Indonezja 2014 # 3 Arak Madu z podwójną limonką

Rano humory nam się poprawiły, bo okazało się ,że chłopakom w nocy, po trzygodzinnym oczekiwaniu , udało się zatankować samochód i Marianus szerokim gestem uruchomił AC. Dzisiejsza trasa była krótka , ok.70 km, ale Eko zapowiedział ,że pojedziemy nie mniej niż 6 godzin z powodu zniszczonej nawierzchni drogi. Ruszyliśmy więc szybciutko zaraz po śniadaniu i rozliczeniu się z właścicielką hotelu . Napoje pobierane z lodówki należało notować w zeszyciku, co skrupulatnie czyniliśmy , ale i tak pani trzy razy się upewniała , czy aby na pewno wszystko zapisaliśmy.  Albo miała już nieciekawe doświadczenia  z Polakami albo wyglądaliśmy na amatorów darmowej coli.

Ekipa wydawała się już zdrowa, palec Boży, że dolegliwości żołądkowe dopadły nas akurat wtedy, gdy mogliśmy sobie pozwolić na odrobinę elastyczności.

Droga wiodła przez miejsca prawie całkiem odludne, dookoła tylko gęsta roślinność, która z chwilą zbliżania się do północnego wybrzeża rzedła i żółkła. Po drodze zatrzymujemy się w wiosce Wangka, która z miejsca została przekształcona przez nas na Łękę. Ekipa przy przydrożnym sklepiku wypisz – wymaluj jak z Rancza.Krótka rozmowa i dziewczyny namówiły seniora do pozowania . Dobrze zaczął mu się dzień, dwie białe dziewczyny w zasięgu ręki…

RIMG0239

Jeszcze godzinka i jesteśmy w Riung. Z 6 godzin zrobiły się trzy, błyskawica. Eko tłumaczył , że z poprzednią ekipą pokonywał tą drogę dużo dłużej , ale było to w czasie pory deszczowej, przez wiele kilometrów turyści musieli iść na piechotę , bo deszcze całkiem rozmyły drogę. U nas było suchutko, w tym roku pora deszczowa mocno się opóźnia, miejscowi spodziewali się jej już październiku a mamy połowę listopada i od sześciu miesięcy deszcz się nie pokazał. No cóż, to co jest dobre dla nas niekoniecznie musi sprawiać frajdę miejscowym. Obiecałem im , że zacznie padać , jak tylko opuścimy Indonezję…

Riung to wioska nad brzegiem morza, prowadzi do niego tylko jedna droga i jest odwiedzana tylko dlatego , że jest dobrym punktem wypadowym do penetracji Rezerwatu 17 Wysp. Przyzwyczailiśmy się już , że nie spotykamy białych na naszym szlaku (nie licząc śniadania w hotelu w Labuan Bajo, gdzie było ich kilkoro) to spotkaliśmy ich troje – przemknęli nam w hostelu w Ruteng. Tak było i teraz. Podobno w czasie wakacji , w Peak Season są tu masy turystów, ale teraz byliśmy sami i jakaś parka starszych Niemców , spotkana na lunchu. Dużo fajniej się odbiera dzika przyrodę bez tłumu białasów w tle. Flores to nie jest miejsce z pierwszych stron przewodników, nawet w Lonely Planet poświęcają jej tylko kilka stron . Ale jeśli chce się własnym okiem zobaczyć , jak żyją ludzie na końcu świata , i to ci niezwiązani z przemysłem turystycznym to warto odwiedzać takie miejsca. Nie ma tu muzeów, starożytnych zabytków, miejsc pamięci ale jest przyroda i spokojni ludzie , którzy zajmują się swoimi sprawami.

Przyjechaliśmy tutaj aby eksplorować Rezerwat , podobno warunki do nurkowania są tu przednie a woda przejrzysta. Zamieszkaliśmy w w hostelu Pondok SVD , prowadzonym przez zakonników ( na ścianach wiszą portrety założycieli , także o polskich nazwiskach) , ale w trochę innych warunkach niż w Ruteng. Pawilony w których wydzielono pokoje zbudowane są dookoła wielkiego beniamina. Są ławeczki i stoliki, bardzo były użyteczne w czasie wieczornych rozmów. Pokoje duże i czyste, klima i wiatraki. Do portu z wioski prowadzi piękna palmowa aleja , główna arteria komunikacyjna.Po drodze mijamy domy na palach, jakieś sadzawki z brudną wodą, ot port. Kilka łódek rybackich czeka na właścicieli, jakaś łajba wycieczkowa, podobno czeka na nas.

DSC05993W powrotnej drodze do hotelu zachodzimy na kawę do Cafe del Mar . Nazwa ładniejsza od knajpy, atrakcję stanowi małpi dzieciak, matkę niedawno zeżarł pies właściciela i ten teraz opiekuje się maluchem.Kawa w Indonezji to robusta, pita czarna i gorzka,trochę bardziej wytrawna od królującej u nas arabiki.Ale miejscowi nie przesiadują nad filiżanką kawy całymi dniami , jak nasi pobratymcy z południa Europy ; prawdę mówiąc nie widziałem , aby ktoś z nich ją pił.

Rano ruszamy na wodę.Pierwszy raz się zdarzyło , abyśmy zwlekali z wyjściem z hotelu , było to spowodowane odpływem , dopiero koło południa poziom wody był na tyle wysoki , że dało się wypłynąć łódką. Nasz dive ( snorkel) master , który nas prowadzi ma na imię Inca (Incza), kontaktowy chłopak , koło 30tki, jak później się okazało był właścicielem Cafe del Mar , prowadził wypożyczalnię sprzętu nurkowego i robił świetne drinki Arak Madu – arak, miód, lemonka … brzmi prosto a smakuje wyśmienicie.  Ten rzutki przedsiębiorca , jak się później okazało, radził sobie całkiem dobrze także w kuchni.

W sumie mieliśmy 3 nurkowania , woda była czyściutka , przejrzysta i co najważniejsze – ciepła. Rybek sporo , raczej mniejsze niż duże, ale bardzo kolorowe. Koralowce w różnych odcieniach , także błękitne, co podobno stanowi ewenement.Jak na moje wymagania snurki były satysfakcjonujące, choć bardziej zaawansowani trochę kręcili nosem na brak rekinów.

Na jednej z wysp chłopaki organizują lunch , grillowane ryby ( red snapper czyli lucjan, barrakuda), krewetki, sałatki  z warzyw i owoców, makarony i ryż… było tego całkiem sporo , jak na posiłek z dala od domu, na piaseczku koralowej plaży. Strasznie było gorąco, na wyspie nie było żadnych porządnych drzew, które by dawały trochę cienia, woda też nie dawała ochłody.

DSC06060

Po zaliczeniu jeszcze jednej , nurkowej miejscówki popłynęliśmy na wyspę flying foxów,nietoperzy. Wystraszone krzykami naszej załogi wzbijały się setkami ponad siedliska.

DSC06085

Na kolację umówiliśmy się w Cafe del Mar, szef przyjął od każdego zamówienie i ruszyliśmy do hotelu. Wieczorem – niespodzianka. Z nieba polały się wiadra wody. Po chwili okazało się ,że kanały , które przecinały podwórko naszego hotelu miały swoje uzasadnienie. Szybko odprowadzały wodę , pewnie kiedy rzeczywiście pada kilka dni to te domki przy porcie dzięki posadowieniu na palach nie odpływają w siną dal. Deszcz przestał padać po pół godzinie, zrobiło się bardziej rześko.To był jedyny deszcz, który złapał nas przez trzy tygodnie pobytu w Indonezji.

Być może gdybym wcześniej nie jadł świetnie przyrządzonej przez moją żonę kaczki to po degustacji podanej przez Incę na kolację nie wziąłbym jej więcej do ust. Była sucha i żylasta , miałem wrażenie ,że Inca poszedł na łatwiznę i przyrządził nam jakiegoś pechowego nietoperza z wyspy. Ale ryby, zamówione przez pozostałych szybko znikały. Znaczy – smaczne były.Czas szybko mijał przy interesującej wymianie doświadczeń, dzieliliśmy się toastami – (bersulang! – po indonezyjsku ) a także  wprowadziliśmy miejscowych w tajniki toastów wietnamskich i chińskich. Praktycznej wiedzy nigdy za wiele….

Jutro do Moni, randka w ciemno !

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.