Góry Laosu 2023 #4

Wstaję wcześnie, obolały po marszu. Szwajcarzy już wychodzą w góry.Nawet bym może ich polubił, gdyby nie zazdrość, że mimo wieku radzą sobie dużo lepiej ode mnie. Ale nie jestem całkiem złym człowiekiem. Kiedy machają na pożegnanie również im odmachuję. Trzeba zachować klasę , nawet jeśli nie potrzebuje się kredytu.
Po śniadaniu odwiedzamy szkołę, dyrektor właśnie ćwiczy z dzieciakami na wuefie, nazywając każdy ruch angielskimi liczebnikami. Takie 2 w 1. Dzieci są w różnym wieku, duża część ich to kilkulatki, których rodzice pracują na polu i szkoła jest jednocześnie przedszkolem.Cieszy ten entuzjazm z jakim podchodzą do tej nauki-zabawy.Zostawiamy sporo drobiazgów nauczycielowi, z nadzieją ,że się podzieli z wychowankami.


Sai zaprasza jeszce na pokaz młócenia ziarna w kamiennej beczce i wzięcie udziału w strzelaniu z kuszy. Strzelanie z kuszy do celu to męska sprawa. Kobiet zaś sprawa to praca przy ryżu.
Mniej odpowiedzialna.
Dziś mamy w planach spływ kajakami , nie marsz. Okazuje się , że mamy do dyspozycji kajaki i czteroosobowy ponton.Po śniadaniu zajmujemy miejsca w łódkach, mnie przypada w udziale ponton.
Bardzo pieczołowicie przewodnicy pakują nasze plecaki w nieprzemakalne worki, ładują żywność na lunch i ruszamy.Wiosłowanie pozwala rozruszać kości i zapomnieć o spaniu na drewnianych, twardych legowiskach.


Po godzinie zatrzymujemy się w wiosce plemienia Khmu.Nie ma tu nic specjalnego do oglądania, jedynym momentem wartym uwagi było bliskie spotkanie Toniego z jedynym kawałkiem blachy w wiosce, zwisającym z dachu. Przecięta skóra głowie mocno krwawi, Sai szybko dezynfekuje okolicę rany. Przez chwilę jeszcze krew wypływa spod bandaża ,ale kolejny okład załatwia sprawę.Toniemu bardzo odpowiada rola centralnego obiektu zainteresowania, więc gdy tylko zauważa jego spadek wydaje z siebie dramatyczne , choć słabowite dźwięki. Jednak ta metoda nie działa zbyt długo, kariery w szołbiznesie nie zrobi.


Maciej czuje się na szczęście dobrze, więcej niż jeden cierpiący na grupę bardzo rozrzedziłby współczucie pozostałych.Płyniemy dalej. Jest trochę bystrzy po drodze, czasem trzeba naprawdę mocno popracować wiosłami, aby nie ugrzęznąć na mieliźnie.Siedząc z tyłu pontonu mam dobry przegląd pracy poszczególnych wioślarzy ; cwaniacy i obiboki są motywowani żołnierskimi słowami.


Na nocleg zatrzymujemy się w kolejnej wiosce – Houay Leuat, w rodzinnym homestay. Tym razem będziemy spać na materacach w jednym , wspólnym pomieszczeniu. Układamy je obok siebie, ledwie się mieszczą. Wbrew zapewnieniom w tej wiosce nie ma sklepu, Sai pożycza skuter i przywozi zaopatrzenie na wieczór z sąsiedniej osady.Dzień był męczący, niedługo po kolacji idziemy spać.

Góry Laosu 2023 #2

Po tradycyjnym dwujajecznym śniadaniu ruszamy po przygodę . W planach na dzisiaj jest rowerowa wyprawa do wioski zamieszkałej przez plemię Aka. To kilkanaście kilometrów, niby nic , ale łatwo nie jest.
Rowery są w różnym stanie , mój nie ma hamulców, a Zbyszek musi pedałować na jednym , najniższym biegu , bo zębatki nie chcą współpracować. Jest to o tyle problem , że trasa wiedzie raz w górę , raz w dół i bywa niebezpiecznie. Dziewczyny jadą szybciej , my wleczemy się tyłu. Po drodze mijamy zebrane do skrzyń półkule surowej gumy ( lateksu). Jest zbierana do pojemników na drzewach kauczukowca brazylijskiego , podobnie jak u nas żywica.


Wreszcie dojeżdżamy do rozwidlenia, rowery zostawiamy pod opieką kierowcy, sami ruszamy na piechotę do wioski. Mijamy wioskę plemienia Khmu , ale naszym celem jest Aka.Odwiedzaliśmy już jakieś wioski, ale ta wydaje się najsmutniejsza. Kobiety uwijają się dookoła obejścia, faceci siedzą na progach domów i palą papierosy, dzieciaki niemrawo kręcą sie pomiędzy nimi … Być może w czasie zbiorów ryżu
mieszkańcy dają z siebie więcej , ale na razie tylko wodzą za nami oczami, czekając na datek. Uwagę zwraca spora ilość odzieży , porozwieszana przy domach.

Zastanawiam się , jaki w tym cel i dochodzę do wniosku, że ma to związek z częstym praniem – ciuchów nie ma za wiele, więc trzeba je prać na okrągło i gdzieś suszyć. Wiszą długo , bo przy tej wilgotności ubrania nie schną szybo. Także często pada deszcz, więc jak tylko trochę przeschną to zaraz z powrotem są wilgotne. Kolejną , kto wie czy nie najważniejszą przyczyną , jest fakt, że w domach nie ma szaf. Żadnych- na garnki, ubrania czy inne przedmioty, które leżą czy wiszą poza chatą. Faktem jest ,że przy tym klimacie przechowywanie ubrań w szafach błyskiwicznie spowodowałoby ich pleśnienie. Ciekawostką jest też fakt , że plemię Khmu , którzy zamieszkują wioskę oddaloną o kilkaset metrów ma zupełnie odmienne zwyczaje , tradycje czy wiarę. Dobrze oddaje to przykład bliźniaków – u jednych urodzenie bliźniaków to błogosławieństwo, u innych – przekleństwo i jedno z bliźniąt należy jak najszybciej oddać do adopcji.I co dziwne – te tradycje odwracają się co pewien czas.


Wracając do busa zwracamy uwagę na masy śmieci zalegających pobocze drogi. Śmieci było dużo również w wiosce. Mieszkańcom w ogóle to nie przeszkadza, a zamiast siedzieć bezczynnie mogliby je zebrać w kupkę i choćby spalić co jakiś czas, jeśli na śmieciarkę nie ma co liczyć.


Odmawiamy ze Zbyszkiem powrotu na naszych gruchotach, na rowerze jedzie tylko Dorota.
Czekamy na nią w jadłodajni w miasteczku, zaczyna padać deszczyk, który po chwili przeradza się w ulewę. Mam nadzieję , że rowerzyści przycupnęli gdzieś pod drzewem , bo jazda po mokrym asfalcie w tych warunkach to spore ryzyko.
Zamawiamy jakieś jedzenie . Wygląda apetycznie, odgadujemy recepturę zup, zaciekawienie budzą równe sześciany substancji , konsystencją podobnej do tofu,ale koloru buraczkowego.
Trochę bez smaku, w sumie skubiemy po trochu do chwili, kiedy kelnerka informuje , że jest to ścięta bawola krew.


Nagle podnosi nam się ciśnienie.Koło nas wybucha transformator i iskry strzelają dookoła naszego busa. Kierowca wyskakuje z restauracji , aby przestawić samochód.
W samą porę , bo pożar rozpalił się pełną gębą.Koło nas siedzi kilku mundurowych, należałoby się spodziewać właściwej dla służb reakcji , ale nawet nie odłożyli sztućców.
Mamy szczęście , bo przybywa Ta Która Gasi Pożary, czyli moja Żona i ogień przygasa. Zmoknięta , ale zadowolona szybko uwija się z posiłkiem i wracamy do hotelu. Nie wszyscy co prawda, bo w programie dnia jest jeszcze odwiedzenie paru świątyń ( watów) oraz lokalnego muzeum i panie korzystają z oferty.


Wieczorem zbieramy się przy stole, nazajutrz rozpoczynamy trzydniową wyprawę w góry i trzeba omówić sytuację. Wg. opisu trasa nie należy do łatwych spacerków,będzie wymagać sporych podejść.
Pod znakiem zapytania stoi udział Macieja, któremu dokucza rwa kulszowa i cierpi przy chodzeniu. Martwimy się o niego, pada nawet propozycja, aby oddać go na te trzy dni do jakiejś rodziny , mającej doświadczenie w opiece nad niepełnosprawnym , ale zaraz upada. Pobieżny rachunek ekonomiczny jednoznacznie wskazuje , że koszt utrzymania Macieja ( biorąc pod uwagę jego niepohamowany apetyt i możliwości w zakresie pochłaniania beerlao) skróciłby nasze wakacje o połowę. Sam zainteresowany rozumie zagrożenie i w celu minimalizacji kosztów odważnie deklaruje udział w wyprawie. Mamy tylko marzenie , aby nie padało , bo i bez deszczu trasa podobno daje w kość.Na wieczornym podsumowaniu dnia przy butelce lao whiskey Basia dzieli się z nami ciekawostką , usłyszaną po drodze. Otóż jadąc busem zauważyła stoliki ustawione przy drodze.Białe krzesełka, czarne sukno na stołach, wyglądało to jak klub brydżowy czy pokerowy bo wszyscy rżnęli w karty. Przewodnik wyjaśnił, że to pogrzeb. Uczestnicy grają w karty na pieniądze a wygrane oddają rodzinie zmarłego.

Góry Laosu 2023 #1

Kilka lat temu w Laosie przeżylem ciężkie chwile.Wspinaczka uzmysłowiła mi moja beznadziejną kondycję i ogólnie tragiczny stan organizmu.To był sygnał alarmowy, którego nie zlekceważyłem i wziąłem się za siebie.
Teraz nastąpił ten czas , kiedy trzeba się zmierzyć z efektami ciężkiej pracy na siłowni.
Jedziemy w góry Laosu w siódemkę, wszyscy uprzedzeni o konieczności pracy nad tężyzną fizyczną, ale i wszyscy młodsi ode mnie.
Na lotnisko dojeżdżamy w dzień przed odlotem, nocujemy w hotelu i rano meldujemy się w samolocie. Po krótkiej przerwie na olbrzymim lotnisku w Stambule ruszamy do Bangkoku a dalej do Chiang Rai.
Samolot ma spore spóźnienie więc obawiam się ,że umówiony (i zapłacony) samochód do hotelu nie będzie już na nas czekał ,ale był.
Van powoduje pewna konsternację. Elegancki wystrój, barek z kryształowymi kieliszkami, skórzane siedzenia… między siedzeniami stoi coś w rodzaju katafalku a podejrzenia potwierdzają czarne zasłonki ze złotymi obramowaniami.Tak, bez wątpienia jedziemy karawanem.
Ale jedzie się wygodnie, miejsca jest dużo, decyduję się zapytać kierowcę o możliwość skorzystania z jego usług nazajutrz. Dzwoni do szefa, uzgadniamy cenę i jeden kłopot z glowy.


Hotel jest usytuowany w centrum miasta, blisko do Wieży Zegarowej i Nocnego Bazaru. Po kilkunastu minutach spotykamy się w hotelowym lobby i wyruszamy na podbòj Chiang Rai. Jest jeszcze wcześnie ,dzielnica sprawia wrażenie wymarłej, ożywi się pewnie wieczorem. Kręcimy się po okolicy, nic specjalnego. Gdy zapada zmrok chcemy dotrzeć do Nocnego Marketu. Nie jest to łatwe w gąszczu uliczek. Mam wrażenie, że rozrósł się od ostatniej mojej bytności,ale nadal jest pełen gwaru, dobrego jedzenia i muzyki na żywo. Pan muzyk jest mile zaskoczony entuzjazmem, z jakim odbieramy jego popisy. Po chwili do naszych oklasków dołączają kolejni bywalcy.
Do hotelu wracamy nie bez trudności,okolica po zmroku jest nie do poznania.Błądzimy wśród migających reklam salonów masażu czy sklepików z marihuaną. Jest już legalna w Tajlandii, biznesmeni zwietrzyli niszę
na rynku i w co drugim budynku można ją nabyć albo zutylizować na miejscu.


Jeszcze chwilę siedzimy razem , snując plany. Wreszcie dołącza do nas Maciej i jesteśmy w komplecie.
Jak zwykle czuję trochę niepokój , czy umówiony kierowca nas nie zawiedzie , ale niepotrzebnie . Po porządnym śniadaniu pakujemy się do karawanu i po dwóch godzinach jesteśmy na przejściu granicznym.
Opuszczamy Tajlandię, ładujemy się do busa, który przewozi turystów przez most na Mekongu do laotańskiego posterunku granicznego.Nie udała się aplikacja o wizy przez net, musimy wnioski wypełnić ręcznie , dołączając zdjęcie.Trochę to trwa, w Laosie obsługa szanuje swój czas pracy i wszystko trwa znacznie dłużej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ale na przejściu jesteśmy sami , nikt z
kolejki nie chrząka znacząco w obcym języku. Wszystko przebiega pomyślnie, gdy kończymy procedury na granicę przybywa cała grupa młodych Hiszpanów.
Przy wyjściu z budynku czeka już na nas Sai (Xai) , który przez kilka dni będzie naszym przewodnikiem. Lokujemy się do busa i zaczynamy laotańską przygodę.Jedziemy w kierunku Luang Namtha , na wschód.
Po drodze zatrzymujemy się w wiosce specjalizującej się od wieków w farbiarstwie.Wioskę zamieszkują przedstawiciele jednej z wielu mniejszości etnicznych (Khmu), wyznają taoizm i pochodzą z Chin.


To nasz pierwszy kontakt z życiem laotańskiej wsi. Wygląda to słabo. Jeśli ktoś narzeka na warunki życia w Polsce i brak perspektyw powinien odwiedzić te miejsca. Kolejna godzina w busie i dojeżdżamy do Vieng Phuoka. To kolejna wioska tkaczy i farbiarzy. Powinniśmy się tu zatrzymać na nocleg, ale guesthouse nie budzi zaufania a i okolica jest bezludna.Jest jeszcze wcześnie , więc decydujemy się
kontynuować jazdę do Luang Namtha.
I jest to dobra decyzja.Nasz guesthouse mieści się w centrum miasta , naprzeciwko bazaru.Pokoje są niezłe, ciche i czyste.Idziemy na miasto rozeznać okolicę. Zaglądamy do sklepików , ceny miały być niskie a są … bardzo niskie . Na bazarze można zjeść porządny posiłek za kilka złotych, do tego wypić Beerlao za 3-4 zł.Albo na deser zjeść pół pieczonej kaczki za 6 zł.Na wieczór inwestujemy 7 zł w lokalną whiskey 0,7 l za 7 zł. Kasia jest wniebowzięta cenami papierosów … dla każdego coś miłego.

Laos/Tajlandia 2015 # 10 Muay-thai, plaża i dzikie zwierzęta , dla każdego coś miłego.

IMG_00621

Na lotnisku mamy sporo czasu, przyjechaliśmy trochę za wcześnie. Zaczynam się robić głodny, ale wszystkie laotańskie kipy już wydane, do Bangkoku post.
Lecimy Bangkok Airways , lubię te linie , nazywają siebie „butikowymi” i coś w tym jest , pasażerowie są traktowani bardzo przyjaźnie.Minusem jest to ,że nie dają jedzenia na pokładzie, pewnie dlatego , że operują tylko na krótkich dystansach – 1, max. 2 godziny lotu.
Tym razem niespodzianka, porcje nie były oszałamiające ale były.Może ma to związek z tym , że jakby nie patrzeć lot, choć krótki, był międzynarodowy.

20871760396_fcbef7856c_b1
Bangkok wita nas upałem , powietrze jest gęste od spalin. Łapiemy taxi na lotnisku, cena ustalona, hotel zabukowany w ostatniej chwili jest niedaleko.

Po kilkunastu minutach jesteśmy na miejscu. Otoczenie niezbyt ciekawe, wokół rudery i tory kolejowe, co kilka minut przejeżdża pociąg,na dolnym lub górnym torowisku.Z opisu wynikało , że powinien być basen, Żona już się cieszy na orzeźwiającą kąpiel.
Tymczasem jednak Witek szarpie się z kierowcą taksówki, ten doliczył jakąś kwotę extra do rachunku i zamiast 15 zł musimy zapłacić 18 zł.

6377701-more_taxis_Bangkok
Komuś by się mogło wydawać , że nie ma o co kruszyć kopii, ale nie mojemu przyjacielowi. Drą się na siebie przez parę minut, problem z komunikacją polega na tym , że Taj nie rozumie po francusku a tajski ( a szczególnie przekleństwa, jak się domyślam) nie jest szczególnie dobrze znany Witkowi. Rozumiem  go , jest w Tajlandii dopiero kilka minut. W końcu i tak płaci wymaganą kwotę , a czerwony na twarzy Taj trzaska drzwiami samochodu.
Swoją drogą – pierwszy raz widzę wkurzonego Taja. Ponoć złość to u nich oznaka słabości.Ten musi być bardzo słaby.
Potem się okazało ,że taksówkarze mają prawo doliczyć do rachunku 10% extra, tytułem jakiejś opłaty lotniskowej…warto też pamiętać , że napiwki to rzecz przyjęta na całym świecie, a Tajlandia nie jest wyjątkiem http://www.abctajlandia.pl/newsy-z-tajlandii/285-napiwki-w-tajlandii.html . Ale z drugiej strony Francuzi w ogóle nie dają napiwków.I bądź tu mądry.Pytanie zasadnicze brzmi – czy w obcym kraju powinniśmy się zachowywać tak , jak nas wychowano czy też stosować się do zwyczajów miejscowych. Nie dotyczy to tylko napiwków , także sposobu jedzenia, sposobu bycia, zachowania, ubioru…
Widzę , że moja Żona ma dziwną minę , podążam za nią wzrokiem , no tak , basen jest nieopodal wejścia do hotelu.Wielkości stołu do ping-ponga.

20151117_082626

Tapla się w nim jakaś parka, oczami wyobraźni widzę białko pływające w nim niczym meduzy,choć otoczenie nie bardzo sprzyja miłosnym uniesieniom – tory kolejowe nad nim , obok jadłodajnia i wybetonowane podwórko.Skoro z pływania nici to nie musimy się śpieszyć. Czekujemy się u średnio komunikatywnego tajskiego Murzyna ,  pokoje są ,hmm, budżetowe , ale nie ma co wybrzydzać, to tylko jedna noc.
Nie ma co siedzieć w hotelu, ruszamy na poszukiwanie jakiegoś sklepiku , aby wzmocnić nadwątlone przeżyciami siły, Tesco-Express jest niedaleko, dookoła marketu mnóstwo straganów z żarciem. Kupujemy jednak tylko napoje, zjemy w jadłodajni przy hotelu.
Wcześniej idziemy spać , P. jeszcze siedzą nad piwem i rozdrapują domowe rany. Kiepski dzień.
Za to rano budzimy się wcześniej, czekamy na busa, który zawiezie nas z powrotem na lotnisko, będziemy tam czekać na ostatnich członków naszej grupki.
Sylwia i Artur S. przylatują ok. 9 , denerwuję się pamiętając na naszych przeprawach na przylocie a czasu na przesiadkę na lotnisko Don Mueng, skąd lata Air Asia , mamy tyle samo.
Ale już o 10 Artur dzwoni i pyta , gdzie się spotkamy. Oni są pierwszy raz w Tajlandii , pełni entuzjazmu ,ale i lekko stremowani.
Bangkok to wielkie miasto , odległości są olbrzymie , a jeszcze większy zator komunikacyjny, mimo sieci kolei naziemnych ( BTS i SkyTrain),setek tysięcy taksówek, tuk -tuków, autobusów i szlaków wodnych, obsługiwanych przez szybkie łodzie motorowe.
Ten nieustający i wszechogarniający smog nie bierze się przecież z niczego.

IMG_00281
Po drodze widzimy budowy kolejnych podniebnych arterii, mamy znowu szczęście ,pięć pasów obwodnicy ( Rama) , prowadzących w drugą stronę jest zakorkowanych, nam jakoś udaje się unikać przestojów.
Widzę ,że S. dostali wielkich oczu, widok za oknem trochę kłóci się ze stereotypami o Trzecim Świecie.
Na lotnisku wszystko idzie gładko , za półtorej godziny jesteśmy na Phukecie.
Czeka już na nas hotelowy kierowca z busem , taka niespodzianka. Pierwsza. Druga to ta , że godzinę czekamy w busie na Policję , aby zdjęła blokadę z koła naszego wozu.
Do naszego hotelu , położonego między Patongiem a Karon Beach jedzie się ponad godzinę.Od czasu mojej ostatniej tu bytności Phuket zmienił się ogromnie.
Przybyło samochodów, miasteczka porozrastały się , mnóstwo resortów i klubów golfowych poodgradzało się od świata , a Patongu nie mogę wręcz poznać.Kiedyś to były dwie ulice na krzyż, teraz jest wielkie miasto.Jestem zły, że wszystko idzie w tym kierunku, niedługo wszystko zaleją betonem i równą trawką.
Nasz resort, Secret Cliff składa się z dwóch części, przedzielonych szosą.

20151118_094619

Kiedyś przejeżdżały nią trzy tuk-tuki na dzień, teraz hotel zatrudnia człowieka, który reguluje ruchem , aby można było przejść na drugą stronę. Dla wygody gości jeżdżą także melexy. Mieszkaliśmy po przeciwnej (patrząc od strony głównego budynku, recepcji i restauracji) stronie, chcąc rano dostać się na śniadanie wystarczyło zadzwonić na recepcję po melexa , ale nigdy z tego nie korzystaliśmy. Na piechotę to było może ze 100 m, a ryzyka Polak się nie boi.
Mamy trzy domki niedaleko siebie , wychodząc na taras można oglądać morze znad blaszanych dachów.Po drodze mijamy jeszcze Muay Thai Camp, mały obóz treningowy, chłopaki w największy upał ćwiczą zawzięcie.

DSC072391

Pokoje są niezłe , jest wszystko co trzeba, każdy pokój ma nawet swój router wi-fi.

Spotykamy się u nas na tarasie i degustujemy zachowaną Lao Whisky .S. są skołowani, jet lag ustąpi dopiero po kilku dniach.
Umawiamy się na śniadanie na 8 rano , szkoda dnia, ale leje deszcz. Młodym to nie przeszkadza , ale my zjawiamy się godzinę później. Bufet śniadaniowy solidny, z przewagą żarcia azjatyckiego.Po deszczu nie ma już śladu, jedziemy na plażę. Wybrałem ten hotel ze względu na położenie – nie chciałem aby był na Patongu, gdzie kwitnie nocne życie ale plaża jest okropna , ani też nie chciałem odludzia, takiego jak na Karon.Zawsze mnie dziwiło , kiedy ludzie wypytywali na forach internetowych o puste plaże. Przecież to nuda no i trochę niebezpiecznie.

20151118_123212/2015 r./
Kiedyś na Filipinach para opowiadała ,że rozkoszowała się pustą plażą , kiedy wypłoszyła ich horda półdzikich psów. Z kolei na Sulawesi wielokilometrową plażę mieliśmy tylko dla siebie i po dwóch godzinach wróciliśmy ciężko poparzeni.Wolę takie średnio zagospodarowane , żeby było mało ludzi , ale żeby dookoła coś się działo, można było wypić piwo , coś przekąsić czy choćby schronić się przed równikowym słońcem. Takie warunki mamy na Karon Beach. Rozdzielamy się , my idziemy w głąb plaży a pozostali zostają bliżej miasteczka.
Rozglądam się dookoła, wydaje mi się , że kiedyś były tu łóżka i parasole, teraz jest tylko piasek.

IMG_0229/2007 r./

Rozkładamy ręczniki, moją Żona zastyga , jest w swoim żywiole, a ja uciekam do wody.Tam spędzam dobre dwie godziny, do czasu , kiedy na opuszkach palców pojawiają się zmarszczki. Wytrzymuję chwilę na ręczniku, mimo że dziś na niebie sporo chmurek.
Piwo w pobliskim barku, soczyste mango dla Doroty i z powrotem do wody.O 4 mamy transport do hotelu ( darmowy !) więc zbieramy się koło trzeciej. Całe szczęście , że godzina odwrotu jest ustalona, gdyby jej nie było Dorota by na pewno nalegała , aby zostać do wieczora.
Wieczorem idziemy na kolację do naszej restauracji, jest elegancka , widok na morze przepiękny, taper gra rzewne kawałki na pianinie, jedynym minusem są ceny potraw.Chwilę trwa buszowanie po menu, kelner pyta czy życzymy sobie jeden rachunek , nieopatrznie zgadzamy się na to. To pierwszy i ostatni raz kiedy płacimy wspólnie.

21
Szczególnie my z Dorotą źle na tym wychodzimy – Francuzi jedzą najdroższe potrawy a S. te z naszej półki ale trzy razy więcej niż my. Płacimy słony rachunek , idziemy na drinka do domku i spać.
Dziś kolejny dzień, młodzi S. chcą koniecznie zobaczyć słonie i tygrysy, rozdzielamy się więc .My – śniadanie , plaża, ale wieczorem wszyscy razem zamierzamy udać się na Patong.
Do tych słoniowych i tygrysich campów mam bardzo niechętny stosunek. Słonie są tresowane w bardzo brutalny sposób a tygrysy wręcz faszerowane dragami, aby dały się pogłaskać i pozwolić na słitfocię.Za słitfocię na słoniu lub obok tygrysa jest 100 pewnych lajków na FB i tyleż komętków. Warto stracić te pół dnia i parę setek bahtów.

12308292_1075988012434353_7103303613165378529_n

Laos 2015 # 9 Whisky village i wodospady

20151113_140332

Jaskinie Pak Ou wyglądają malowniczo z drugiej strony rzeki- dwie wielkie dziury w prawie pionowej skale.Prowadzą do nich schody, ale aby się do nich dostać płyniemy chybotliwymi łódkami na drugą stronę rzeki. Iwona nadrabia miną ale widać , że nie jest to dla niej komfortowa sytuacja i bardzo doskwiera jej brak choćby malutkiego kapoka. Dla ludzi o większych gabarytach łódka jest trochę ciasna, ale przy próbach przemieszczania się słyszę z tyłu ciche okrzyki, więc na te kilka minut przeprawy zastygam w bezruchu.

DSC06920
Na schodach sporo ludzi , wspinają się po schodach z mniejszym lub większym wysiłkiem (ja wspominając Holandię). Iwona też nabrała kolorków, kiedy ja tak wyglądam to Dorota bąka coś o stentach i kardiochirurgii inwazyjnej, ale Iwona tłumaczy ,że takie zabarwienie jej naturalna cecha.

RIMG1329
Może i tak , ale gdyby byli z nami w Namtha to pewnie ona , nie ja , byłaby w centrum uwagi grupy jako Wspinacz-Specjalnej-Troski.
Pierwsza z jaskiń ma wielkość niezbyt dużej kawalerki, zwiedzanie polega na wykonaniu kilku kroków przelotnie rzucając okiem na kilka ( starodawnych ?) posążków Buddy.Druga z jaskiń jest jeszcze mniejsza , ale ma więcej posążków.Nawet tam nie wchodzę, na murku obok wejścia wdaję się w rozmowę z jakimś starym Kanadyjczykiem , od dwudziestu lat szwendającym się po Azji.Chwali się kondycją, ma 78 lat,obaj siedzimy na jednym murku więc wygląda na to ,że mam kondycję siedemdziesięcioośmiolatka.

DSC06930

Niezbyt to miła konstatacja,w drodze powrotnej  wyładowuję się na łódce, bujając nią radośnie. Posiłek w knajpie  przy przystani  poprawia nastroje, ruszamy teraz do pobliskiej wioski Xanghai, nazywanej w przewodnikach ” Whisky village”.Ta wioska to właściwie dwa w jednym – clothes and whisky.

DSC06899

Dziewczyny oglądają lokalne wyroby, szale, narzuty, chustki, bardzo kolorowe i wesołe.Mieszkanki tkają je na krosnach przed domkami, ale rzucają pracę, gdy pojawia się potencjalny klient.Zaliczamy takich straganów kilkanaście zanim udaje nam się dotrzeć do sedna, czyli lokalnej bimbrowni.

DSC06912
Stanowi ją konstrukcja z beczek po ropie i bambusowych rur. Degustujemy kilka wariantów alkoholu – na słodko, ostro, wytrawnie. Bierzemy kilka flaszek ,butelki maja nawet etykiety , ale zamknięcia trochę puszczają. Banderoli brak.Witek trochę kręci nosem na brak reżimu technologicznego ( metyl!), ale  gdy po spożyciu kilku darmowych próbek wzrok zamiast mu się pogorszyć to się wyostrzył  też bierze flaszkę czy dwie.

DSC06915

Dobra decyzja, 50% to nie kompot, jak  „Hanoi”.

Robi się późno , a przecież mamy jeszcze przed sobą ostatnią atrakcję – wodospady Kuang Si.
Znajdują się niestety po drugiej stronie miasta, musimy wrócić do LP i przedostać się 30 km dalej.Zajmuje nam to prawie dwie godziny, ruch jest spory.
W pobliżu wodospadu widzimy mnóstwo busów i tuk-tuków, ale jadą w przeciwną stronę. Kierowca na pociechę mówi , że będziemy mieć wodospady tylko dla siebie.

20151113_165916_001
I tak jest , zaczyna się ściemniać , nie ma już prawie nikogo, robimy foty ale o kąpieli nie ma co myśleć. Ba, nawet nie można się zatrzymać celem kontemplacji cudów natury bo zaraz zamykają.Ilość mijanych pojazdów świadczy o tym , że w dzień musiało tu być naprawdę tłoczno.Bardzo mi się tu podoba,teren jest zadbany a woda ma fajną , mleczną barwę.Cały szereg mniejszych kaskad prowadzi do mostu , z którego można obserwować największy wodospad.Warto odwiedzić to miejsce.

20151113_171158
Już o zmroku wracamy do hotelu, co nie znaczy wcale ,że jest późno, słońce zachodzi tu około 18.Ruszamy na poszukiwanie żarcia, najlepiej w knajpie rekomendowanej przez tripadvisora. Przedzieramy się przez wyjątkowo gęsty dziś tłum turystów na Najtmarkecie, krążymy po uliczkach, wreszcie – jest ! Nazwa się zgadza, siedzą ludzie ,chcemy usiąść i my, ale niestety, wszystkie miejsca są zarezerwowane.Zawód na twarzach naszych przyjaciół skłania nas do bezzwłocznego wszczęcia poszukiwań kolejnego lokalu z listy.Po kilkunastu minutach sukces. Jest lokal , są miejsca, siadamy i zamawiamy. Dla bezpieczeństwa zamawiam tą samą zupę co wczoraj. Dorota dostaje krewetki, Witek grillowanego bakłażana a Iwona wykwintną potrawę ze smażonych wodorostów.
Moja zupa okazuje się kompletnie inna niż wczorajsza, zjadam tylko kilka łyżek.Nie lubię , kiedy nie wiem , czy to co nagryzam to grilowane warzywo, lokalny grzybek czy chrząstka kurczaka. A może  głowa ryby? Witek swoim zwyczajem pracowicie oskrobuje skórkę bakłażana, a a Iwona chrupie wodorosty,z sezamową posypką. Przygnębia mnie to ,że zmarnowaliśmy dwie godziny na znalezienie tak nędznego, choć nie taniego, żarcia. Oczami wyobraźni widzę rozpływającego się w ustach sandwicza z pieczonym kurczakiem , awokado i żółtym serkiem. Trudno, czego się nie robi dla towarzystwa.Ale tylko raz…

20151113_195303_001
Wieczorne dysputy na hotelowym tarasie się przeciągają, trzeba przetestować nowe nabytki.Witek chce zaprezentować najnowsze francuskie przeboje, prosto ze swojego smartfona, ale pan recepcjonista zarządza ciszę nocną.
Wygląda na to ,że P. chcą nadrobić niepowodzenia kulinarne i od rana planują szybki rajd po Watach i muzeach.Grzecznie ich informujemy ,że dziś nasze drogi się rozchodzą, mamy inne, jeszcze co prawda niesprecyzowane plany , ale nie obejmujące zwiedzania.Na wszelki wypadek z hotelu wychodzimy wcześniej, niestety nieopatrznie zatrzymujemy się na wietnamską kawę co skutkuje spotkaniem z naszymi przyjaciółmi chwilę później. To karma, przeznaczenie. Razem więc  udajemy się główna ulica w kierunku Pałacu Królewskiego.

20151114_111857
Ładnie się błyszczy w pełnym słońcu, wokół zadbana zieleń i mnóstwo turystów.Na szczęście o 11 zamykają go na kilka godzin więc nie musimy  spędzać tam całego dnia.

DSC07101

Wstępujemy więc do sąsiadującego z nim Muzeum , też ładne otoczenie i też go zaraz zamykają . Szczęście nam dziś sprzyja.

DSC07076
Po przeciwnej stronie ulicy, na wzgórzu Phousi, stoi Wat Pha Houak. Prowadzą do niego schody, całkiem ich dużo, kondycja po kilkunastu dniach w Laosie mi się poprawiła , ale nie na tyle ,żebym nie musiał zrobić kilku przystanków. Na fotografowanie, rzecz jasna.

DSC07071

Z góry rozpościera się widok na miasto, tą jego stronę widzieliśmy tylko z okien samochodu. I to nam musi wystarczyć, coś trzeba zostawić na następną wizytę. Napomykam Witkowi , że pozostałe 344 Waty będzie musiał już zaliczać sam, ale udaje ,że nie wie o czym mówię.

DSC07087
Odwiedziliśmy już z Żoną kilka świątyń i uważamy ,że widzieć jedną to widzieć wszystkie. Dla nas nie różnią się od siebie niczym.

DSC07081
Ale to pogląd laików, prostych oglądaczy, dla których Londyn i Lądek to to samo.W świątyni modlą się w skupieniu ludzie,nie rozpraszają ich nawet błyski fleszy w aparatach czy smartfonach turystów. Królują w tym prostactwie  Chińczycy, którzy poruszają się w dużych grupach i robią namiętnie selfie ze sticków. Niechby spróbowali u nas zrobić sesję foto w czasie mszy…

DSC07088
Jest już po południu, idziemy dalej główną Ulicą-Bez-Nazwy. Po drodze Wat za Watem , ale widzę,że nie tylko ja uważam kwestię Watów za zamkniętą. Natykamy się na gabinet masażu, czujemy nie dającą się opanować potrzebę skorzystania z jego usług.

DSC07122
Jest miło, wnętrze pachnie olejkami, masażystki wyglądają na delikatne, cena przystępna – 20 zł/godz.Ku mojemu zdziwieniu Witek nie oponuje, to jego pierwszy masaż w życiu, kiedy o tym rozmawialiśmy przed wyjazdem podskakiwał, jakbym go namawiał na seks z ladyboyem. Hmm, na to przyjdzie jeszcze czas w Tajlandii…
Dochodzimy do krańca półwyspu i wracamy nadbrzeżem rzeki, tym razem Nam Ha, która w tym miejscu wpada do Mekong.
Spokojne miejsce, zero turystów, na wzgórzach ładne domy z widokiem na rzekę. Na końcu drogi- cud!trafiamy na knajpę z tripadvisora o nazwie Tamarind.Musimy tu koniecznie przyjść na kolację. Oczywiście mam inne zdanie, ale skoro taka jest wola większości to nie protestuję.P. to smakosze, dla nich posiłek to celebracja, trwa godzinami, z czego połowa czasu przypada na wybór z karty.Żarcie jak żarcie , nie ma co się rozwijać na temat, ja jestem prosty chłopak i lubię proste rzeczy, chociaż z przyjemnością oglądam programy kulinarne w tv.Szczególnie te z Nigellą.

DSC07034
Rano mamy plan na dziś – dosyć zwiedzania , czas na relaks.W naszym biurze pytamy o rejs po Mekongu, wprawdzie z Dorotą już to przerabialiśmy , ale nie mamy nic na przeciwko jego powtórzeniu. Pani proponuje dłuższy rejs , pół dniowy , połączony z kontemplacją zachodu słońca.Ponieważ już jest po południu to kupujemy kilka sajgonek na lunch i  wkraczamy do łodzi.

DSC06988
Fajnie się pływa po Mekongu, krajobrazy są dość monotonne , ale miłe dla oka. Iwona tym razem bez kapoka,choć nurt rzeki jest zdradliwy.Jest mocno spięta, może czeka czy znowu nie zacznę bujać łódką. Może gdyby została w Polsce to bardziej by się zaprzyjaźniła z wodą. Za to moja Żona na pokładzie czuje się bardzo swobodnie, zmienia miejsca, szukając najbardziej nasłonecznionego.

DSC06987

Zatrzymujemy się w kilku wioskach po drugiej stronie rzeki, otaczają nas dzieciaki z naręczami portfelików i wisiorków.

DSC07021

Wdrapujemy się na wzgórze do Wat Longkhoun, ładne , spokojne miejsce z widokiem na LP. Po godzinie wracamy, płynąc w dół rzeki. Tam jeszcze nie byliśmy , okolica jest dużo ciekawsza , otaczają nas góry, krajobraz jest bardziej dziki.Sternik namawia nas na odwiedzenie kolejnej wioski ( z pamiątkami ),ale zdecydowanie odmawiamy.Jest to decyzja brzemienna w skutkach , bo teraz przez dłuższy czas bujamy się falach , czekając na zachód słońca.Wreszcie mrok zapada, pstrykamy foty i z poczuciem miło spędzonego dnia wracamy do hotelu.

DSC07062

Tak przy okazji – mamy dobra opinie o naszym hotelu, ale byłem kilkakrotnie świadkiem, kiedy pewien jegomość meldował recepcjoniście o usterkach.
Zawsze na wyjazdach grupowych spotka się ludzi , którym nic się nie udaje. I to im przypadają najgorsze pokoje, w autobusie zajmują miejsca przy głośnikach i niedomykających się drzwiach, im obsługa zapomina wymienić ręczniki i uzupełnić barek.Jeśli grupa zamawia jedzenie w restauracji to na pewno oni dostaną je ostatni i do tego nie to , co zamawiali.

p4

/fot.comedycentral.pl/

Na takie przypadki jest tylko jedna recepta – kiedy Los cię
testuje to nie przejmuj się pierdołami – niewygodnym łóżkiem , zepsutą żarówką czy brakiem ciepłej/zimnej wody,w końcu pech cię opuści.
Jedyną niedogodnością , która  jest w stanie mnie wkurzyć to brak internetu.I tego nie jestem w stanie puścić płazem.Nikomu i nigdzie.
W Azji na szczęście internet jest wszechobecny ,nawet w najdzikszych górach w Laosie czy na odległej wysepce na Malediwach.

Jutro lecimy do Bangkoku , samolot mamy koło południa więc nie trzeba się zrywać z łóżek.

 

Laos 2015 # 8 O skutkach jedzenia pizzy razem z kartonem .

 

RIMG1256

Chwilę czekamy i pojawiają się Iwona z Witkiem.Mieszkają pod  Paryżem , wyemigrowali w latach 80,są farmaceutami.Nie zdecydowali się na towarzyszenie nam w pierwszej części wyprawy , boją się wody i nie jeżdżą na rowerach więc w Luang Namtha trochę by się nudzili .Są przygotowani do penetracji LP – mają listę najlepszych restauracji w mieście oraz przewodniki po Watach.Mają zamiar zaliczyć je wszystkie, jedne i drugie. Wygląda na to ,że wspólne spędzanie czasu ograniczymy do minimum…

DSC070551

Pakujemy się do busa i za chwilę jesteśmy w naszym guesthousie. Mają pokój na piętrze, też ładny, ale  mniejszy od naszego .Aby dostać się do łóżka walizki stawiają jedna na drugą.
Spotykamy się na tarasie hotelu i razem ruszamy na miasto. Wieczorny ruch już się zaczyna, przeciskamy się między straganami z pamiątkami w poszukiwaniu najlepszej restauracji . Nie jest to łatwe,bo jak już pisałem, oznaczenia ulic nie są powszechne.
Nie jestem wielkim fanem laotańskiego żarcia, które opiera się przede wszystkim na ryżu i warzywach , ale skoro mamy być dziś gośćmi to penetrowanie zaułków jest trochę mniej uciążliwe. Jednak mimo intensywnych poszukiwań nie udaje nam się trafić na lokal z listy, ale jesteśmy głodni i siadamy w pierwszym , który wygląda w miarę sensownie. Właścicielem jest młody białas, pewnie Australijczyk, ma do dyspozycji kilkunastu miejscowych , których szkoli. Krótka obserwacja skłania nas do refleksji , że przed nim mnóstwo ciężkiej pracy.Obsługa jest nadzwyczaj powolna, Laotańczycy to bardzo wyluzowany naród, ich religia – buddyzm – kładzie nacisk na refleksję , a nie działanie .

DSC06864

W krajach Azji dość powszechne jest , że biali – Australijczycy, ale także Niemcy, Francuzi czy Skandynawowie prowadzą biznesy gastronomiczne ułatwiając jednocześnie młodym Azjatom zdobycie szlifów w branży. Nie wiem , jaki  jest skutek tych poczynań ,ale niejednokrotnie byliśmy świadkami sytuacji,kiedy szef udzielał im na bieżąco wskazówek lub prowadził szkolenia po pracy. Prawie zawsze jest o tym wzmianka w menu czy załączanym folderze.Część z młodych , zwłaszcza w Kambodży , to sieroty lub kaleki,poszkodowane przez los.Na Sulawesi w Indonezji pewna Niemka na końcu świata buduje szkoły i organizuje stypendia , korzystając ze wsparcia i hojności gości swojego mini-resortu. Doceniamy to , choć z nią samą nie znaleźliśmy wspólnego języka.

Nazwy potraw niewiele nam mówią , zamawiam  „Or Lam” , typowe danie dla LP, jest bardzo dobre, świetnie wyważone smaki.

orlam, luang prabang, lao

orlam, luang prabang, lao

Witek zamawia jakąś potrawę zapiekaną w bambusie. Bardzo mu smakuje , wyskrobuje nawet łyko. Zwracam mu uwagę ,że ten bambus to przecież jest tylko opakowaniem , a kartonu od pizzy przecież się nie jada, odpowiada, że się nie znam, to jest właśnie najlepsze.b7edd83cede15fff859f2988f489addd_originalNo cóż, pozostaje mi wierzyć, pewnie we Francji na co dzień zajadają się bambusowymi drewienkami.

akha-hill-house-tribe-chiang-rai/obrazek z internetu/

Jak zwykle piwo stanowi połowę rachunku, tak jest w całej Azji, gdyby ktoś był w stanie obyć się bez niego byłby dużo zamożniejszym człowiekiem.
Po drodze do hotelu kupujemy jeszcze flaszkę Hanoi Vodka, 33 %, bardzo fajny napój, gasi pragnienie lepiej niż piwo.
P. są zmęczeni , 6 godzin na lotnisku w Hanoi ( przesiadka z Paryża) potrafi zmęczyć największego twardziela, ale pozostaje do rozwiązania problem wyjazdu z LP. Staram sie planować pobyt w Azji jeszcze w domu, ale zawsze zostawiam furtkę na nieprzewidziane okoliczności. Plan był taki ,że z LP ruszymy do Vientiane busem a potem nocnym pociągiem do Bangkoku , ale okazuje się ,że zajmuje to więcej czasu niżby się wydawało. Autobus rusza o 15 z LP, jest w Vientiane następnego dnia po południu ( 400 km, nie w kij dmuchał), potem jeszcze przejście granicy i o 20 łapiemy pociąg. Jesteśmy w BKK o 7 rano.Łatwo policzyć ,że taka podróż zajmuje 40 godzin, w tym dwie noce – jedna w autobusie , druga w pociągu.Inną opcją jest samolot , LP do BKK leci 1,5 godziny, no ale kosztuje dużo więcej
– 200 USD.

20151111_184025
Rano , przy śniadaniu , zastanawiamy się co robić w tak miłym dniu. Witek narzeka na ból brzucha, przypisuje to miejscowej wodzie.Mimo wrodzonej złośliwości nie decyduję się przypomnieć mu o korze bambusa z wieczornego menu.
Przyglądamy się , jak naprzeciwko, w małym sklepiku jakich tu mnóstwo krząta się mały ośmioletni chłopiec. Uzupełnia zawartość lodówki, rozpakowuje zgrzewki napojów, układa słodycze na półkach. Chyba znajomość angielskiego nie jest mu obca , bo wczoraj obsługiwał turystów , ale i czyścił rowery, które potem im wypożyczał.Matka zastępowała go tylko na czas jego pobytu w szkole. Wieczorem , po pracy siedział jeszcze w ciemnym sklepie i bawił się smartfonem.Dyskutujemy o wyższości wychowania przez pracę nad otaczaniem małolata łabędzim puchem do czterdziestki.

RIMG1301Niebo jest zachmurzone, patrzymy z niepokojem, ale decydujemy się zobaczyć okolice.Nad brzegiem Mekongu jest małe biuro turystyczne ,”Tripthala”,tam z grubego katalogu usiłujemy wybrać jakąś fajną, lajtową eskapadę. Staje na tym , że właściciel oferuje się,że obwiezie nas po głównych atrakcjach w okolicy swoim samochodem.Przy okazji bookujemy bilety na samolot do BKK, na myśl o dwóch dobach w podróży cierpnie nam skóra.
Zaopatrzeni w butelki z wodą pakujemy się do Hyundaia , całkiem pojemny samochodzik, zwłaszcza , kiedy się siedzi z przodu.
Po drodze do jaskiń Pak Ou kierowca opowiada o ekspansji Chińczyków. Mówi po angielsku co prawda płynnie ,ale średnio zrozumiale ,pasażerowie z  tyłu rozpoznają tylko pojedyncze słowa, ja trochę więcej , ale i tak potrzebuję paru chwil na uchwycenie sensu zdań.

Chińczycy wybudowali na Mekongu wielką tamę, która co prawda daje zysk energetyczny ale drastycznie obniża poziom wody w rzece.

mekong-river-giant-fish-threatened-dam_33707_600x450_news_featured

/obrazek z neta/

Odbija się to oczywiście na jakości życia tych mieszkańców dla których rzeka to źródło pożywienia czy biznesu. Narzeka na wszechobecną korupcję i nepotyzm , wybory są fikcją bo jest tylko jedna partia, co Chińczycy chętnie wykorzystują. Masowo też wykupują ziemię.Laotańczycy są jednak dość bierni  a także słabo wykształceni , więc nie wygląda na to ,żeby sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić.Chińczycy działają w białych rękawiczkach, fundując także szpitale czy naprawiając drogi.W tej chwili większość poważniejszego biznesu w Laosie to własność Chińczyków.

Jaskinie Pak Ou to jedno wielkie rozczarowanie.

Laos 2015 # 7 Słówko się rzekło , czyli o uczciwości

DSC06831

W lobby podają śniadanie, jajka i tosty; herbatę i kawę można zrobić sobie samemu. Kilka młodych , a w każdym razie młodszych ode mnie ,osób siedzi przy stołach i wgapia się w smartfony. Robili to samo wczoraj wieczorem.Wygląda jakby wcale nie kładli się spać.Kilka lat temu tacy młodzi backpackerzy wieczorami pili piwo i przekomarzali się z dziewczynami a rano, skacowani,omawiali plany na nowy dzień. Komórki zmieniają świat,nawet w tak drobnych aspektach.Szef woła do mnie ,że na śniadanie mamy udać się do hotelu.Niestety , moja Żona jeszcze śpi, więc siadam przy herbacie i otwieram smartfona.
Po pół godzinie wracam na górę, pakujemy bagaże i ruszamy na śniadanie .
W naszym hotelu recepcjonista wita nas jak starych znajomych, z menu wybieram jajecznicę a Dorota bananowego pankejka ( pancake – naleśnik).
Jajecznica nie mieści się na talerzu a pankejk przypomina średnią pizzę.Pisali prawdę w przewodnikach o obfitych śniadaniach.Szef przypomina ,że dzisiejszą noc spędzimy w jego hotelu.Chcemy wprowadzić się od razu , ale pokój nie jest jeszcze gotowy,idziemy więc w miasto.
W porannym słońcu ulice  wyglądają bardzo przyjaźnie,ludzi nie ma dużo , miejscowi dopiero nieśpiesznie rozkładają stragany a turyści już rozjechali się po okolicy.

DSC06825

Ulica Najtmarketowa jest jeszcze otwarta dla ruchu,śmigają tuk-tuki , prowadzi do głównych atrakcji LP, więc ruch jest spory.
Zaglądamy do knajpek , w jednej z nich podają kawę w stylu wietnamskim , chętnie przysiadamy.

vietnamese coffee1

Choć nie jestem smakoszem kawy to  wietnamskiej nie potrafię się oprzeć. Siedzimy przy ulicy, pogryzając słodycze i gapiąc się na ulicę. Na zwiedzanie mamy jeszcze czas, zwłaszcza ,że Witek P.ma plan w ciągu tych kilku dni, które chcemy tu spędzić, odwiedzić wszystkie Waty (świątynie buddyjskie) a jest ich sporo.Nad rzeką panuje miły cień, nazwanie nadbrzeżnej ulicy „bulwarem” byłoby nadużyciem, ale i tak nam się podoba.Trzeba tylko uważać pod nogi (wyszczerbione chodniki.Tam gdzie są.),przed siebie (spory ruch na ulicy) no i nad siebie ( aby uniknąć parzącego słońca). Obiecujemy sobie przejażdżkę na jednej z licznie przycumowanych łodzi, koszt godzinnej eskapady to 150 000 kip (75 zł).
Teraz jednak wracamy do hotelu, jest już dobrze po południu,obsługa zdążyła przygotować nam pokój. Jest bardzo ładny, wykończony ciemnym drewnem, szerokie łóżka zapraszają do drzemki.

20151111_123525

Nie ma co jednak marnować czasu , ja zabieram się za pisanie a moja Żona rozkłada się na tarasie i  łapie promienie.
Trochę nas nosi , zgadzamy się , że rowerowa przejażdżka byłaby miłym zwieńczeniem dnia.Obsługa przygotowuje nam rowery, darmowe i prawie nowe. Sporo młodych backpackersów korzysta w LP z rowerów. Odległości nie są duże i mimo sporego miejscami ruchu ulicznego jedzie się znakomicie. Kierujemy się za miasto, na wschód , z biegiem rzeki.Za miastem odbijamy w bok od szosy, ale szutrowa, pofalowana droga po kilku kilometrach pokazuje swoje niemiłe oblicze i zawracamy do hotelu, robi się zresztą późno.
Jeszcze sandwicz na kolację i testujemy , czy łóżka są rzeczywiście tak wygodne,na jakie wyglądają.

20151111_181652
Na śniadanie dostaję omlet, wielkość budzi respekt, ale daję radę. Nie chce nam się ruszać z tego hotelu, ale następne mamy w innym , Nock Noy, zlokalizowaliśmy go wczoraj, wygląda skromniej , choć cenowo zbliżony. Recepcjonista woła nam tuk-tuka, nieśmiało wspominam ,że  obiecał zwrócić nam kasę za poprzednią noc.Nie ma ( w tej chwili…)  pieniędzy, obiecuje , że jutro przyniesie nam do nowego hotelu.Jasne,tego się można było spodziewać,wielkiej nadziei nie miałem ale trzeba było spróbować.
Tuk-tuk zatrzymuje się przy guesthousie , w którym mieszkaliśmy wczoraj,jego szef wręcza nam zwitek banknotów.
Jestem w szoku, z grubsza liczę,zgadza się co do dolara.Ciepło mi się robi na sercu , nie chodzi przecież o te kilkadziesiąt dolców a o uczciwość, o którą nie tak łatwo.

DSC06833
Recepcjonista w Nock Noy („Nuknoj”) wita nas jak starych znajomych, od razu dostajemy pokój, przypominamy o drugim , dla naszych przyjaciół. Oczywiście jest już gotowy, ale oni przylatują dopiero o 14. Czas oczekiwania na nich postanawiamy umilić sobie przejażdżką po rzece. Jest miło, mamy całą łódkę do dyspozycji.Płyniemy w górę rzeki,na jednym brzegu widać sporo zabudowań, kręcą się ludzie , podpływają barki, zwożą towar, po przeciwnej prawie pusto, widać tylko małe wioski i biały dach Watu na wzgórzu.

20151112_113847
Rzeka wygląda na płytką, ale w porze deszczowej ma nawet kilkadziesiąt metrów głębokości. Na środku toru wodnego sterczy łacha,kilku ludzi pracowicie nosi wodę z rzeki i podlewa świeżo posadzone roślinki.Sprawia to nieco surrealistyczne wrażenie, ale w tym klimacie i na żyznym, rzecznym mule efekty są pewnie warte ciężkiej pracy.Na brzegach rzeki też widać takie ogródki, rzuca się w oczy staranność , z jaką mieszkańcy nasadzają rośliny,grządki są równiutkie i symetryczne.

RIMG12861

Łódka pyrka miarowo, łagodnie wymijamy wiry na rzece,ogarnia nas błogostan.
Pół godziny w jedną , pół godziny w drugą stronę, wracamy do hotelu i w recepcji zamawiamy taxi na lotnisko.Przestronna Toyota
powinna nas wszystkich pomieścić.

Laos 2015 #6 Docieramy do Luang Prabang

luang-prabang.jpg

Busik na dworzec autobusowy przyjeżdża zapchany na maxa.Bagaże wrzucamy na dach songthaewa , sami wpychamy się do środka. Jakiś Francuz z przekąsem pyta kierowcę, ilu pasażerów ma jeszcze zabrać po drodze. Na szczęście jesteśmy ostatni , jedziemy do znanego nam  już dworca. Nie da się ukryć , że w świetle słońca wygląda przyjaźniej niż po zmroku. Stoi kilka autobusów , w tym jeden okazały, chyba nasz , VIP-owski.

DSC06805

Niestety , to autobus chiński, leci z Kunmingu do Vientiane, kawał drogi , ze trzy dni w autobusie… brr.

Nasz VIP jest skromniejszy, co tu dużo gadać, to zwykły busik Mitsubishi,  bez klimy , o rozkładanych siedzeniach nie wspominając. Zajmujemy strategiczne miejsca, jest jeszcze sporo czasu do odjazdu , więc mamy komfort wyboru. Nie rozwodzimy się nad naszą naiwnością , to nie pierwszy i nie ostatni raz , kiedy nasze wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością.

Zostało kilka wolnych miejsc , nie jest źle , jest sporo miejsca na nogi. Z głośników dobiega głośne disco-lao , przychodzi mi do głowy , że można by  do muzyki podłożyć tekst „Majteczek w kropeczki” i równie dobrze .Wprawdzie ludowa muzyka Laosu różni się znacznie od polskiej , ale nowe rytmy brzmią prawie identycznie. Polak , Laotańczyk dwa bratanki ?

DSC06815

Do Luang Prabang jest 8 godzin drogi , prowadzi przez Muang Xai i Pak Mong, trochę dookoła , ale jesteśmy w górach. Droga jest nowa, porządna , ale kręta i miejscami zniszczona przez wodę.  Dworce autobusowe , na których się zatrzymujemy są podobne do siebie i innych w Azji,  jak słusznie zauważyła Basia w swoim komentarzu . To właściwie nieutwardzone place, okolone barami i jadłodajniami. Każdy z pasażerów jest w busach , których zawsze jest sporo , traktowany indywidualnie. W praktyce oznacza to , że kierowca ma oko na wszystkich pasażerów, jeśli ktoś zbyt długo zwleka z powrotem do busa czekamy na niego cierpliwie, podobnie jeśli ktoś zamyślił się w barze czy toalecie. Miejscowi, nawet obcy , sprzedawcy czy inni kierowcy poinformują go , że jego środek transportu już czeka.

DSC06802

W busie muzyka gra na full, podoba mi się , bo sprzęt jest dobrej jakości, głośniki także , Dorota trochę narzeka , że za głośno , ale nie zamierzam interweniować , bo telenowela czy występy wesołków w pokładowej telewizji byłyby dużo gorszym rozwiązaniem.

Do LP dojeżdżamy zgodnie z planem , wieczorem . Trochę mamy problemu z wyartykułowaniem nazwy naszego hotelu tuk-tukowcom, nie umieją czytać , więc podtykanie im pod nos vouchera z nazwą hotelu nic nie daje. Jakoś  udaje nam się przeliterować nazwę  , konsylium kierowców zgodziło się co do lokalizacji i jedziemy, nie mając absolutnie pewności , dokąd. Po kilkunastu minutach docieramy do hotelu, wygląda przyzwoicie , nazwa też się z grubsza zgadza.

10483762_40_z

Grzeczny recepcjonista po krótkiej analizie dokumentów bardzo nas przeprasza, ale nie mają wolnych pokoi. Tak się nieszczęśliwie składa , że jeden z gości hotelowych , który miał zwolnić pokój wylądował dziś w szpitalu , pozostawiając pokój bez check-outu. Hotel proponuje , abyśmy dzisiejszą noc spędzili w siostrzanym hotelu, oni za niedogodności bardzo przepraszają i obiecują zwrócić pieniądze.Na śniadanie zaprasza do swojego hotelu, które to śniadanie cieszy się międzynarodową sławą.Wierzymy w dobrą wolę gospodarza, dwóch chłopaków niesie nam bagaże do hotelu, kilkaset metrów dalej. To guesthouse , klasy mocno ekonomicznej, dostajemy pokoik ,a drugim piętrze , obok pralni  i z widokiem na mur.W pokoju dwa łóżka, łazienka i drzwi do sąsiedniego pokoju. Mocno skromnie , ale incydent traktujemy jako kolejną przygodę.

Nawet się nie rozpakowujemy, idziemy w miasto. Uprzejmy pan w recepcji szkicuje nam trasę do centrum miasteczka.Nasz przybytek mieści się w spokojnej części miasta , dookoła same hoteliki i guesthousy , nie widać życia nocnego.Po kilkuset metrach dochodzimy do bardziej ruchliwej części , w Night Markecie rozkładają się stragany, przy straganach z żarciem wianuszki chętnych. Ta ulica na co dzień jest ważną magistralą , ale wieczorem zamienia się w deptak z setkami straganów z pamiątkami. Trochę krążymy między nimi , ale na zakupy mamy jeszcze czas. W bocznej uliczce rozłożył się stragan z wegetariańskim żarciem na wagę.

Vegetarian-Food-VegVoyages

Płaci się za talerzyk, na który nakłada się tyle produktów ,ile się chce ( i ile się zmieści na talerzyku) , za równowartość 5 zł.Do wyboru kilka rodzajów ryżu , makaronów, warzyw, także grillowanych i opiekanych, rozmaite bardziej i mniej pikantne sosy, mnóstwo świeżych ziół i różnych kiełków. Pan sprzedawca na życzenie wrzuca sporządzone danie woka, podgrzewając je.Jak się później przekonaliśmy do baru zawsze stała długa kolejka, my dziś mamy szczęście, nie ma nikogo przed nami.  Pełny talerz zaspokoił nasze oczekiwania, na deser kupujemy jeszcze zestaw pięciu ciasteczek kokosowych , mniam i ruszamy na krótki, wieczorny spacer w kierunku Mekongu. Frontem do rzeki stoją hoteliki i bary, niby ludzi sporo, turystów i miejscowych  , ale jakoś tak spokojnie nienachalnych. Może udziela im się atmosfera miasta , uważanego za duchową stolicę Laosu. Liczba 345 świątyń w tak małym miasteczku sprawia , że właściwie w każdym jego miejscu czujesz się jak w świętym przybytku.

Wracamy do naszej norki. Jutro ostatni dzień luzu, pojutrze przyjeżdżają P. , powitamy ich na lotnisku.

 

Laos 2015 # 5 Jak Rybka w wodzie

 

 

DSC06753Budzi mnie ból.Próbuję przewrócić się na drugi bok , ale wymaga to precyzyjnego planu , rozłożonego na kilka etapów. Niestety, mozolne szukanie dobrej pozycji kończy się niepowodzeniem.Z trudnością więc siadam na posłaniu.Jest ciemno, właściwie czarno, ale głośno.Odgłosy dżungli są wszechobecne, wysokie i niskie, głośniejsze i cichsze, dalsze i bliższe mieszają się ze sobą i nakładają.Nie chcę nawet myśleć o tej masie stworzeń je wydających, mam nadzieję , że żadnemu z nich nie przyjdzie ochota wdrapać się po kilku schodkach  do naszej budki.Bolą plecy, więc próbuję się znów położyć, i tak w kółko. Nie wiem , która jest godzina i ile czasu kręcę się w  półletargu. W końcu zasypiam , ale ktoś wychodzi na zewnątrz, robi trochę hałasu.Jest już jasno.Wygrzebuję się z legowiska i sięgam do plecaka Doroty, powinna mieć coś przeciwbólowego. Wciągam od razu trzy apapy, biorę swój plecak i krok za krokiem schodzę na placyk.Dla mieszkańców wsi dzień  się już zaczął.Głośno chodzi agregat prądotwórczy,koguty anonsują nadchodzący dzień.
Mój t-shirt już na mnie wysechł  , spodnie nie bardzo, a skarpetek wolę nie sprawdzać.Wkładam zabłocone buty i próbuję się rozruszać.

DSC06767
Pojawia się nasz przewodnik, zamieniamy kilka zdań,schodzi do rzeki i zaczyna wyciągać zrolowane kajaki. Są gumowe, dość spore, rozkładamy je na brzegu i zaczynamy pompować.To znaczy ja pompuję , on trzyma wyskakująca wciąż końcówkę, ruch stopą w górę i w dół to jedyny ruch ,który jestem w stanie wykonać bez bólu.Kajak ma trzy komory plus oparcia, ich dmuchanie trochę trwa.
Na szczęście z chatki wynurzają się pozostali znajomi, Francuz chętnie przejmuje ode mnie funkcję stopo-dmuchacza. Razem mamy cztery spore kajaczki, wprawdzie wyobrażałem sobie , że będą plastikowe, takie jak w Polsce, ale po nadmuchaniu te też wyglądają solidnie.Wszyscy wyglądają na świeżych i wypoczętych , zwłaszcza Chinki , które wdziały nowe stroje, specjalnie do wodnych przygód.
Moja Żona i ja pozostajemy w strojach uniwersalnych.W międzyczasie przygotowano śniadanie, jajecznica, ryż , warzywa , kawa. Francuzi krzywią się na kawę, chcą herbaty. Przewodnik pyta , czy może być miętowa. Myślałem , że to wysublimowana ironia , ale za chwilę powraca ze świeżo zerwanymi listkami mięty.Francuzi ( z Tuluzy ) są wniebowzięci.Po śniadaniu zaczynamy pakowanie , miejscowi przygotowali worki do zabezpieczenia plecaków przed wodą, wydaje mi się to nadmiarem ostrożności , patrząc na leniwą rzekę, ale pakujemy nasze sprzęty także.

DSC06772
Chcę porobić trochę zdjęć po drodze, zostawiam aparat na szyi , ale drażni mnie jego majtanie , wkładam go także do worka.
Obsługa bardzo starannie mocuje worki do uchwytów w łodziach,oni w swojej mają worki z jedzeniem na lunch.Trochę trwa, zanim wszystko przygotujemy, ale wreszcie ruszamy.Biorę jeszcze apap na drogę i jakoś ładujemy się kajaka. Dorota jako pierwsza zsuwa się po błotnistej skarpie i ląduje w wodzie.
Wdrapuje się jednak do środka, wyobrażam sobie już , że moje zesztywniałe stawy nie poradzą sobie z wejściem , ale nie jest źle.
Podciągnąłem co prawda spodnie do kolan ,ale woda w rzece sięga do pół uda, więc suszenie spodni poszło na marne.
Jednak jestem usatysfakcjonowany , bo załadowaliśmy się jako pierwsi i odbijamy od brzegu.Prąd szybko znosi nas na środek rzeki, chcę poczekać na pozostałych przy przeciwnym brzegu, ale prąd okręca nas i płyniemy tyłem. Słyszę chłodny głos Mojej Żony, że nie wyobraża sobie płynięcia cały dzień tyłem. Znam już ten ton głosu , więc wiosłuję z całej siły, aby wyprostować łódkę.Siedzę z przodu, nie wiem co robi Dorota, mam nadzieję , że wiosłujemy w tym samym kierunku.Kiedy się w końcu odwracamy widzimy trzy kajaki znikające za zakrętem.
Początkowo wiosłujemy jak szaleni ale dajemy za wygraną, zwłaszcza ,że przed nami pojawiają się bulgotki.

DSC06782

Wpadamy w nie dużą szybkością, dnem szorujemy o kamienie. Dorota z tyłu krzyczy do mnie ,abym usiadł bardziej płasko , bo w miejscu gdzie siedzę robi się coś w rodzaju kila , który nadziewa nasz kajak na kamienie. Posłusznie kładę się płasko, wiosłowanie jest prawie niemożliwe, ale nie szorujemy już kamieniach.Trzeba omijać większe głazy, nie mamy czasu się rozglądać , ale kątem oka widzimy , jak Chinki wpadają do wody. Za chwilę jest jednak ok, płyną dalej.Po kilku minutach lądujemy wszyscy w kolejnej wiosce, nie wiem , czemu nie wierzyłem przewodnikowi , kiedy mówił, że popłyniemy tylko dziesięć minut.Wioskę zajmuje mniejszość z korzeniami w Chinach,nie dziwi nas więc przedsiębiorczość mieszkańców, zwłaszcza tych małych,i chęć ubicia interesu na wyrobach lokalnego rękodzieła. Mówiąc szczerze, zawsze mnie zastanawiało , dlaczego głównym towarem w takich miejscach , od Indonezji po Tajlandię, są malutkie saszetki, nadające się jedynie wyrzucenia ( pieniędzy ). Może powinni zmienić swojego dostawcę z Chin albo wymusić na nim wzbogacenie asortymentu ?
DSC06759

Domki są proste, obejścia malutkie, nie widać specjalnie zwierząt, jedynie kury i kozy.Centralnym punktem wioski jest szkoła, izba podzielona jest na trzy strefy – klasę pierwszą , drugą i trzecią, na ścianach wiszą plakaty i mapy.Czysto, porządnie.Mieszkańcy nie mają nic na przeciwko odwiedzaniu ich domków, mieszkają skromnie, sprzętów też niewiele. Gotują w domu na palenisku, nie mają kominów, dym uchodzi przez szpary w dachu.

Po krótkiej wizycie wracamy na kajaki.Idzie nam coraz lepiej , do czasu kiedy docieramy do wyjątkowo uciążliwej kaskady.Staramy się omijać kamienie, kończy się tym ,że zbyt energicznie machając wiosłami wbijamy się w brzeg. Udaje nam się oderwać , ale cały czas prąd prowadzi nas blisko skarpy, pod zwisającymi gałęziami.Pod jedną z nich uchylam się w ostatniej chwili , ale po chwili czuję wstrząs.
Oglądam się do tyłu i widzę moją Małżonkę , gramolącą się w błocie , oczywiście poza łódką. Gałąź, przed którą ja zdążyłem się uchylić ją zmiotła do wody. Próbuję zawrócić , ale prąd jest zbyt silny, na szczęście pomagają jej przewodnicy, wsiada do naszego kajaku w nieco spokojniejszym miejscu. Na szczęście kaskady przeplatają się z miejscami , gdzie woda jest całkiem spokojna, można trochę ochłonąć po skoku adrenaliny.
Dorota pokrzykuje , że ona z tyłu pracuje za dwóch i już bolą ją ręce , a ja leżę sobie jak król.Ciężko się dyskutuje , jeżeli można mówić tylko przed siebie , a chciałbym jej powiedzieć, że po pierwsze sama kazała mi się położyć a po drugie to właśnie jej szaleńcze manewry powodują ,że miotamy się od brzegu do brzegu.
To właśnie moje,starannie przemyślane muśnięcia końcem wiosła powodują ,że jeszcze płyniemy w komplecie. Zamiast tego jednak siadam i zaczynam pracować , prawdę mówiąc trochę przesadnie energicznie.Na jednej z kolejnych kaskad nadziewamy się na spory kamień.
Wkleszczamy się w niego , próbuję się od niego odepchnąć, wiosłem się nie udaje, odbijam się nogą i efekt jest taki, że ląduję w wodzie.Przemyka mi myśl, że decyzja o schowaniu aparatu była ze wszech miar słuszna.

DSC06771
Jest płyciutko, ale kamienie i wodorosty są śliskie , a do tego silny prąd dają  taki efekt , że nie mogę stanąć  na nogach i kiwam się w półprzysiadzie jak gibon. Podpływa przewodnik i proponuje ,żebym  zajął miejsce w jego łodzi a on pomoże Dorocie.Chętnie się zgadzamy, Dorota uśmiecha się tryumfująco.
Mój wioślarz to zawodowiec, oszczędnie operuje wiosłem , ja wkraczam tylko w wyjątkowo trudnych miejscach , gdy pomoc doświadczonego wioślarza jest naprawdę potrzebna.
Chinki raz po raz mają kłopoty , ale radzą sobie same. Jednak gdy na jednej z zatoczek, w wyjątkowo spokojnym miejscu
dokąd dopłynęliśmy jako pierwsi i czekamy na pozostałych, pojawia się płynąca wodą chińska głowa to zaczynam się obawiać ,że tym razem stało się coś przykrego.Podpływamy bliżej , okazuje się ,że Chinka wypadła z kajaka i porwał ją prąd.Kapok utrzymuje ją na powierzchni a azjatycki fatalizm nie skłania ją do  krzyków czy machania rękami.Imponują mi te Chinki ,wczoraj wspinały się bardzo zręcznie , co prawda dzisiaj nie radzą sobie najlepiej ( jestem dziś debeściak, mówiąc szczerze ), to ciosy od losu przyjmują ze spokojem i spokojnie wychodzą z opresji.
Około pierwszej po południu zatrzymujemy się na lunch. Miejscowi zgrabnie przygotowują nakrycie, ścinając kilka liści bananowca, większe jako stół, mniejsze jako talerze.

DSC06789
Wynoszą zapasy z łódki, rozkładając je na mniejszych liściach – sticky rice, jakieś warzywa , sosy.
Z dżungli przynoszą jakieś roślinki, jedne kwaśnawe, inne gorzkie , częstują.
Dorota gorzko wypomina, że mój wioślarz jest dużo lepszy od jej,jest już mocno zmęczona.Współczuję jej , ale nie zamierzam proponować wymiany.
Mnie wczoraj też nie było lekko.

Ruszamy dalej , to już tylko godzinka i jesteśmy u celu. Składamy kajaki, przewodnik ściąga z czekającego już na nas busa rowery.
Informujemy uprzejmie , że z nich nie skorzystamy, kamienista droga zwiastuje kłopoty , do przejechania jest 16 km w koszmarnym upale.

DSC06779
Pozostali przebierają się w stroje rowerowe, my w swoich mokrych ciuchach ładujemy się do samochodu.Przychodzi mi do głowy ,że nie pamiętam , kiedy przez dwa dni chodziłem w kompletnie mokrym ubraniu – wczoraj od potu , dziś od wody.Jedyna korzyść ,że rzeka spłukała wczorajsze błoto z butów , szkoda tylko , że się porosklejały.
Najpierw ruszają rowerzyści , my za nimi,po kilkuset metrach ich wyprzedzamy , nie widać specjalnego entuzjazmu w pedałowaniu.Zatrzymujemy się w najbliższej wiosce, przyjemnie wychłodziliśmy się w busie, miło jest teraz napić się piwa w
przydrożnym sklepiku.Po kilkunastu minutach dojeżdżają pozostali, jedna z Chinek ma już dość, rzuca rowerem na pobocze.

RIMG1239
W busie jedziemy teraz we trójkę, jest ciasno ,mam nadzieję , że pozostali maja dość ambicji ( i sił) aby pozostawić wygodniejsze  miejsca tym , którzy na to zasługują.
Skokami zbliżamy się do Luang Namtha, na ostatnim postoju żegnamy się , my jedziemy już prosto do biura.Odbieramy swoją walizeczkę , pomijając wyniosłym milczeniem pytania obsługi , czy nam się podobało.
Ciągniemy walizeczkę do hotelu , miło jest ją otworzyć i zobaczyć czyste, suche ciuchy.
Pakujemy się , jutro odpoczniemy sobie w czasie  całodniowej podróży VIP-busem do Luang Prabang.

RIMG1243

Laos 2015 # 4 Wyznania starego marudy

DSC06752

Wydawanie śniadania idzie dziś wyjątkowo opornie, trochę się spóźniamy na wycieczkę , ale i tak nie jesteśmy ostatni. Ustawiamy walizeczkę ze sprzętem osobistym na wskazane przez obsługę miejsce i dopłacamy resztę kasy. okazuje się ,że jedzie nas szóstka, co trochę obniża koszty wyprawy.
Jedziemy do wioski Nam Ha ( bez t), położonej nad rzeka o tej samej nazwie. Mamy kawałek do przejścia a jutro kajaczki.
Kilkanaście kilometrów nie najgorszej drogi przejeżdżamy dość szybko biurowy busikiem. Trochę śmieję się w duchu z pozostałych uczestników, którzy pobrali na drogę całkiem spore plecaki. Mój , choć poza aparatem fot. i małą butelką wody nic w nim nie ma , w tym upale i tak się klei do pleców.Bez zwłoki wchodzimy do dżungli. Wąska dróżka wije się w górę wśród gęstych zarośli , w górze widać czubki drzew.Po stu metrach wspinaczki na ostre zbocze mam zadyszkę. Odwracam się, aby zrobić fotkę a przy okazji zaczerpnąć trochę powietrza.
Przewodnik idzie z przodu , za mną tylko jego pomocnik, w klapkach na nogach i z foliowym workiem na plecach z naszym lunchem,pogwizduje wesoło.
Jest cierpliwy, raz po raz zatrzymuje się razem ze mną. Ciężko  idzie mi to podejście , mam nadzieję, że będzie krótkie. Wiadomo :pierwsze koty za płoty.Dróżka wcale nie chce się jednak wyprostować, idziemy w górę już dobre pół godziny i wygląda na to ,że jeszcze trochę pójdziemy. Cieszę się , kiedy mój osobisty asystent zatrzymuje się , aby pokazać liście kardamonu czy galangalu,choć raczej wtedy zaczynam myśleć o honorowych opcjach wycofania się z imprezy.Serce mi wali jak szalone, nogi odmawiają posłuszeństwa.Zastanawiam się , na kogo zrzucić winę za moje cierpienia. Moja Żona idzie z przodu jak prymuska za przewodnikiem ,ma kondycję , no ale wiadomo , jest sporo młodsza ode mnie.Czuję się zresztą z każdym krokiem coraz starszy i coraz bardziej zużyty.Dorota nawet nie ogląda się na mnie , pewnie gdyby mnie zobaczyła zawołałaby pogotowie.Grupa grzecznie czeka , aż przydrepczę , ale gdy  tylko nadchodzimy przewodnik uznaje , że wystarczy wypoczynku i rusza dalej. Dla mnie czasu na wypoczynek nie przewidział…Przypominam sobie,że na tablicy ogłoszeń przed biurem , ktoś zmienił program wycieczki. zauważyłem to kątem oka i dopiero teraz kojarzę , że w planie mamy całodzienny trek,pół dnia kayakingu i pół dnia na rowerze. Nie poprawia mi to nastroju, końca podchodów nie widać.Ale przynajmniej wiem , kto jest winny. Zażądam zwrotu pieniędzy, niech wiedzą, że nie można , ot tak sobie , dysponować zdrowiem innych. Po kilku krokach do pozwu dołączam też straty moralne i ubytki na zdrowiu. No , sporo ich będzie kosztować mój wysiłek.

DSC06756

Ekscytacja nowymi możliwościami nie daje jednak tyle paliwa , aby na dłużej podnieść moje morale.Przecież i tak nie wyjdę z tego cholernego lasu żywy. Ciągle w górę,zaczynają mi wysiadać nogi.Lewa drętwieje niebezpiecznie, czuję, że moje życie wisi na krawędzi.W myśli układam sobie plan przedsięwzięć,które podejmę zaraz po przyjeździe:zadbać o kondycję fizyczną, dieta – tylko zdrowe i naturalne produkty,trzy razy w tygodniu siłownia no i zero używek.
Za kilka lat będą efekty.Choć z drugiej strony zastanawiam się nad listą krajów nizinnych , które mógłbym jeszcze odwiedzić zamiast katować się dietą i ćwiczeniami , nie mówiąc o używkach, ale wygląda no to ,że do końca życia będę jeździł tylko do Holandii. W sumie niezła perspektywa , szczególnie w kontekście używek.
Mój przewodnik w klapkach jak gdyby nigdy nic pod podśpiewuje  półgłosem, wyraźnie znudzony tempem marszu. Nie jestem jednak w stanie go usatysfakcjonować, nogi nie chcą nieść, serce nie pompuje.
Pytam go , jak daleko jeszcze na szczyt, niestety albo nie rozumie i uśmiecha się (złośliwie?).

DSC06776
Po drodze mija nas zbiegający z góry uśmiechnięty półnagi facet, przewodnik mówi, że to nauczyciel z wiejskiej szkółki , dokąd zmierzamy.
Jest  świeżutki , daje mi to nadzieję ,że do wioski nie może być daleko. Dopiero jednak po czterech godzinach przewodnik oznajmia , że to miejsce który jesteśmy to”top” . Wokół mizernej altanki ustawiono coś w rodzaju ławeczek, przypominających bardziej grzędy, na których przysiedli moi
współtowarzysze. Patrzą na mnie w milczeniu, jak by spodziewali się , że kipnę na ich oczach.
Robię bagatelizującą minę , chociaż mój sztywny krok chyba ich do końca nie przekonał.Mamy w ekipie dwoje Francuzów i dwie Chinki , jedna z Kuala Lumpur a druga z Singapuru.Wszyscy młodzi i sprawni , moim zdanie powinni tworzyć grupy według wieku. Byłaby szansa , że nie być najsłabszym ogniwem.

DSC06757
Chłopaki sprawnie przygotowują żarcie, sticky rice ( lokalna forma podania ryżu, ryż moczy się kilka godzin, potem gotuje, nabiera gęstej konsystencji , nabiera się go z bryły rękami macza w sosach)  , trochę warzyw, sosy.
Nie chce mi się jeść , ale widzę,że innym apetyt dopisuje. Siedzimy trochę na żerdkach, gadamy o tym i owym, zmęczenie mija.
Wreszcie chłopaki zaczynają sprzątać resztki, guide informuje ,że mój asystent schodzi z powrotem do wioski i pyta, czy ktoś chce wrócić.
Wszyscy patrzą wymownie na mnie , udaję, że nie wiem o co chodzi, niedbale pogwizdując sobie pod nosem.
Droga w dół jest łatwiejsza, przynajmniej na początku. Po chwili okazuje się ,że odpoczynek był za krótki, bolą mnie wszystkie kości.
Na szczęście oddech się wyrównał, trzeba tylko uważać , żeby nie wypaść ze szlaku. Dróżka jest bardzo wąska i ma kształt rynny, w najniższej części z trudnością mieści się stopa, trzeba iść noga za nogą.Dobrze , że nie jest ślisko bo wilgotna glina jest mocno poślizgowa.I tak w pewnej chwili jadę kilka metrów w dół , łamiąc kij, którym się podpierałem. Przewodnik szybko wyciął mi nowy ale trochę krótszy, więc na dłoni tworzą się krwawe stygmaty, które zejdą dopiero po kilku dniach.
Prywatnego asystenta zastępuje para miłych Chinek, fajnie przypomnieć sobie stare czasy kiedy podróżowałem w tamtych stronach. Chinki jednak wolały iść szybciej, grupy już nie widać , ale zabłądzić raczej nie można , ścieżka prowadzi jak za rękę.Za którymś z zakrętów czeka na mnie przewodnik, uważnie sprawdzający zawartość swojego plecaka i z niepokojem stukający zepsutą latarką o drzewo.
Nie dodało mi to animuszu, była dopiero trzecia po południu, a słońce zachodzi o 18…
Idziemy razem krok za krokiem , przysiadam na każdym wystającym kamieniu, efekt jest taki , że  od ciągłego kucania puchną mi kolana.
Wreszcie dochodzimy do błotnistego pola ryżowego, otoczonego zewsząd dżunglą. Pracują ludzie znaczy osada blisko. Pole nie jest zbyt duże, wygląda na łatwe do przejścia, ale dróżka wiedzie miedzami i poruszamy się ruchem konika szachowego.Błoto miejscami zamienia się w regularne rzeczki , dla ułatwienia przejścia pokryte patykami. Jeszcze tylko kilkaset metrów i jesteśmy we wsi. Znad chat unoszą się dymki, krzątają się kobiety, dzieciaki rozrabiają .
Sielanka .

DSC06750

Na sztywnych nogach, ostatkiem sił zsuwam się jeszcze po skarpie na placyk nad rzeką, gdzie stoją chatki dla turystów. Na środku stoi znana mi już z postoju w górach altanka, grzędy wyglądają na mocno wyeksploatowane,siadając na wyglądającej najpoważniej spadam na ziemię , wraz z połową budki.

To nie jest mój dobry dzień.

Siadam na skarpie i mam zamiar tu zostać do rana. Widząc odpoczywających w oczekiwaniu pozostałych członków ekipy pytam przewodnika ,co dalej , słyszę,że czekamy na posiłek.
Patrzymy się z Dorotą na siebie z niedowierzaniem. Wygląda na to ,że nasza wyprawa jest dużo bardziej hardkorowa , niż zakładałem.Nasza walizeczka z przyborami toaletowymi i odzieżą na zmianę została w mieście i nie zamierza się tu zjawić , sama czy z pomocą dobrych ludzi.W sumie jest mi i tak wszystko jedno w tej chwili,ale byłoby miło chociażby zmienić kompletnie mokre ciuchy na coś bardziej suchego.Wyobrażam sobie zawód mojej Żony wobec braku kawałka  mydła czy przyborów do mycia zębów.
Tak , to zdecydowanie zły dzień.
Pytam przewodnika o rezerwowy ręcznik czy kawałek mydła, ale widok szmaty, którą mi oferuje zniechęca do podjęcia jakichkolwiek czynności higienicznych. Dorota ma więcej szczęścia, jedna z Chinek pożycza jej mydło i sporą chustę, w którą może się wytrzeć.
Przy zdejmowaniu butów okazuje się, że nogę ma całą we krwi,to pewnie pijawka przyniesiona z ryżowego pola.
Woła mnie nad rzekę, abym popilnował jej  ubrań, kiedy się kąpie.Byłoby naprawdę głupio , gdyby została także i bez nich.

RIMG1230
Wołają na kolację , lepki ryż , warzywa, jakieś kawałki mięsa , standard. Czekam na zapowiedziany finisz , w postaci obiecanejbaryłeczki z lokalną whisky LaoLao, z której każdy z biesiadników pociąga sobie miarkę za pomocą rurek, tutaj chyba bambusowych.
Zdecydowanie będzie to osłoda mojego nędznego dnia.
Zamiast antałka przewodnik  przynosi butelkę po piwie i jeden kufel, robi tajemnicze miny i częstuje. Do kufelka wlewa bimber,więcej syropku dostaje przedszkolak, gdy ma kaszelek.Francuzi odmawiają, Chinki dzielą się tą ilością po połowie, próbuję -słabe. Jeszcze  chwilę gadamy przy stole, potem przenosimy się do ogniska, rozpalonego przez tubylców, kończymy flaszkę.
Ledwo dowlekam się do wspólnej chatki-sypialni, ktoś już na szczęście rozłożył materace i kołdry, jest ciemno, nie zamierzam ich stanu w ogóle analizować i lekko znieczulony alkoholem zasypiam w  mokrych ciuchach w locie na wyrko.

Czy jutrzejszy dzień będzie choć trochę lepszy?