Góry Laosu 2023 #4

Wstaję wcześnie, obolały po marszu. Szwajcarzy już wychodzą w góry.Nawet bym może ich polubił, gdyby nie zazdrość, że mimo wieku radzą sobie dużo lepiej ode mnie. Ale nie jestem całkiem złym człowiekiem. Kiedy machają na pożegnanie również im odmachuję. Trzeba zachować klasę , nawet jeśli nie potrzebuje się kredytu.
Po śniadaniu odwiedzamy szkołę, dyrektor właśnie ćwiczy z dzieciakami na wuefie, nazywając każdy ruch angielskimi liczebnikami. Takie 2 w 1. Dzieci są w różnym wieku, duża część ich to kilkulatki, których rodzice pracują na polu i szkoła jest jednocześnie przedszkolem.Cieszy ten entuzjazm z jakim podchodzą do tej nauki-zabawy.Zostawiamy sporo drobiazgów nauczycielowi, z nadzieją ,że się podzieli z wychowankami.


Sai zaprasza jeszce na pokaz młócenia ziarna w kamiennej beczce i wzięcie udziału w strzelaniu z kuszy. Strzelanie z kuszy do celu to męska sprawa. Kobiet zaś sprawa to praca przy ryżu.
Mniej odpowiedzialna.
Dziś mamy w planach spływ kajakami , nie marsz. Okazuje się , że mamy do dyspozycji kajaki i czteroosobowy ponton.Po śniadaniu zajmujemy miejsca w łódkach, mnie przypada w udziale ponton.
Bardzo pieczołowicie przewodnicy pakują nasze plecaki w nieprzemakalne worki, ładują żywność na lunch i ruszamy.Wiosłowanie pozwala rozruszać kości i zapomnieć o spaniu na drewnianych, twardych legowiskach.


Po godzinie zatrzymujemy się w wiosce plemienia Khmu.Nie ma tu nic specjalnego do oglądania, jedynym momentem wartym uwagi było bliskie spotkanie Toniego z jedynym kawałkiem blachy w wiosce, zwisającym z dachu. Przecięta skóra głowie mocno krwawi, Sai szybko dezynfekuje okolicę rany. Przez chwilę jeszcze krew wypływa spod bandaża ,ale kolejny okład załatwia sprawę.Toniemu bardzo odpowiada rola centralnego obiektu zainteresowania, więc gdy tylko zauważa jego spadek wydaje z siebie dramatyczne , choć słabowite dźwięki. Jednak ta metoda nie działa zbyt długo, kariery w szołbiznesie nie zrobi.


Maciej czuje się na szczęście dobrze, więcej niż jeden cierpiący na grupę bardzo rozrzedziłby współczucie pozostałych.Płyniemy dalej. Jest trochę bystrzy po drodze, czasem trzeba naprawdę mocno popracować wiosłami, aby nie ugrzęznąć na mieliźnie.Siedząc z tyłu pontonu mam dobry przegląd pracy poszczególnych wioślarzy ; cwaniacy i obiboki są motywowani żołnierskimi słowami.


Na nocleg zatrzymujemy się w kolejnej wiosce – Houay Leuat, w rodzinnym homestay. Tym razem będziemy spać na materacach w jednym , wspólnym pomieszczeniu. Układamy je obok siebie, ledwie się mieszczą. Wbrew zapewnieniom w tej wiosce nie ma sklepu, Sai pożycza skuter i przywozi zaopatrzenie na wieczór z sąsiedniej osady.Dzień był męczący, niedługo po kolacji idziemy spać.

Góry Laosu 2023 #3

Walizki zostawiamy w hotelu, wyruszamy tylko z plecakami. Pierwszym etapem wyprawy są zakupy w lokalnym centrum handlowym.

Sądząc po sposobie przechowywania mięsa najlepszym wyjściem będzie chwilowe przejście na wegetarianizm. Nawet kostki ściętej krwi nie pobudzają apetytu.

Kiedy docieramy do ozdobnej bramy do lasu od razu zaczyna się wspinaczka. Podejście nie jest dramatycznie wymagające , ale te 3-4 godziny marszu dają się odczuć , mimo częstych postojów. Kto ma kijki trekingowe ten ma łatwiej.
O dziwo – Maciej pomyka z przodu, nadaje tempo, wygląda na to , że uruchomił zapasy środków przeciwbólowych ze swojej tajnej apteczki. Ja tradycyjnie zabezpieczam tyły, za mną już tylko idzie przewodnik z kijem.


Staram się nie tracić dystansu do czołówki , trasa nie sprawia większego kłopotu , ale każdy idzie swoim tempem. Kij w rękach przewodnika też spełnia swoje zadanie.
Jest przyjemnie gorąco, ścieżka wije się w gęstym lesie więc słońce nie pali bezpośrednio na ciało.Jesteśmy zresztą w górach , około 1000 m npm i to też ma znaczenie.


Wczesnym popołudniem robimy dłuższą przerwę na lunch. Dołączamy do czwórki dość leciwych Szwajcarów i ich przewodników. Przygotowania już trwają, chłopaki nie noszą zastawy obiadowej ze sobą , wszystko można znaleźć na miejscu.Talerzami są liście palmy, kubki to kawałki bambusa, podobnie jak misa do zupy i łyżki. Chwila spaceru po dżungli i chłopak przynosi pęki ziół i przypraw.

Grilowanie kawałków kurczaka ( przyniesionego z dołu) chwilę trwa, w międzyczasie woda podgrzewana w grubych rurach bambusa się gotuje, po połączeniu wychodzi świetna zupa. Ale woda nadal się grzeje, bo przecież po obiedzie miło jest się napić kawy 🙂

Próba rozmów ze Szwajcarami jest niezbyt udana, okazuje się , że nie są zainteresowani naszymi dokonaniami podróżniczymi a tylko oferowaniem kredytów hipotecznych nominowanych w rodzimej walucie. Odmawiamy,żegnamy się chłodno i ruszamy na trasę . Lepiej iść z przodu bo te łamagi na pewno będą blokować ścieżkę i będziemy się snuć za nimi do końca dnia.


Drogi nie ubywa tak szybko jak przed posiłkiem, w brzuchu ciężko i co gorsza po kilkunastu minutach doganiają nas Szwajcarzy.Wyprzedzają nas szybkim krokiem , dobrzy są , wytrenowani.


No, ale gdybym był Szwajcarem też bym był wytrenowany. Albo Laotańczykiem.Bo mojemu opiekunowi wspinaczka też nie sprawia przoblemu. Ale jest miły, niesie mój plecak więc teraz już naprawdę nie mam na co zwalić opóźniania marszu.Trasa jest coraz bardziej wymagająca, kolejna przeprawa przez rzekę po leżącym w poprzek drzewie podnosi ciśnienie. Chłopaki pomagają ,bo z równowagą u mnie kiepsko, udaje się nie spaść . Zza drzewa przyglądają nam się Szwajcarzy, czekając czy ktoś skąpie się w potoku. Wasze niedoczekanie , wy banksterskie hieny.


Idziemy jeszcze z godzinkę czy dwie, jestem zadowolony ze swojej formy, choć jest jeszcze nad czym popracować.
Jest późne popołudnie , kiedy docieramy do wioski Nalan, miejsca naszego jednonocnego pobytu. Kwaterujemy się w homestayach , tak prostych jak wszystkie tu domostwa.W wiejskim sklepiku robimy zakupy,mają wszystko co trzeba do regeneracji sił po wysiłku.Piwo co prawda jest ciepłe, bo w wiosce nie ma prądu , ale to nie przeszkadza , podobnie jak ciepły bimberek z plastikowych butelek.
Po wieczornym posiłku przewodnik zaprasza na występy. Siadamy na krzesełkach ustawionych w krąg, miejscowa młodzież w strojach ludowych tańczy w rytm muzyki z odtwarzacza. Po kilku kawałkach proszą widzów do uczestnictwa, włączamy się , mniej lub bardziej chętnie.Rytmiczny taniec przychodzi mi z łatwością. Odnoszę wrażenie , że swoimi kocimi ruchami wzbudzam nawet pewien podziw wśród miejscowych.
Mimo to staram się nie okazywać wyższości nad mniej uzdolnionymi tanecznie białasami.Koniec tańca jest trudny do zaakceptowania przez moją partnerkę , długo trzyma mnie za rękę. Miło jest , jak człowieka docenią , choć zgadzam się z nią , że pewne nowe, wprowadzone właśnie przeze mnie elementy choreografii są godne zapamiętania i wykorzystania w przyszłości.Tańce kończą się oklaskami, kłaniam się dyskretnie.

Góry Laosu 2023 #2

Po tradycyjnym dwujajecznym śniadaniu ruszamy po przygodę . W planach na dzisiaj jest rowerowa wyprawa do wioski zamieszkałej przez plemię Aka. To kilkanaście kilometrów, niby nic , ale łatwo nie jest.
Rowery są w różnym stanie , mój nie ma hamulców, a Zbyszek musi pedałować na jednym , najniższym biegu , bo zębatki nie chcą współpracować. Jest to o tyle problem , że trasa wiedzie raz w górę , raz w dół i bywa niebezpiecznie. Dziewczyny jadą szybciej , my wleczemy się tyłu. Po drodze mijamy zebrane do skrzyń półkule surowej gumy ( lateksu). Jest zbierana do pojemników na drzewach kauczukowca brazylijskiego , podobnie jak u nas żywica.


Wreszcie dojeżdżamy do rozwidlenia, rowery zostawiamy pod opieką kierowcy, sami ruszamy na piechotę do wioski. Mijamy wioskę plemienia Khmu , ale naszym celem jest Aka.Odwiedzaliśmy już jakieś wioski, ale ta wydaje się najsmutniejsza. Kobiety uwijają się dookoła obejścia, faceci siedzą na progach domów i palą papierosy, dzieciaki niemrawo kręcą sie pomiędzy nimi … Być może w czasie zbiorów ryżu
mieszkańcy dają z siebie więcej , ale na razie tylko wodzą za nami oczami, czekając na datek. Uwagę zwraca spora ilość odzieży , porozwieszana przy domach.

Zastanawiam się , jaki w tym cel i dochodzę do wniosku, że ma to związek z częstym praniem – ciuchów nie ma za wiele, więc trzeba je prać na okrągło i gdzieś suszyć. Wiszą długo , bo przy tej wilgotności ubrania nie schną szybo. Także często pada deszcz, więc jak tylko trochę przeschną to zaraz z powrotem są wilgotne. Kolejną , kto wie czy nie najważniejszą przyczyną , jest fakt, że w domach nie ma szaf. Żadnych- na garnki, ubrania czy inne przedmioty, które leżą czy wiszą poza chatą. Faktem jest ,że przy tym klimacie przechowywanie ubrań w szafach błyskiwicznie spowodowałoby ich pleśnienie. Ciekawostką jest też fakt , że plemię Khmu , którzy zamieszkują wioskę oddaloną o kilkaset metrów ma zupełnie odmienne zwyczaje , tradycje czy wiarę. Dobrze oddaje to przykład bliźniaków – u jednych urodzenie bliźniaków to błogosławieństwo, u innych – przekleństwo i jedno z bliźniąt należy jak najszybciej oddać do adopcji.I co dziwne – te tradycje odwracają się co pewien czas.


Wracając do busa zwracamy uwagę na masy śmieci zalegających pobocze drogi. Śmieci było dużo również w wiosce. Mieszkańcom w ogóle to nie przeszkadza, a zamiast siedzieć bezczynnie mogliby je zebrać w kupkę i choćby spalić co jakiś czas, jeśli na śmieciarkę nie ma co liczyć.


Odmawiamy ze Zbyszkiem powrotu na naszych gruchotach, na rowerze jedzie tylko Dorota.
Czekamy na nią w jadłodajni w miasteczku, zaczyna padać deszczyk, który po chwili przeradza się w ulewę. Mam nadzieję , że rowerzyści przycupnęli gdzieś pod drzewem , bo jazda po mokrym asfalcie w tych warunkach to spore ryzyko.
Zamawiamy jakieś jedzenie . Wygląda apetycznie, odgadujemy recepturę zup, zaciekawienie budzą równe sześciany substancji , konsystencją podobnej do tofu,ale koloru buraczkowego.
Trochę bez smaku, w sumie skubiemy po trochu do chwili, kiedy kelnerka informuje , że jest to ścięta bawola krew.


Nagle podnosi nam się ciśnienie.Koło nas wybucha transformator i iskry strzelają dookoła naszego busa. Kierowca wyskakuje z restauracji , aby przestawić samochód.
W samą porę , bo pożar rozpalił się pełną gębą.Koło nas siedzi kilku mundurowych, należałoby się spodziewać właściwej dla służb reakcji , ale nawet nie odłożyli sztućców.
Mamy szczęście , bo przybywa Ta Która Gasi Pożary, czyli moja Żona i ogień przygasa. Zmoknięta , ale zadowolona szybko uwija się z posiłkiem i wracamy do hotelu. Nie wszyscy co prawda, bo w programie dnia jest jeszcze odwiedzenie paru świątyń ( watów) oraz lokalnego muzeum i panie korzystają z oferty.


Wieczorem zbieramy się przy stole, nazajutrz rozpoczynamy trzydniową wyprawę w góry i trzeba omówić sytuację. Wg. opisu trasa nie należy do łatwych spacerków,będzie wymagać sporych podejść.
Pod znakiem zapytania stoi udział Macieja, któremu dokucza rwa kulszowa i cierpi przy chodzeniu. Martwimy się o niego, pada nawet propozycja, aby oddać go na te trzy dni do jakiejś rodziny , mającej doświadczenie w opiece nad niepełnosprawnym , ale zaraz upada. Pobieżny rachunek ekonomiczny jednoznacznie wskazuje , że koszt utrzymania Macieja ( biorąc pod uwagę jego niepohamowany apetyt i możliwości w zakresie pochłaniania beerlao) skróciłby nasze wakacje o połowę. Sam zainteresowany rozumie zagrożenie i w celu minimalizacji kosztów odważnie deklaruje udział w wyprawie. Mamy tylko marzenie , aby nie padało , bo i bez deszczu trasa podobno daje w kość.Na wieczornym podsumowaniu dnia przy butelce lao whiskey Basia dzieli się z nami ciekawostką , usłyszaną po drodze. Otóż jadąc busem zauważyła stoliki ustawione przy drodze.Białe krzesełka, czarne sukno na stołach, wyglądało to jak klub brydżowy czy pokerowy bo wszyscy rżnęli w karty. Przewodnik wyjaśnił, że to pogrzeb. Uczestnicy grają w karty na pieniądze a wygrane oddają rodzinie zmarłego.

Góry Laosu 2023 #1

Kilka lat temu w Laosie przeżylem ciężkie chwile.Wspinaczka uzmysłowiła mi moja beznadziejną kondycję i ogólnie tragiczny stan organizmu.To był sygnał alarmowy, którego nie zlekceważyłem i wziąłem się za siebie.
Teraz nastąpił ten czas , kiedy trzeba się zmierzyć z efektami ciężkiej pracy na siłowni.
Jedziemy w góry Laosu w siódemkę, wszyscy uprzedzeni o konieczności pracy nad tężyzną fizyczną, ale i wszyscy młodsi ode mnie.
Na lotnisko dojeżdżamy w dzień przed odlotem, nocujemy w hotelu i rano meldujemy się w samolocie. Po krótkiej przerwie na olbrzymim lotnisku w Stambule ruszamy do Bangkoku a dalej do Chiang Rai.
Samolot ma spore spóźnienie więc obawiam się ,że umówiony (i zapłacony) samochód do hotelu nie będzie już na nas czekał ,ale był.
Van powoduje pewna konsternację. Elegancki wystrój, barek z kryształowymi kieliszkami, skórzane siedzenia… między siedzeniami stoi coś w rodzaju katafalku a podejrzenia potwierdzają czarne zasłonki ze złotymi obramowaniami.Tak, bez wątpienia jedziemy karawanem.
Ale jedzie się wygodnie, miejsca jest dużo, decyduję się zapytać kierowcę o możliwość skorzystania z jego usług nazajutrz. Dzwoni do szefa, uzgadniamy cenę i jeden kłopot z glowy.


Hotel jest usytuowany w centrum miasta, blisko do Wieży Zegarowej i Nocnego Bazaru. Po kilkunastu minutach spotykamy się w hotelowym lobby i wyruszamy na podbòj Chiang Rai. Jest jeszcze wcześnie ,dzielnica sprawia wrażenie wymarłej, ożywi się pewnie wieczorem. Kręcimy się po okolicy, nic specjalnego. Gdy zapada zmrok chcemy dotrzeć do Nocnego Marketu. Nie jest to łatwe w gąszczu uliczek. Mam wrażenie, że rozrósł się od ostatniej mojej bytności,ale nadal jest pełen gwaru, dobrego jedzenia i muzyki na żywo. Pan muzyk jest mile zaskoczony entuzjazmem, z jakim odbieramy jego popisy. Po chwili do naszych oklasków dołączają kolejni bywalcy.
Do hotelu wracamy nie bez trudności,okolica po zmroku jest nie do poznania.Błądzimy wśród migających reklam salonów masażu czy sklepików z marihuaną. Jest już legalna w Tajlandii, biznesmeni zwietrzyli niszę
na rynku i w co drugim budynku można ją nabyć albo zutylizować na miejscu.


Jeszcze chwilę siedzimy razem , snując plany. Wreszcie dołącza do nas Maciej i jesteśmy w komplecie.
Jak zwykle czuję trochę niepokój , czy umówiony kierowca nas nie zawiedzie , ale niepotrzebnie . Po porządnym śniadaniu pakujemy się do karawanu i po dwóch godzinach jesteśmy na przejściu granicznym.
Opuszczamy Tajlandię, ładujemy się do busa, który przewozi turystów przez most na Mekongu do laotańskiego posterunku granicznego.Nie udała się aplikacja o wizy przez net, musimy wnioski wypełnić ręcznie , dołączając zdjęcie.Trochę to trwa, w Laosie obsługa szanuje swój czas pracy i wszystko trwa znacznie dłużej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ale na przejściu jesteśmy sami , nikt z
kolejki nie chrząka znacząco w obcym języku. Wszystko przebiega pomyślnie, gdy kończymy procedury na granicę przybywa cała grupa młodych Hiszpanów.
Przy wyjściu z budynku czeka już na nas Sai (Xai) , który przez kilka dni będzie naszym przewodnikiem. Lokujemy się do busa i zaczynamy laotańską przygodę.Jedziemy w kierunku Luang Namtha , na wschód.
Po drodze zatrzymujemy się w wiosce specjalizującej się od wieków w farbiarstwie.Wioskę zamieszkują przedstawiciele jednej z wielu mniejszości etnicznych (Khmu), wyznają taoizm i pochodzą z Chin.


To nasz pierwszy kontakt z życiem laotańskiej wsi. Wygląda to słabo. Jeśli ktoś narzeka na warunki życia w Polsce i brak perspektyw powinien odwiedzić te miejsca. Kolejna godzina w busie i dojeżdżamy do Vieng Phuoka. To kolejna wioska tkaczy i farbiarzy. Powinniśmy się tu zatrzymać na nocleg, ale guesthouse nie budzi zaufania a i okolica jest bezludna.Jest jeszcze wcześnie , więc decydujemy się
kontynuować jazdę do Luang Namtha.
I jest to dobra decyzja.Nasz guesthouse mieści się w centrum miasta , naprzeciwko bazaru.Pokoje są niezłe, ciche i czyste.Idziemy na miasto rozeznać okolicę. Zaglądamy do sklepików , ceny miały być niskie a są … bardzo niskie . Na bazarze można zjeść porządny posiłek za kilka złotych, do tego wypić Beerlao za 3-4 zł.Albo na deser zjeść pół pieczonej kaczki za 6 zł.Na wieczór inwestujemy 7 zł w lokalną whiskey 0,7 l za 7 zł. Kasia jest wniebowzięta cenami papierosów … dla każdego coś miłego.

Laos 2018 # 1 Przystanek Pakxe

20181108_171956Laos i Kambodża to cel naszej tegorocznej podróży. Jedziemy w dziesiątkę, pięcioro to starzy bywalcy tamtych okolic, reszta to świeżaki.  Mam nadzieję, że spodoba im się plan , który ułożyłem – trochę aktywności , trochę zwiedzania, kilka dni plażowania , no i shopping w wielkich miastach. Sporo pracy włożyłem w te przygotowania i wierzę , że wysiłek się opłaci. Ale i tak wiele zależy od uczestników .

Moja dewiza: nieważne dokąd – ważne z kim.

Do Warszawy jedziemy busem Kalusia, pozostałe cztery osoby jadą swoim samochodem.Mamy samolot dopiero o 13 ale wyjeżdżamy o 5 rano, nie wiadomo co zdarzy się po drodze.Wydaje się że będziemy szybko na lotnisku, ale pod Pruszkowem zatrzymują nas korki – wypadek, roboty drogowe, objazdy. Kaluś zarezerwował parking przy lotnisku, niestety koleś nas nie przyjmuje, popsuł się bus , którym odwożą klientów , obok jest następny  trzy razy droższy , korzystamy z trzeciego. Zbieramy się na lotnisku w komplecie i lot Finnairem do Helsinek rozpoczynamy o czasie.W Helsinkach na przesiadkę mamy tylko godzinę, jeszcze tylko 9 godzin do Bangkoku i Azja stoi przed nami otworem. Finnair jest w porządku, jego największą zaletą jest dużo miejsca na nogi. Żarcie takie sobie, niezły jest też program rozrywki pokładowej , choć tylko rzucam okiem.

Finnair_A350_Economy_cabinJest 8 rano, samolot do Ubon Ratchathani mamy dopiero wieczorem ,więc spokojnie , bezpłatnym autobusem ruszamy do drugiego portu lotniczego w Bangkoku – Don Mueng, skąd odlatują samoloty Air Asii. Niestety, nie można jeszcze się zaczekować, jest za wcześnie. Podobno jest tu przechowalnia bagażu, ale jej znalezienie zajmuje nam  dobre pół godziny, układ lotniska jest skomplikowany a oznaczenia bardzo słabe.W końcu zdajemy bagaże i po kawie wsiadamy do autobusu A17, który dowozi nas po godzinie w okolice Khao San.Jest piekielnie gorąco, smog i wysoka wilgotność dają nam w kość.  Szkoda,ze Finnair zmienił nam połączenie, pierwotnie na przesiadkę mieliśmy tylko trzy godziny a teraz czeka nas spacer w upale prawie cały dzień.Jest południe, turystów nie widać za wielu . DSC04101Dziewczyny zatrzymują się przy każdym stoisku ,więc decydujemy się rozdzielić , zostajemy z Kalusiem w jakiejś knajpce na piwie. Wentylator daje trochę ochłody, jest lepiej niż na ulicy. Khao San też się zmieniła, nie ma już prawie wcale stoisk z różnościami ,tarasującymi ruch. Ludzi na ulicach przybywa, reszta ekipy dołącza i wracamy tym samym autobusem na lotnisko. Odbieramy bagaże i czekujemy się w automacie , skanując kod biletu z komórki.Pierwszy kontakt z obsługującym nas transwestytą jest dla niektórych sporym zaskoczeniem.

20181107_192908aKrótki lot AirAsią umila nam posiłek, smaczne curry dostajemy jako jedyni w samolocie. Do hotelu ”Excella” w Ubon dostajemy się busem, udaje nam się wszystkim zmieścić do jednego,choć jest to okupione koniecznością trzymania bagażu na kolanach. Hotelik jest bardzo przyjemny , ale spędzimy tu tylko jedna noc więc nawet nie ma sensu rozpakowywać walizek. Będę musiał jedynie na przyszłość zwrócić uwagę na to , aby dwóm dziewczynom wybierać pokój z dwoma łóżkami. Także Kaluś i Justyna woleliby pokoje Twin. excellaPo sympatycznym śniadaniu w hotelu oddajemy się w ręce chłopaków z  Green Paradise. Podjeżdżają busem , wygadany Phan i milczący kierowcą. Do granicy jedziemy godzinkę. Po wpłacie 5 Usd  opłaty wyjazdowe przechodzimy tunelami do posterunku laotańskiego. Tu procedura jest bardziej skomplikowana , wypełniamy druki, dołączam fotkę i kierują nas do poczekalni. Za chwilę dochodzi holenderska para , która podróżuje po Azji rowerami.Z niedowierzaniem słuchamy ich opowieści , upał jest taki , że nie chce się ruszyć palcem a co dopiero pedałować. Ale wiemy też , że i nas czeka spory wysiłek w najbliższych dniach. Mamy tylko nadzieję, że w górach powietrze będzie bardziej rześkie. Odprawa na granicy kończy się fotką do kamerki, jeszcze tylko pobranie odcisków palców, wbicie pieczątki i można ruszać.

Kiedy lokujemy się w naszym busie okazuje się, że milczący kierowca to Boun , właściciel firmy. Chętnie słuchamy opowieści Laotańczyków , choć mamy trudności że zrozumieniem ich wersji angielskiego . Trzeba się jeszcze trochę osłuchać i powinno być lepiej. Hotel “Pakxe” w Pakxe w którym nas zakwaterowano nie jest obiektem najwyższej klasy, ale nie przyjeżdżamy tu dla pławienia się w luksusie. Pokoje są różne, nasz jest malutki i zamiast okna ma obrazek z rolnikiem , zbierającym ryż.w1b /zdj.Wojtek/

Grupa rzuca się do pobliskiego kantora , aby wymienić walutę na kipy . Mój sposób na przeliczenie kipów na pln to odrzucenie trzech zer, podzielenie reszty przez 2 i odjęcie 20% . Brzmi skomplikowanie ? 10 000 kipów to 4 pln...

laokipaNie ma za dużo czasu na wypoczynek ,  Boun zaprasza mnie swojego biura skąd wychodzę lżejszy o niezbyt okrągłą, choć pokaźną sumkę. Niezbyt lubię te chwile płacenia z góry , niepokój , czy nie zostaniemy na lodzie będzie mi długo towarzyszył. Oglądam rowery przygotowane naszą południową eskapadę , wyglądają nieźle .

Tymczasem reszta ekipy za radą szefa odwiedziła pobliski Wat , market i pospacerowała nad rzeką , obserwując zachód słońca i piaskarzy , wożących piach z dna rzeki wypełnionymi po brzegi burt łodziami.image00040b/zdj.Wojtek/

Naprzeciwko hotelu jest salon masażu, umawiamy 10 łóżek na wieczór i w międzyczasie idziemy na kolację na dach naszego hotelu. Rozpościera się piękna panorama na miasto , ale nie cieszymy się nią zbyt długo bo burza zagania nas pod daszek knajpy. Jedzenie jest wspaniałe , dużo lepsze od tego , które znamy z północnego Laosu.

image00045b/zdj.Wojtek/

Wywiązuje się dyskusja , wywołana przez jedną z koleżanek – co zrobić z papierem w toalecie. W Azji generalnie nie używa się papieru – rury kanalizacyjne są bardzo wąskie – w każdym przybytku za to ze ściany wypuszczany jest gumowy wąż, służący do podmywania się. Dziewczyny , szczególnie Europejki mają z tym problem i korzystają z własnego papieru . Użytego papieru nie należy spuszczać w toalecie a wrzucanie go do kosza też budzi wątpliwości. Aby przeciąć dywagacje proponuję papierki odnosić do recepcji. Pomimo pewnych wątpliwości ( ” A co , jeśli recepcjonista odmówi motywując, że taki wzorek to on już ma “) uznajemy , że to dobre rozwiązanie. Gdy więc spóźniona Asia wpada i pyta , co właściwie należy zrobić z papierem chóralna odpowiedź brzmi – odnieść do recepcji ! Mina Asi bezcenna…

20181108_150807a