Laos 2015 # 4 Wyznania starego marudy

DSC06752

Wydawanie śniadania idzie dziś wyjątkowo opornie, trochę się spóźniamy na wycieczkę , ale i tak nie jesteśmy ostatni. Ustawiamy walizeczkę ze sprzętem osobistym na wskazane przez obsługę miejsce i dopłacamy resztę kasy. okazuje się ,że jedzie nas szóstka, co trochę obniża koszty wyprawy.
Jedziemy do wioski Nam Ha ( bez t), położonej nad rzeka o tej samej nazwie. Mamy kawałek do przejścia a jutro kajaczki.
Kilkanaście kilometrów nie najgorszej drogi przejeżdżamy dość szybko biurowy busikiem. Trochę śmieję się w duchu z pozostałych uczestników, którzy pobrali na drogę całkiem spore plecaki. Mój , choć poza aparatem fot. i małą butelką wody nic w nim nie ma , w tym upale i tak się klei do pleców.Bez zwłoki wchodzimy do dżungli. Wąska dróżka wije się w górę wśród gęstych zarośli , w górze widać czubki drzew.Po stu metrach wspinaczki na ostre zbocze mam zadyszkę. Odwracam się, aby zrobić fotkę a przy okazji zaczerpnąć trochę powietrza.
Przewodnik idzie z przodu , za mną tylko jego pomocnik, w klapkach na nogach i z foliowym workiem na plecach z naszym lunchem,pogwizduje wesoło.
Jest cierpliwy, raz po raz zatrzymuje się razem ze mną. Ciężko  idzie mi to podejście , mam nadzieję, że będzie krótkie. Wiadomo :pierwsze koty za płoty.Dróżka wcale nie chce się jednak wyprostować, idziemy w górę już dobre pół godziny i wygląda na to ,że jeszcze trochę pójdziemy. Cieszę się , kiedy mój osobisty asystent zatrzymuje się , aby pokazać liście kardamonu czy galangalu,choć raczej wtedy zaczynam myśleć o honorowych opcjach wycofania się z imprezy.Serce mi wali jak szalone, nogi odmawiają posłuszeństwa.Zastanawiam się , na kogo zrzucić winę za moje cierpienia. Moja Żona idzie z przodu jak prymuska za przewodnikiem ,ma kondycję , no ale wiadomo , jest sporo młodsza ode mnie.Czuję się zresztą z każdym krokiem coraz starszy i coraz bardziej zużyty.Dorota nawet nie ogląda się na mnie , pewnie gdyby mnie zobaczyła zawołałaby pogotowie.Grupa grzecznie czeka , aż przydrepczę , ale gdy  tylko nadchodzimy przewodnik uznaje , że wystarczy wypoczynku i rusza dalej. Dla mnie czasu na wypoczynek nie przewidział…Przypominam sobie,że na tablicy ogłoszeń przed biurem , ktoś zmienił program wycieczki. zauważyłem to kątem oka i dopiero teraz kojarzę , że w planie mamy całodzienny trek,pół dnia kayakingu i pół dnia na rowerze. Nie poprawia mi to nastroju, końca podchodów nie widać.Ale przynajmniej wiem , kto jest winny. Zażądam zwrotu pieniędzy, niech wiedzą, że nie można , ot tak sobie , dysponować zdrowiem innych. Po kilku krokach do pozwu dołączam też straty moralne i ubytki na zdrowiu. No , sporo ich będzie kosztować mój wysiłek.

DSC06756

Ekscytacja nowymi możliwościami nie daje jednak tyle paliwa , aby na dłużej podnieść moje morale.Przecież i tak nie wyjdę z tego cholernego lasu żywy. Ciągle w górę,zaczynają mi wysiadać nogi.Lewa drętwieje niebezpiecznie, czuję, że moje życie wisi na krawędzi.W myśli układam sobie plan przedsięwzięć,które podejmę zaraz po przyjeździe:zadbać o kondycję fizyczną, dieta – tylko zdrowe i naturalne produkty,trzy razy w tygodniu siłownia no i zero używek.
Za kilka lat będą efekty.Choć z drugiej strony zastanawiam się nad listą krajów nizinnych , które mógłbym jeszcze odwiedzić zamiast katować się dietą i ćwiczeniami , nie mówiąc o używkach, ale wygląda no to ,że do końca życia będę jeździł tylko do Holandii. W sumie niezła perspektywa , szczególnie w kontekście używek.
Mój przewodnik w klapkach jak gdyby nigdy nic pod podśpiewuje  półgłosem, wyraźnie znudzony tempem marszu. Nie jestem jednak w stanie go usatysfakcjonować, nogi nie chcą nieść, serce nie pompuje.
Pytam go , jak daleko jeszcze na szczyt, niestety albo nie rozumie i uśmiecha się (złośliwie?).

DSC06776
Po drodze mija nas zbiegający z góry uśmiechnięty półnagi facet, przewodnik mówi, że to nauczyciel z wiejskiej szkółki , dokąd zmierzamy.
Jest  świeżutki , daje mi to nadzieję ,że do wioski nie może być daleko. Dopiero jednak po czterech godzinach przewodnik oznajmia , że to miejsce który jesteśmy to”top” . Wokół mizernej altanki ustawiono coś w rodzaju ławeczek, przypominających bardziej grzędy, na których przysiedli moi
współtowarzysze. Patrzą na mnie w milczeniu, jak by spodziewali się , że kipnę na ich oczach.
Robię bagatelizującą minę , chociaż mój sztywny krok chyba ich do końca nie przekonał.Mamy w ekipie dwoje Francuzów i dwie Chinki , jedna z Kuala Lumpur a druga z Singapuru.Wszyscy młodzi i sprawni , moim zdanie powinni tworzyć grupy według wieku. Byłaby szansa , że nie być najsłabszym ogniwem.

DSC06757
Chłopaki sprawnie przygotowują żarcie, sticky rice ( lokalna forma podania ryżu, ryż moczy się kilka godzin, potem gotuje, nabiera gęstej konsystencji , nabiera się go z bryły rękami macza w sosach)  , trochę warzyw, sosy.
Nie chce mi się jeść , ale widzę,że innym apetyt dopisuje. Siedzimy trochę na żerdkach, gadamy o tym i owym, zmęczenie mija.
Wreszcie chłopaki zaczynają sprzątać resztki, guide informuje ,że mój asystent schodzi z powrotem do wioski i pyta, czy ktoś chce wrócić.
Wszyscy patrzą wymownie na mnie , udaję, że nie wiem o co chodzi, niedbale pogwizdując sobie pod nosem.
Droga w dół jest łatwiejsza, przynajmniej na początku. Po chwili okazuje się ,że odpoczynek był za krótki, bolą mnie wszystkie kości.
Na szczęście oddech się wyrównał, trzeba tylko uważać , żeby nie wypaść ze szlaku. Dróżka jest bardzo wąska i ma kształt rynny, w najniższej części z trudnością mieści się stopa, trzeba iść noga za nogą.Dobrze , że nie jest ślisko bo wilgotna glina jest mocno poślizgowa.I tak w pewnej chwili jadę kilka metrów w dół , łamiąc kij, którym się podpierałem. Przewodnik szybko wyciął mi nowy ale trochę krótszy, więc na dłoni tworzą się krwawe stygmaty, które zejdą dopiero po kilku dniach.
Prywatnego asystenta zastępuje para miłych Chinek, fajnie przypomnieć sobie stare czasy kiedy podróżowałem w tamtych stronach. Chinki jednak wolały iść szybciej, grupy już nie widać , ale zabłądzić raczej nie można , ścieżka prowadzi jak za rękę.Za którymś z zakrętów czeka na mnie przewodnik, uważnie sprawdzający zawartość swojego plecaka i z niepokojem stukający zepsutą latarką o drzewo.
Nie dodało mi to animuszu, była dopiero trzecia po południu, a słońce zachodzi o 18…
Idziemy razem krok za krokiem , przysiadam na każdym wystającym kamieniu, efekt jest taki , że  od ciągłego kucania puchną mi kolana.
Wreszcie dochodzimy do błotnistego pola ryżowego, otoczonego zewsząd dżunglą. Pracują ludzie znaczy osada blisko. Pole nie jest zbyt duże, wygląda na łatwe do przejścia, ale dróżka wiedzie miedzami i poruszamy się ruchem konika szachowego.Błoto miejscami zamienia się w regularne rzeczki , dla ułatwienia przejścia pokryte patykami. Jeszcze tylko kilkaset metrów i jesteśmy we wsi. Znad chat unoszą się dymki, krzątają się kobiety, dzieciaki rozrabiają .
Sielanka .

DSC06750

Na sztywnych nogach, ostatkiem sił zsuwam się jeszcze po skarpie na placyk nad rzeką, gdzie stoją chatki dla turystów. Na środku stoi znana mi już z postoju w górach altanka, grzędy wyglądają na mocno wyeksploatowane,siadając na wyglądającej najpoważniej spadam na ziemię , wraz z połową budki.

To nie jest mój dobry dzień.

Siadam na skarpie i mam zamiar tu zostać do rana. Widząc odpoczywających w oczekiwaniu pozostałych członków ekipy pytam przewodnika ,co dalej , słyszę,że czekamy na posiłek.
Patrzymy się z Dorotą na siebie z niedowierzaniem. Wygląda na to ,że nasza wyprawa jest dużo bardziej hardkorowa , niż zakładałem.Nasza walizeczka z przyborami toaletowymi i odzieżą na zmianę została w mieście i nie zamierza się tu zjawić , sama czy z pomocą dobrych ludzi.W sumie jest mi i tak wszystko jedno w tej chwili,ale byłoby miło chociażby zmienić kompletnie mokre ciuchy na coś bardziej suchego.Wyobrażam sobie zawód mojej Żony wobec braku kawałka  mydła czy przyborów do mycia zębów.
Tak , to zdecydowanie zły dzień.
Pytam przewodnika o rezerwowy ręcznik czy kawałek mydła, ale widok szmaty, którą mi oferuje zniechęca do podjęcia jakichkolwiek czynności higienicznych. Dorota ma więcej szczęścia, jedna z Chinek pożycza jej mydło i sporą chustę, w którą może się wytrzeć.
Przy zdejmowaniu butów okazuje się, że nogę ma całą we krwi,to pewnie pijawka przyniesiona z ryżowego pola.
Woła mnie nad rzekę, abym popilnował jej  ubrań, kiedy się kąpie.Byłoby naprawdę głupio , gdyby została także i bez nich.

RIMG1230
Wołają na kolację , lepki ryż , warzywa, jakieś kawałki mięsa , standard. Czekam na zapowiedziany finisz , w postaci obiecanejbaryłeczki z lokalną whisky LaoLao, z której każdy z biesiadników pociąga sobie miarkę za pomocą rurek, tutaj chyba bambusowych.
Zdecydowanie będzie to osłoda mojego nędznego dnia.
Zamiast antałka przewodnik  przynosi butelkę po piwie i jeden kufel, robi tajemnicze miny i częstuje. Do kufelka wlewa bimber,więcej syropku dostaje przedszkolak, gdy ma kaszelek.Francuzi odmawiają, Chinki dzielą się tą ilością po połowie, próbuję -słabe. Jeszcze  chwilę gadamy przy stole, potem przenosimy się do ogniska, rozpalonego przez tubylców, kończymy flaszkę.
Ledwo dowlekam się do wspólnej chatki-sypialni, ktoś już na szczęście rozłożył materace i kołdry, jest ciemno, nie zamierzam ich stanu w ogóle analizować i lekko znieczulony alkoholem zasypiam w  mokrych ciuchach w locie na wyrko.

Czy jutrzejszy dzień będzie choć trochę lepszy?

2 myśli na temat “Laos 2015 # 4 Wyznania starego marudy

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.