Wietnam 2012 #7 – Pierwiastek z Delty

Trochę skołowani poranną porą mościmy się w dwóch busach którymi nadjechał Maciej. Sajgon o tej porze jest dość pusty, chociaż z minuty na minutę ruch się nasila. Wylatujemy na dwupasmówkę prowadzącą na południe, w kierunku Delty. Zabudowania ciągną się wzdłuż drogi prawie bez przerwy, Delta Mekongu jest wg. niektórych źródeł uważana za najgęściej zaludniony obszar świata, ale albo kryteria tej oceny są poza moją wiedzą albo źródła nie były w Hongkongu, najlepiej przed świętami. Albo w Pekinie czy Manili.

Nie widać wielkiego przemysłu,gęsto natomiast usiane są warsztaty, szczególnie związane z motoryzacją.

Ruch jest już całkiem spory, zatrzymujemy się na śniadanie w przydrożnej knajpce, dania regionalne, przede wszystkim zupy.

Koło południa docieramy nad rzekę. Przesiadamy się do łodzi i ruszamy wzdłuż wybrzeża.Przedzieramy się między mniejszymi i większymi łodziami , załadowanymi towarami.

d

Każda z łodzi specjalizuje się w określonym typie towarów – są tu łodzie – sklepy z owocami,warzywami, z rybami, ryżem , artykułami gospodarstwa domowego a także bary czy knajpki .

e

O tej porze handel już powoli zamiera, handlowcy sprzedali to co mieli, szczyt obrotów to wczesny poranek.Wiele z tych łodzi to łodzie mieszkalne, poza towarami widać psy, suszące się pranie, kobiety przygotowujące posiłki. Na brzegach rzeki ciągną się domy, w dużej części drewniane, prawie wszystkie posadowione na palach , Mekong sporo zyskuje w porze deszczowej.

h

Przy każdym z domów widać zacumowane łodzie gospodarzy, gdzieniegdzie przystanie promowe, pełne ludzi. Wodny świat.

Dopływamy do brzegu, wysiadamy i gęsiego podążamy za naszym lokalnym przewodnikiem do wioski, gdzie na potrzeby turystów stworzono coś w rodzaju skansenu. Podpatrujemy produkcję papieru ryżowego , nalewki z węża, produkcję karmelków kokosowych.

f

Odpoczywamy przy herbacie podawanej w mini lampkach, zagryzając cukierkami. Kręcimy się po zabudowaniach, przedsięwzięcie jest mocno komercyjne ,ale pouczające.

g

Zrobiwszy drobne zakupy wracamy do łodzi.

Nie płyniemy daleko , za kilkanaście minut wysiadamy na jednej z wielu wysepek . Tam już czekają owoce , delektujemy się nimi i słuchamy występów lokalnego zespołu. Miejsce położone jest w ładnym ogrodzie , pełnym egzotycznych roślin, niektóre owocują , inne są świeżo po zbiorach. Ogród nie jest specjalnie wymuskany , ale można z bliska popatrzeć, jak rośnie ananas czy papaja.

Zaspokoiwszy wrażenia estetyczne ruszamy nad rzekę.

Teraz ubieramy kapoki i stożkowate wietnamskie kapelusze i rozlokowujemy się w kilkuosobowych łódeczkach.

i

Przeciskamy się wąskimi kanałami , uchylając się przed wiszącymi gałęziami , jest bardzo ciasno i klimatycznie.

j

Wody Mekongu mają specyficzny kolor i konsystencję, są brązowe i zawiesiste, jak zupa. Niektórzy twierdzą ,że jest brudny , ale wzdłuż 4,5 tys. km biegu rzeki nie ma prawie wcale przemysłu więc ta barwa to raczej efekt gliniastego koryta . Mimo założonych kapoków kąpiel w tej wodzie to coś o czym marzymy w tej chwili w ostatniej kolejności. Wypatrujemy krokodyli i innych wężowych stworów, ale poza gałęziami nic z wody nie wystaje.

Po kilkudziesięciominutowej podróży znajdujemy się z powrotem przy naszej łodzi. Czekają już tam na nas F., którzy odpuścili sobie kajaki ze względu na ogólny wodowstręt. Łódź bierze kierunek na przeciwną stronę rzeki i za chwilę już zasiadamy do lunchu. Restauracja jest sympatyczna, przewiewna, dookoła otacza nas zadbany park. Menu jest już ustalone , podają główne danie – lokalny specjał – rybę zwaną Ucho Słonia (“Elephant Ear”) , endemiczny gatunek występujący tylko w Delcie.W trakcie grillowania / smażenia jej łuski przybierają wygląd kolców .Aby to wyeksponować podaje ją się na stojąco ,jest przytrzymywana w pionie przez dwie pary pałeczek bambusowych.

d

Co do smaku mięsa nie mam zastrzeżeń ale wygląd z nastroszonymi kolco- łuskami jest obrzydliwy. Kojarzy mi się z grillowanym jeżem . Zjedlibyście jeża ? No właśnie…

Jemy , pijemy, odpoczywamy , jest niemiłosiernie gorąco , chociaż wywołany przez wirujące pod sufitem wiatraki wiaterek daje trochę ulgi.

Odnoszę wrażenie ,że dzisiejszy dzień przebiega jakoś spokojnie… za spokojnie.

Jesteśmy już po programie obowiązkowym , jak to mówią w wojsku : obiad zjedzony, dzień zaliczony.W ramach dwudniowej wycieczki Maciej zaproponował nam nocleg nie w hotelu a na wsi , u gospodarzy. Ściślej mówiąc u Teścia. Nie zdradzę chyba tajemnicy , jeśli powiem, że Maciej ożenił się z piękną Wietnamką i mają dwójkę chłopaków . Rodzice Małżonki mieszkają nadal na wsi , w pobliżu Sajgonu. Teraz tam jedziemy , ciekawi , jak wygląda prawdziwe życie wietnamskiej prowincji.

Z głównej drogi zjeżdżamy na węższą, potem jeszcze węższą , wreszcie stajemy i wyładowujemy bagaże. Okazuje się ,że musimy przejść z nimi jeszcze spory kawałek, dziewczyny narzekają , bo ciągnięcie walizek po nierównym, błotnistym terenie nie jest łatwe a dżentelmenów do pomocy brakuje , każdy zajęty niesieniem swojego krzyża. Po kilkuset metrach skręcamy w wąziutką betonową alejkę, otwiera się widok na pola ryżowe. Maciej nas pociesza mówiąc, że betonowa alejka powstała dopiero kilka tygodni wcześniej, przedtem goście musieli przedzierać się do domu Teścia po kolana w błocie, niosąc walizki na głowach , jak Szerpowie w Himalajach. Trochę nas to uspokaja, zwłaszcza,że dom Teścia już przed nami. Porządny , murowany , rozglądamy się za bungalowami , ale na razie ich nie widać. Zwalamy bagaże w jeden kąt i zapoznajemy się z gospodarzami. Mieszkają tam we dwójkę – on , Teść, przez wielkie “T” to weteran wojen wietnamskich , trudno powiedzieć po której stronie walczył, nie jest to dla nas ważne , być może dla obydwu .

 Ciekawe jest to podejście Azjatów – spotkaliśmy się z tym i w Kambodży i w Chinach , a ostatnio w Indonezji – przechodzenie do porządku dziennego nad koszmarami przeróżnych konfliktów. Spuszczają zasłonę miłosierdzia, albo jakbyśmy powiedzieli w Polsce – odgradzają grubą kreską wojenne tragedie i traumy , jakby chcieli powiedzieć : co się stało to się nie odstanie, trzeba żyć dalej. Obce jest im ciągłe rozdrapywanie ran, szukanie i rozliczanie winnych,stygmatyzowanie i dzielenie.Nawet w Kambodży , tak okrutnie i niedawno dotkniętej wojną domową i zbrodniami Pol Pota nie widać chęci rewanżu i zemsty czy chęci ukarania winnych. Cytując klasyka : było to było, na ch… drążyć temat. Być może ma to związek z religią, chociaż w Wietnamie akurat religijność nie ma większego znaczenia.

Teść mówi tylko po wietnamsku, więc wietrzymy kłopoty w komunikacji werbalnej, ale na szczęście są także opcje komunikacji pozawerbalnej.

Teściowa też mówi tylko po wietnamsku, ale w odróżnieniu od Teścia – mało. To miła , ładna pani, cały ten bałagan związany z goszczeniem kilkunastu obcokrajowców spoczywa na jej głowie. Niestety , nie jesteśmy w stanie pomóc jej w kuchni , choć są już wśród nas specjaliści ( po kursie!) od kuchni wietnamskiej , bo Maciej już rozsyła wici po sąsiadów z motorkami. Zjeżdża się ich kilkunastu i ładujemy się na tylne siedzenia.

e

Moje gabaryty odstraszają miejscowych , więc siadam na tylne siedzenie motorka Macieja. Jedziemy kilka czy kilkanaście kilometrów do jednej z sąsiednich wsi, z wizytą do Szwagierki , czyli siostry Małżonki.W skromnym , dużo skromniejszym niż rodziców ,domku mieszkają we czwórkę , z mężem i dwójką dzieci. Może zresztą dzieci mają więcej, bo gromadka trochę zawstydzonych ,niewielkich dzieciaków kręciła się w pobliżu, ale nie dopytywanie nie ma sensu, bo jeszcze nie znamy dobrze wietnamskiego .

d

Gospodarze goszczą nas posiłkiem , nie rozwijamy się za bardzo , bo czeka na nas kolacja u Teściów, ale butelki zimnego Tigera nie odmawiamy.

Trochę kręcimy się po wiosce budząc ciekawość dzieciaków, za chwilę Maciej dzwoni po kumpli , wracamy do Teściów. Tym razem zjeżdżają się opornie , nie pozbieramy się razem , więc ruszamy po kolei w miarę przybywania kierowców.

Tym bardziej ,że im człowiek stara się żyć w swoim ekskluzywnym świecie tym bardziej szara rzeczywistość ściąga go na ziemię. Tak jest i tym razem.Kierowcą B. został Teść we własnej osobie , trochę pechowo, bo sztuka kierowania motocyklem nie jest mu szczególnie bliska, nie przybliża jej także, wbrew pozorom , spora dawka wypitego na powitanie miłych gości lokalnego samogonu. W tamtą stronę jakoś poszło, choć z motorka B. schodziła nieco bledsza , ale wzięliśmy to karb intensywnych zapachów od strony kierowcy . Z powrotem jest gorzej – Teść z B. wywalili się na motorku zaraz po starcie. Nikomu na szczęście nic nie jest, ale błyskawice lecące z oczu B. skłaniają rozbawionych i komentujących zdarzenie do zajęcia się swoimi pilnymi sprawami. Ale nie ma wyjścia – każdy wraca z tym , z kim przyjechał. Zostajemy już tylko w końcu we trójkę, dla towarzystwa J.

c

Po chwili jej kierowca przyjeżdża , wygląda na mocno zaspanego , wsiadamy więc i po chwili jesteśmy już na tarasie domu Teściów.

W czasie naszej nieobecności Teściowa przygotowała kolację , mnóstwo smakołyków na lokalną modłę – różne konfiguracje warzyw, kurczaka i ryżu.Pojawił się Krzysztof, także z Polviet Travel. Bardzo jestem mu wdzięczny za rezerwacje biletów i pomoc w organizacji naszego  tripu.  Spod oka popatrujemy na rozłożone na półmisku grillowane szczury. To szczury wodne, jak sama nazwa wskazuje bardzo higieniczne zwierzątka, mieszkają na drzewach i łowi się je silnie potrząsając konarami. Mimo ,że grilowane mięso mi nie służy to próbuję specjału.

e

Prawdę mówiąc , nic specjalnego, gdybym nie wiedział ,ze to szczur to bym się sam nie zorientował. Tak jak ma się to z potrawką curry. Dopiero po chwili dowiadujemy się ,że w curry zostały przygotowane lokalne żaby. Dobre , delikatne mięso. No ,ale to żabie mięso….

Na stole pojawiają się kolejne półlitrówki samogonu w plastikowych butelkach, atmosfera się robi coraz gorętsza. Rej wodzi Teść,początkowo jego toasty tłumaczy Maciej, potem już nie potrzebujemy tłumacza, chłoniemy jego opowieści z frontu ,słuchamy pieśni wojskowych , oglądamy blizny i posłusznie podnosimy szklaneczki na komendę.

Ceremonia popijania na wietnamskiej imprezie to osobna opowieść.

Musi być Szef, w naszym przypadku jest to oczywiście Teść, który narzuca rytm picia toastami. Jedna szklaneczka krąży wokoł zebranych , podających ją dla partnera po prawej stronie. Dla naszego użytku, imprezowiczów okazjonalnych , Teść wygłasza dwa rodzaje poleceń : Tram Phan Tram! ( co brzmi w naszych uszach jak “ciam-ciam”) i oznacza “pijemy do dna !” lub Năm mươi năm mươi ( czyli po naszemu :”nammoi nammoi”) co z kolei oznacza ,że pijemy po połowie ( szklaneczki/kieliszka) . Czasem proponuje wspólny toast i zgromadzeni po kolei recytują “Mot-Hai-Bai-Yo!” ( w oryginale Một hai ba, yo !) czyli : Raz-Dwa-Trzy – Na zdrowie !

f

Kiedy Szef jest mocno aktywny to może się zdarzyć , że co słabsze głowy nie doczekają deseru . Teść idzie swoim rytmem, można powiedzieć , że dość szybkim krokiem , co niektórym się podoba , innym mniej. Jednak rozpędzoną machinę trudno zatrzymać. Na początku jest wesoło, szklaneczka krąży podawana zręcznie do sąsiada z prawej , później maszynka zaczyna zgrzytać. Ktoś się opiera przed kolejnym łykiem ( mimo ,że było tylko nammoi… ) , a wciśniętą szklaneczkę przetrzymuje licząc na rozkojarzenie sąsiadów, ale nic z tego – pech chce, że sąsiad czuje w sobie sporo energii , akurat skromne nammoi bardzo by mu poprawiło samopoczucie i jest osobiście zainteresowany kolejkami bez zahamowań. Na szczęście prowadzący przymyka oko na outsiderów i bawimy się w coraz mniejszym gronie. Krótko po północy Teść znika w czeluściach domu, my bawimy się dalej. Maciej zapewnia ,że alkoholu jest pod dostatkiem , ale chyba źle szacuje naszą chłonność, stoi koło zamrażarki w której chłodzi się bimber z zasępioną miną . Nie zamierzamy jeszcze kończyć tak miło rozpoczętego wieczorku w stylu wietnamskim i sięgamy z bólem po nasze rezerwy strategiczne. Koło trzeciej nad ranem zabieramy się za porządki, pomagamy Teściowej przy rozwieszaniu moskitier , bardzo pomocny jest zwłaszcza W., który oczami wyobraźni widzi już siebie pokąsanego przez malaryczne komary i konającego w gorączce na polu ryżowym.

f

Śpimy oczywiście nie w bungalowach, ale w domu, my z Żoną na stole w salonie pod ołtarzem , pod nami na podłodze śpią S. , inni śpią w kuchni lub korytarzyku, na stołach lub podłodze. Wszyscy dokładnie otulamy się moskitierami , licho nie śpi. Około czwartej zasypiamy.

Długo nie trwało , kiedy budzi mnie hałas.Patrzę na zegarek – szósta. Telewizor w pokoju obok chodzi na pełen regulator, Teść odświeżony i trzeźwiutki lokalizuje śpiących. Trafia na K. , który śpi pod nami. K. śpi , mając tylko głowę pod moskitierą , reszta ciała poniewiera się po podłodze. Udaję ,że śpię , spod powiek obserwuję , jak gospodarz usiłuje porozmawiać z K, ale ten tylko coś mruczy niewyraźnie. Niezrażony Teść wyciąga K. za nogę na środek pokoju.Silny jest , choć drobny , K. to kawał chłopa . K. nie ma wyjścia , choć nie bardzo wie o co chodzi, mruczy coś do siebie i odgania się od Teścia jak od komara malarycznego. Nic z tego , gospodarz zaprasza na porannego drinka. Jakimś cudem zamrażarka odnowiła swoje zapasy i dzień zaczyna sie miło . Powoli wszyscy porzucają bardziej czy mniej wygodne posłania, krótka toaleta i zasiadamy do stołu.

e

Pojawia się też W. , który mimo swoich obaw zamiast spać otulony moskitierą spędził noc na hamaku na tarasie pod gołym niebem. Nie dało się ustalić , czy zdecydował się na to z własnej woli czy też po nocnym spacerze zastał drzwi do domu zamknięte. Bacznie się ogląda w poszukiwaniu śladów ukłuć, ale widocznie opary alkoholu skutecznie wypędziły komary z naszej okolicy i ku swojemu zdziwieniu W. jest cały , choć mocno nieświeży. Teść spał z nas najdłużej i teraz ma ochotę na zabawę , w TV lecą lokalne teledyski więc nie ma co marnować czasu – jest 6.30 rano – i zaprasza K. do tańca. Nawet jeśli K. jest zaszczycony tą propozycja to nie daje po sobie tego poznać, wstaje otrząsając się po kolejnej szklaneczce i udaje się chwiejnym krokiem na papierosa na pobliski mostek. Honor naszej grupy podtrzymuje A. i obtańcowuje Teścia. Reszta ekipy ożywia się w miarę upływu czasu i bimbru, nie możemy uwierzyć w taki przebieg zdarzeń. Teściowa podaje do stołu , pozostałe od wczoraj grillowane gryzonie , curry no i nowa przekąska – smażone robaki palmowe, traktowane jako przekąska. Rzeczywiście , smakują jak chipsy kukurydziane , ale nie znajdują zbyt wielu chętnych.

Po śniadaniu usiłujemy dojść do siebie, idziemy na spacer do wioski, kręcimy się po obejściu, hamak ma też swoich fanów.

Koło południa zbieramy walizki, żegnamy się z gospodarzami i ruszamy do samochodów. Po drodze do Sajgonu jeszcze przystanek na drugie śniadanie, Maciej zachwala lokalną odmianę zupy Pho , czyli Canh Chua, co oznacza po prostu kwaśną zupę.Próbujemy – kwaśna .

Do Sajgonu jest niedaleko, godzinka jazdy.

Ale o tym co się wydarzyło w Ho Chi Minh City – za tydzień.

2 myśli na temat “Wietnam 2012 #7 – Pierwiastek z Delty

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.