- do wielodniowych, wyprawy na słoniach, rowerach, kajakach. Trudno coś wybrać.
Decydujemy się pół dnia trekkingu i pół dnia kajaków, z noclegiem w wiosce mniejszości etnicznych, od jutra. Takich wiosek , zamieszkanych przez odcięte od świata plemiona- Akha, Kmun , Hmong jest tu dookoła mnóstwo.Zachowują swoją tożsamość z coraz większym trudem , uroki cywilizacji kuszą i teraz na świecie trudno obyć się bez komórek ( zasięg jest w największej głuszy) czy narzędzi do pracy.
Wybieramy krótkie, lajtowe wycieczki ,nie jesteśmy pewni swojej kondycji po długiej podróży. Na takim trekingu byliśmy
już w Tajlandii po dżungli Khao Sok, bardzo miły spacer połączony z obserwacją przyrody – ożywionej i nie.Z kolei do kajakowania przekonaliśmy się w czasie tegorocznego spływu po Wdzie, bardzo relaksujące przeżycie.

20151107_130800
Wpłacamy zaliczkę ( ostateczna cena jest związana ilością uczestników , na razie razem z nami to 4 osoby), uzgadniamy szczegóły i ruszamy na poszukiwanie roweru. Wybieramy Treka , wygląda solidnie, 30 000 kip ( 15 zł) za dzień.
Wracamy do hotelu , zabieramy rower dla Doroty i kierując się mapką otrzymaną od uprzejmego recepcjonisty ruszamy w trasę.
Na szkicu są wymalowane przykładowe trasy, sugerowana przez recepcjonistę ma 25 km i na nią się decydujemy.
Ruch na ulicach nie jest zbyt duży , można powiedzieć , że jest prawie pusto , jadę przodem i nie muszę się odwracać , aby
wiedzieć, że Dorota jest max 20 za mną,Z takiej odległości słychać popiskiwania jej roweru.
Ulice nie są zbyt ciekawe, ale dojeżdżamy do położonego na wzgórzu Watu – That Luang Namtha, jest tu naprawdę miło , gorąco ale wieje lekki wietrzyk.

DSC06715
Podziwiamy widok z pagórka na miasto i w dobrym nastroju ruszamy w dalszą trasę. Po kilkuset metrach zjazdu Dorota skarży się ,że bolą ją dłonie od ciągłego hamowania, hamulce prawie nie działają i musi je ściskać z całej siły.
Chwila relaksu przy moście musi wystarczyć , podziwiając coraz ładniejsze  okolice zjeżdżamy z szosy na piaszczysto- kamienistą ścieżkę,kierując się do wodospadu  Nam Dee.

20151107_125034_001

Droga prowadzi lekkimi wzniesieniami wzdłuż zabudowań kolejnych wiosek , jedzie się dość ciężko. Przy kolejnym podjeździe , przy mocniejszym naciśnięciu pedałów w rowerze Doroty spada łańcuch. Nakładamy go szybko , teraz jednak wiem , że kiedy pisku nie słychać to trzeba zawrócić i pomóc przy naprawie , chociaż w większości przypadków moja dzielna Żona radzi sobie sama.
Robi się gorąco , poruszamy się niemrawo, biorąc poprawką na defekty sprzętu.
Po kolejnym postoju , kiedy wydaje się , że damy za wygraną widzimy tabliczkę z drogowskazem , do wodospadu zostało kilkaset metrów.
Wreszcie jest, małoletni kierownik z pochmurną miną sprzedaje nam bilety, zostawiamy rowerki i piechotą dostajemy się do wodospadu. Dróżka jest bardzo miła, wszechobecna wilgoć jest miła odmiana po spiekocie szutrówki.Czuć zapach tropikalnego lasu, dźwięki lasu mieszają się z szumem rzeki. Wodospad jest nieduży , 3 , może 4 metry wysokości,moczymy nogi ale nie decydujemy się kąpiel. Generalnie te wodospady w Azji są mocno przereklamowane.

RIMG1201
To co oni nazywają wodospadem u nas byłoby jedynie kaskadą, niewartą wzmianki. Być może w porze deszczowej wyglądają bardziej efektownie.
A pora deszczowa ( czytaj : brak turystów) to w Laosie okres od kwietnia do października.Gdyby kogoś kusił przyjazd tutaj w
tym okresie to musi się liczyć z ciągłymi opadami, z niewielkimi przerwami w ciągu dnia. Ale z kolei to, razem z wysoką temperaturą,  powoduje ,że roślinność szaleje. Nie możemy się nadziwić , że roślinki , z taki trudem hodowane w domu tu rosną bez niczyjej pomocy jako drzewa, na przykład kilkumetrowe drzewka bożonarodzeniowe.
Miły relaks nad wodą dodaje nam sił.Teraz raczej już tylko zjeżdżamy w dół, co  prawda szarpiemy się jeszcze raz z łańcuchem , który wyjątkowo mocno się zakleszczył, ale staramy się jechać ostrożnie i jakoś to idzie.Mój Trek jest wyjątkowo sprawny , przy zjeździe z byle górki rozpędza się jak rakieta i muszę też mocno pracować hamulcami , aby nie wylądować na kamieniach. Po drodze mijamy czerwonych z wysiłku rowerzystów , zmierzających do wodospadu,obdarzając ich współczującymi uśmiechami. Nie wiedzą ,że została  im jeszcze dobra godzina pedałowania pod górkę …

DSC06724
Wreszcie docieramy do szosy, teraz jest dużo łatwiej . Kierując się mapką objeżdżamy miasto z drugiej strony. Mamy trochę już dosyć,proponuję skrót do hotelu ale Dorota wetuje propozycję , bo skrót to kolejna piaszczysto-kamienisto-rozrywkowa dróżka. Woli jechać dłuższą ale przyzwoitą  drogą .Mijamy pola ryżowe, wszędzie spory ruch , to czas żniw, gdzieniegdzie pracują proste młockarnie, w innym miejscu podjeżdżają już ciężarówki. Jest bardzo gorąco , pedałujemy szosą z coraz mniejszym entuzjazmem , a jej końca nie widać.

DSC06728
Co gorsza , wygląda no to , że oddalamy się od miasta.
Wreszcie Dorota kapituluje i proponuje zjechać jak najszybciej w stroną hotelu.Ok, więc zjeżdżamy, dróżka oczywiście piaszczysta, wjeżdżamy do wsi , na rozstajach  dróg   pytamy dzieciaki w którą stroną na Nam Tha, po potwierdzeniu dostajemy wiatru w żagle.  Przejeżdżamy przez wioskę i docieramy do szerokiej , brązowej rzeki.Kąpiące się dziewczyny zakrywają się ręcznikami , chichocząc. Nam jednak nie było do śmiechu bo mostu nie było widać ani z prawa ani z lewa.
Milcząc odwracamy się pięcie i ruszamy z powrotem. Nawet nie mam pretensji do dzieciaków, ta rzeka nazywa się Nam Tha…
Wjeżdżamy z powrotem na szosę,pod nosem mamroczę o marnych skutkach nadmiaru demokracji, Dorota udaje ,że nie słyszy.
Po kilku kilometrach na rozpalonej szosie skręcamy dróżkę do wsi, wg. mapki gdzieś tu powinien być most przez rzekę. Droga wije się wokół zabudowań i coraz bardziej się zwęża.Wreszcie docieramy nad rzeką, jest most, a właściwie mostek.Chyba zbudowany przez mieszkańców , wygląda,hmm, delikatnie.Boję się trochę jest pomyślany z myślą tylko o lokalesach a nie o ludziach o słusznych gabarytach, ale trzeba spróbować.Schodzę z roweru, patyczki służące jako kładka trzeszczą niepokojąco a konstrukcja się chybocze.

DSC06742
Chodzi mi po głowie, czy nie przejść mostu na kolanach, ale rower musiałbym chyba przywiązać sobie do kostki u nogi a nie mam sznurka.
Jakoś udaje nam się dotrzeć na drugi brzeg, tam cierpliwie czeka na nas dziewczyna na motorku, na moście nie dalibyśmy rady się
wyminąć.Kiedy stajemy na ziemi rusza bez wahania , nie zsiadając z motorka.Dobrze ,że nie zdecydowałem się na czołganie po moście…
Jesteśmy już w mieście , po drodze do hotelu oddajemy mój rower i zatrzymujemy się w biurze turystycznym , aby zabukować bilety na autobus do Luang Nam Prabang , dokąd chcemy wyjechać po wycieczce w dżunglę. Miły szef roztacza przed nami wizje podróżowania w różnych wariantach -minivanem , busem czy VIP busem, ceny nie różnią się zbyt od siebie ( od 120 000 do 180 000 kip), wybieramy więc wersję najdroższą .
VIP bus oferuje rozkładane siedzenia i indywidualną klimatyzację, co nie jest bez znaczenia przy ośmiogodzinnej podróży.Przy okazji udaje mi się namówić pana na zorganizowanie lokalnego napitku wyrabianego z ryżu  pod nazwą LaoLao ,według miejscowych „whisky” ( wymawiają „wiki”).
Cena przystępna , 15 000 kip ( 7,5 zł) za 1 l, jakość sprawdzimy w hotelu.
W hotelu pakujemy się jutrzejszą wyprawę, do plecaków tylko najpotrzebniejsze rzeczy typu aparat foto czy butelka wody,kosmetyki , ręczniki i ciuchy potrzebne do przetrwania nocy w dżungli pakujemy do torby podróżnej.Taki system przewożenia większych bagaży do celu , bez obciążenie turystów,
jest bardzo wygodny.

Jutro wreszcie w dżunglę, nie możemy się doczekać.

Laos 2015 #2 Docieramy do celu !

DSC06686

Sprawnie się pakujemy i o 10 jesteśmy gotowi do wyjazdu.Prosimy recepcjonistkę o znalezienie nam transportu do granicy , wcześniej jednak chciałbym pokazać Dorocie Złoty Trójkąt , miejsce na styku Tajlandii, Laosu i Chin , niegdyś centrum produkcji i handlu opium , teraz to już tylko atrakcja turystyczna. Podjeżdża tuk-tuk , za 16 zł.gotów nas zawieźć tam , gdzie chcemy.Transport w Tajlandii jest tani , pewnie wiąże  się to cenami paliw – są dwa razy niższe niż Polsce.
Do Trójkąta jest 16 km. , prowadzi dwupasmówka, całkiem nowa , kiedy byłem tam kilka lat temu jeździło się jeszcze szutrówkami.
Nie dość , że długo i niebezpiecznie to kurzyło się jak diabli.
Złoty Trójkąt też nabrał nowych kolorów, nad brzegiem króluje złoty posąg Buddy , teraz otoczony kramami i mniejszymi świątyniami , wszystko trochę po azjatycku kiczowate.

DSC06701
Kierowca zgarnął swoje pieniądze i odjechał. Okazuje się, że kwota dotyczyła tylko dowozu nas do tego miejsca – aby dostać się do granicy musimy przemierzyć jeszcze prawie 100 km . Kręcimy się jeszcze trochę po okolicy, widok na Mekong jest przepiękny,dojeżdża coraz więcej busów , busików i dużych autobusów , ale nie ma żadnego środka komunikacji publicznej.
Nie ma też żadnych tuk-tuków  ani nawet rowerów.

DSC06696
Wreszcie jedna ze sprzedawczyń pamiątek podpowiada nam , aby przy głównej drodze wypatrywać zielonych lub niebieskich songthaewów, czy busików z siedzeniami wzdłuż boków samochodu. Za chwile rzeczywiście podjeżdża , ale dowozi nas  tylko Chiang Saen , czyli miejscowości z której wyruszyliśmy kilka godzin wcześniej.Tam na  rozstajach dróg mamy wypatrywać następnego pojazdu , tym razem mamy nadzieje na dojazd do granicy.

Songthaew_in_Phitsanulok_01
Przy ulicy w rzędzie stoi kilka pojazdów, po krótkich konsultacjach z miejscowymi wsiadamy do jednego z nich.
Dość długo zbiera się pełen skład , wreszcie zjawia się i kierowca . Kręci głową , słysząc nasze oczekiwania , wreszcie wymyślił,że rozwiezie wszystkich miejscowych a potem za dodatkową opłata może nas dostarczyć na granicę.
Krążymy po wioseczkach dobrą godzinę, poznając kraj od mniej turystycznej strony, wbrew pozorom Tajlandia to nie tylko plaże ze złotym piaskiem i chmary ladyboy’ów.
Wreszcie zostawiamy ostatniego pasażera i pełnym gazem ruszamy do granicy. Całkiem do niej daleko , mocno nie doszacowałem odległości.
Drogi są niezłe , ale bardzo kręte, więc podróż się dłuży.
Przejeżdżamy przez graniczne miasteczko Hoay Xai, wygląda na to ,że życie tu jest bardziej gorące niż w naszej wiosce,pełno barów i turystów.

Huay-Xai-580x386
Do granicy jest jeszcze kilka kilometrów, jest prawie pusto. Grupka turystów odprawia się w nowych  budynkach.
Nie idzie to zbyt szybko , trudno sobie wyobrazić , ile czasu trzeba tu spędzić w sezonie.Wreszcie , po wpłacie 30 USD za wizę i ew.1 dolara na zdjęcie ( mieliśmy swoje ) , przechodzimy do strefy między granicznej. Do części laotańskiej nie przechodzi się na piechotę , tylko kursują wahadłowo autobusy. Wypatrzyliśmy na jednej z reklam ,że do Luang Namtha kursuje bezpośredni autobus, uprzejma pani dzwoni do kierowcy, są wolne miejsca, podjedzie za godzinę,o 15. Fajnie , odpada problem z przesiadkami. Okazuje się ,że to ostatni autobus w tym dniu, mamy szczęście.W Azji wszystko trzeba załatwiać jak najwcześniej się da.
Do NamTha jest tylko 150 km, ale jedzie 4 godziny ( teoretycznie , my jedziemy ponad 5).
Dopóki jest jasno to gapimy się na góry i wszechobecną zieleń , ale kiedy o 18 się ściemnia już tylko kolebiemy się niemrawo w rytmie kolejnych zakrętów.
7 wieczorem to niby nie taka późna pora ale na placu autobusowym w Luang NamTha jest ciemno i pusto. Większa część pasażerów jedzie dalej , do Luang Prabang ( 300 km , cała noc w autobusie) , my wysiadamy i nie bardzo wiemy co robić dalej.
Przede  wszystkim zasiadamy w pierwszej z brzegu jadłodajni, na szczęście czynnej. Dorota się opiera , że w takim syfie nie będzie jadła, ale podaną noodle soup zjedliśmy przez 5 sekund, wymieniając ciepłe komentarze.

DSC06799
Pytamy o jakiś środek transportu do miasta, jak na złość , nie ma żadnego.
Wreszcie gdzieś na tyłach barów jakiś nieduży facecik chce nas wysłuchać , mówi , że ma samochód ,ale nie ma pojęcia gdzie mieści się nasz Amandra Villa, gdzie zabukowałem noclegi.Na potwierdzeniu z Agody jest wzmianka ,że mieści się 200 m od Night Marketu
i to musi wystarczyć. Nazwy ulic w Laosie nie są powszechnie używane, w sumie to nawet nie wiem , jak oni się orientują , przy jakiej ulicy mieszkają.Nazw nie ma ani na mapach ani w realu.
Stanęło na tym ,że facet zgadza się dowieźć nas do Night Marketu za 150 000 kip ( 75 zł) , mówi , że to 8 km , daleko , nie mamy wyjścia , musimy się zgodzić
z argumentami i ceną. Okazuje się , że nasz facecik to poważny przedsiębiorca, a gość , z który dyskutował kwestię lokalizacji naszego hotelu to kierowca.Otwiera jedną z szopek na podwórku i wyprowadza nowiutką Toyotę.Boss kasuje pieniądze i znika w ciemności.
Wrzucamy bagaże na pakę, wsiadamy do kabiny.
Jedziemy przez zupełnie czarne przedmieścia , Dorota dzieli się obawami , nie daję się sprowokować i moja mina a la John Wayne musi jej wystarczyć za komentarz.
Wreszcie dojeżdżamy dwupasmówką do miasta, kątem oka widzę podświetloną nazwę naszego hotelu.

amandra-villa

Prosimy , aby kierowca się zatrzymał, ale on najpierw musi dojechać do Night Marketu, tak jak kazał szef a dopiero potem wracamy do hotelu.
Miły recepcjonista prowadzi nas do pokoju , tłumaczy , że jesteśmy ostatni i pokój jest kiepski, ale taki mu tylko został. Fakt, w pokoju mieszczą się tyko dwa łóżka i telewizor.Z łazienki śmierdzi i tak będzie śmierdzieć , jak długo jak tam będziemy. Odsłaniamy okno, za nim krata i mur.Zasłaniamy okno i takie pozostanie do końca pobytu.
Ale jest czysto , łóżka są wygodne, podłączamy ładowarki, prysznic i spać.
Docieramy do celu !

Laos 2015 # 1 Lądem , wodą i powietrzem

RIMG1401a

Wyjeżdżamy do Berlina  o 4 rano, samolot mamy o 9:35, więc powinniśmy zdążyć. Przed Berlinem zaczyna się mały zator ,ale dojeżdżamy na czas. Schoenefeld to nieduże lotnisko, już kilka lat temu miało być zastąpione przez nowe Brandenburg , ale nawet Niemcom zdarzają się poślizgi .
Samolot do Oslo jest wypełniony , przesypiamy krótki lot. W Oslo mamy dwie godziny na przesiadkę.

oslo airport

Lotnisko jest nieduże ,bardzo po skandynawsku sterylne , czujemy się jak w Ikei. Spokój , cisza, eleganccy ludzie , dobre żarcie w bufetach, drogo ,jak to na lotnisku.Cieszę się lot Dreamlinerem , mam nadzieję na obezwładniające przeżycia na pokładzie tego cudu techniki.
Z zewnątrz wygląda ładnie , ale nie potrafię znaleźć różnicy z innymi dużymi samolotami.

dreamliner_7878-1400

Wszystkie miejsca na lot do Bangkoku są zajęte.Norwegian ostatnio zaczyna się rozpychać na ciastku lotów międzynarodowych, dotychczas była to tylko jedna z tanich linii wewnątrz europejskich.Ich pomysł marketingowy to tani lot z zapewnieniem świadczeń ograniczonych do minimum.
System rozrywki pokładowej wygląda bardzo fajnie, ale okazuje się ,że za mini słuchawki trzeba dopłacić 3$, za pled – 5 $.

Dreamliner_price
Posiłek na szczęście wykupiliśmy w pakiecie z możliwością wyboru miejsca jeszcze przy rezerwacji, okazuje się , że za darmo można dostać tylko wodę a i to wydzielaną dość niechętnie.Niektórzy z pasażerów nic nie jedli i nie pili przez całą drogę.
Jedzenie było smaczne , ale porcje nie rzucały na kolana. Rano podano śniadanko (zdrobniałe określenie jak najbardziej właściwe) , no i można  stanąć na tajskiej ziemi. Generalnie Norwegian ma dwa plusy – wylot z bliższego nam lotniska w
Berlinie i nowoczesną flotę. Minusy chore oszczędzanie na jedzeniu, niezbyt przyjazna obsługa,zero gratisów typu słuchawki, kocyki, poduszki,jednorazowe szczoteczki do zębów…nic.

Wizy do Tajlandii ( na 30 dni) są dla Polaków od jakiegoś czasu  bezpłatne , ale i tak trzeba wypełnić druczki i odstać swoje w kolejce do Immigration.

Terminal_de_l'aéroport_international_de_Bangkok

Mamy sporo czasu – 3,5 godziny do odlotu następnego samolotu AirAsia z innego lotniska – Don Mueng,więc nie widzimy powodów do nadmiernego pośpiechu , nawet widząc kłębiący się tłum , złożony w większości z młodych mężczyzn o ciemniejszej karnacji , pewnie Hindusów czy Pakistańczyków. Są dość chamscy przy wpychaniu się do właściwej kolejki, trzeba mocno walczyć , aby nie zostać zepchniętym poza główny nurt ,gdzie na poboczu można spędzić resztę wakacji.
Dorocie udaje się to lepiej , jest kilka metrów przede mną , usiłuję się ( delikatnie !) do niej przepchnąć, ale stanowczo blokuje mnie łokciem jakaś nobliwa , siwowłosa dama, a facet przede mną odwraca się piorunując  wzrokiem , bo go skrobię po kostkach, no ale sorry , gościu, to wojna , nie ma zmiłuj.Posuwamy się w cielętniku do przodu , odpieram ataki Pakosów, którzy obrali nową taktykę i ruszają po obu stronach naraz. Wystawiam łokcie jak przekupka na targu, daję radę.

234490
Jakiś bystry Rusek przemyka się twardo pod taśmami i jest już prawie przy odprawie. Ludzie trochę protestują ale niezbyt przekonująco , więc zachęcony tym sukcesem byczek woła kumpli , do kolejki wbiło się kolejnych trzech. Miarka się przebrała, kiedy dołączyła do nich jeszcze panienka.Zrobiła się awantura, policja wyciągnęła ich z kolejki. Kiedy stoję przy okienku wykłócają się jeszcze z ochroną lotniska.
Sama procedura jest prosta i szybka , o ile przed tobą nie stoi Pakos, na którego potrzeba kilkakrotnie więcej czasu niż na białego, nie wiem dlaczego.
Odbieramy bagaże , które smętnie jeżdżą w kółko na trolleyu, sprawdzamy czas. No tak zostały nam niecałe dwie godziny.
W poczekalni zagadujemy do pierwszego lepszego punktu z ofertą transportu, których jest całkiem sporo .Pani pyta o której mamy lot i niedowierzająco się uśmiecha.

05Thailand~10Bangkok~90Suvarnabhumi_Airport~18Airport_5
Podobnie kierowca, który ma nas zawieźć na Don Mueng.Płacimy 160 zł.i ruszamy. Jest już wpół do dziewiątej , odprawę zamykają za równą godzinę.
Kierowca bąka coś o korkach w mieście ,my na razie jedziemy,obserwując stojące na czterech pasach samochody, skierowane w przeciwną stronę.Kierowca pyta , czy dopłacimy parę złotych , to pojedzie dłuższą ,ale szybszą drogą omijając centrum miasta .Oczywiście się zgadzamy, dojeżdżamy na czas. Odprawa jest szybka, przez megafony podają informacje ,że lot jest opóźniony o pół godziny.

Za godzinkę jesteśmy już w Chiang Rai , na samej północy. Z lotniska za 100 zł bierzemy taksówkę i po 70 km jesteśmy w hotelu nad Mekongiem , przy samej granicy, którą jutro zamierzamy przekroczyć.Hotel jest całkiem nowy , nazywa  się Siam Triangle, mieści się w Chiang Saen. godny polecenia – fajne warunki za bardzo nieduże pieniądze.

siam-triangle-hotel
Na razie odpoczywamy, sącząc Singha Beer i gapiąc się na majestatyczną rzekę.Trochę nam czas się poprzestawiał, jest 14   ( w Polsce 8 rano),a spać się chce.Wstaję po pół godzinie, moja Żona o 20… Jest już ciemno , więc idziemy na spacer do miasteczka, ale wszędzie już głęboka noc, ciemno i głucho , gdzieniegdzie tylko zaszczeka pies. Zrezygnowani wracamy do hotelu,  zamawiamy kolację.
Doroty sajgonki były ok , ale ja trafiam na lokalną specjalność – kilka półsurowych warzywek plus mocno pikantny sos. W opisie w menu wyglądało atrakcyjniej …

Ale nie ma się rozczulać, jutro rano się najemy , może już po laotańsku 🙂

trasa Laos 2015